Tytuł wpisu w pamiętniku odchudzania:
Wrr... wrr... wrr...


Czwarty dzień diety za mną a ja chodzę i warczę na wszystko i wszystkich. Głównie chyba z powodu napiętego czasu i tego, że wszyscy mi siedzą na głowie i coś ode mnie chcą. Ja bym chciała na spokojnie, a tu jedno kwiczy, drugie marudzi a trzecie siedzi nadąsane. Wrrr...
Dla przykładu - kolacja. Trochę późno się za nią zabrałam, ale z Bąbeliną poszłyśmy pobiegać (5 km z wózkiem trochę czasu zabiera). Później jeszcze szybkie zakupy. Ja już zła (i głodna), ale staram się naszykować wszystkim coś smacznego. Padło na jajecznie: córce jajo pokrojone z pomidorem i odrobiną majonezu; synowi łódeczki z jaja z serowym żaglem, mężowi już nie zdążyłam. Bąbelina wyje mi u nóg, ręce mi się z tego powodu trzęsą, a do ogarnięcia wszystko: kuchnia, pokoje przygotować do spania, kąpiele. Uff...Wszystko zrobione, tylko francuskie pieski nie chcą jeść, a smokowi-żarłokowi (córa) zęby idą i też odmówiła współpracy przy kolacji. Na koniec więc, w poczuciu klęski wyrzuciłam połowę łódeczek (bo białko coś dzisiaj nie ten teges) i zadumałam się nad sałatką Bąbeliny. Przeliczyłam kalorie w Vitaliuszu, do równania dodałam dzisiejsze bieganie i to, że przez te cztery dni 2 kg mi spadło i wsunęłam jajeczko z pomidorem i (zgroza!) majonezem.
Klasyczny przykład zażerania stresu, czego ostatnio udawało mi się unikać. No cóż, jutro też jest dzień. ;)