...nie powinna się odchudzać. :( Ale po kolei...
Do pierwszego dziecka byłam całkiem, całkiem. W środku stawki wagowej dla swojego wzrostu. Po urodzeniu było w sumie całkiem nieźle, do czasu gdy musiałam połączyć bycie mamą z pracą. Wtedy waga systematycznie rosła, aż urosła do niebotycznego (przepraszam co niektóre Vitalijki, ale mówię o moim subiektywnym wrażeniu) wymiaru 79 kg. Po pierwsze przy moim wzroście oznaczało to już nie nadwagę a otyłość, po drugie, świadomość, że za chwilę zobaczę 8 na początku mojej wagi było wystarczające, aby się zmotywować i zejść do mojej wcześniejszej wagi (64 kg). I było fajnie. Kolejna ciąża, tym razem przebiegająca inaczej - w pierwszej przytyłam 10 kg, w drugiej 25!!! Nie szkodzi, pół roku po ciąży ważyłam znowu 64 kg, do czasu, aż znowu wróciłam do pracy. Dla siebie czasu zero, na wysypianie się też niewiele, ćwiczeń - brak. Osiągnęłam 69,5 kg (mniej więcej tyle, co mój mąż, głupio nie?) i stwierdziłam, że tym razem nie będę czekała, aż dobiję do osiemdziesiątki, żeby coś z tym zrobić. Vitalio witaj (tak gdzieś po raz trzeci czy czwarty). I tu dochodzimy do sedna, czyli do tezy postawionej na wstępie.
Staram się być świadomym jedzącym. Pi razy oko znam swoje problemy, w czasie pracy z Vitalią niektóre udało mi się 'przepracować' i pozbyć ich. W miarę zdrowo i regularnie odżywiamy się. Pochodzę z rodziny z 'tradycyjnym' podejściem do żarełka i chyba stąd moje największe problemy - po prostu lubię jeść dużo i kalorycznie. W sumie są to problemy również do 'przepracowania', choć - jak myślę - przez to, że ciągną się przez całe moje trzydziestosześcioletnie życie - najtrudniejsze do wykorzenienia. Nic to, staram się. I myślę, że bez problemów by mi się udało, gdyby nie... no właśnie... bycie mamą.
Dlaczego?.. Ano dlatego, że tyle czasu spędzam w kuchni - to raz. Każdemu szykując w miarę możliwości pod gust. A mam trzy gąbki do wykarmienia, każda inne potrzeby i chęci, inny czas na posiłek.
Dwa, że (to również wyniesione z domu) uważam, że jedzenie nie może się zmarnować. To chyba całkiem dobre podejście do owoców własnej pracy. Tylko, że właśnie jako mama co chwilę trafiam na coś, czego ktoś inny akurat nie chce zjeść. Jest tego tyle, że dwie takie jak ja by się wyżywiły. A przecież własne śniadanie (choćby wg diety Vitalii ;) ) też chciałabym W SPOKOJU zjeść. O tym spokoju, to chyba napiszę kolejny wpis, bo mi już od dłuższego czasu chodzi po głowie. I tak jako mama, oprócz własnych posiłków natykam się co chwilę na porzucone resztki, bądź potrawy, których reszta rodzinki w całości bądź w części nie chce ruszyć. Cóż więc Matce Polce zostaje? Wywalać, wsuwać to, czego nic nie chce reszcie rodzinki gotując inne frykasy, których ona (Matka Polka) nie powinna ruszać ze względu na kalorie zjedzone w tym, czego nikt nie chce jeść. Zawiłe. Ale frustrujące. :S
Aniazuk
30 maja 2012, 16:16Zgadzam się z Tobą ! Znam ten problem dot żarełka!