Ostatnio dodane zdjęcia

Sylwetka

Poprzednia Początkowa sylwetka
Obecna Obecna sylwetka
Cel Mój cel

O mnie

Asia, 20 lat, studentka Administracji, marzyciel-podróżnik, chciałaby - a boi się

Informacje o pamiętniku:

Odwiedzin: 673
Komentarzy: 19
Założony: 16 kwietnia 2015
Ostatni wpis: 20 stycznia 2017

Pamiętnik odchudzania użytkownika:
Joanyaaa

kobieta, 30 lat, Chorzów

160 cm, 68.70 kg więcej o mnie

Postępy w odchudzaniu

Najskuteczniejsze odchudzanie w Polsce.

Wpisy w pamiętniku

20 stycznia 2017 , Skomentuj

I znowu - przerwa. Nigdy nie byłam specjalnie obowiązkowa, choć z wiekiem mam wrażenie, że jest z tym u mnie coraz lepiej. To dobry nawyk. 

Po ostatnim wpisie wiele się zmieniło - wyruszyłam na pomoc do dietetyka. Sprawdzona przychodnia, bardzo sympatyczna kobieta. W moim apogeum wagowym osiągnęłam już wtedy 82 kilo (!!), nigdy wcześniej nie ważyłam aż tyle. 

Dramat - rano śniadanie, na studiach kupna bułka albo tortilla, potem do pracy - w centrum handlowym do wyboru było wiele - zwykle kończyło się na deka smaku albo north fishu, co wcale nie oznacza, że wybierałam najbardziej dietetyczne potrawy, wręcz przeciwnie. A po pracy randkowałam - zwykle też kończyliśmy w jakiejś knajpie na kolacji. Powtórzę to: dramat. Mimo intensywnego trybu życia, odżywiałam się bardzo niezdrowo no i nie ruszałam tyle co powinnam. 

Na szczęście co trzy tygodniowe wizyty u dietetyka dały mi mnóstwo motywacji i po pół roku moja waga spadła aż do 67,2 kg! Taki był stan na 31 października 2016 roku. Niesamowite, czułam się fantastycznie - regularnie uczęszczałam na basen, później przyszedł czas, kiedy odnowiłam kontakt ze starą koleżanką jeszcze z czasów podstawówki - jest trenerem fitness i zaprosiła mnie na swoje zajęcia. Od tego czasu do końca listopada uczęszczałam również regularnie na zajęcia do studia, w którym pracuje. Bardzo spodobały mi się zajęcia ze stepu i indoor walking. 

Niestety w grudniu musiałam zrezygnować z wszelakich aktywności, ze względu na zbliżający się wyjazd, który kosztował mnie sporo pieniędzy i musiałam ukrócić "przyjemności".

Mamy 20 stycznia, wróciłam z wakacji bardzo wypoczęta i pełna nowej energii. Waga wskazuje 68,5kg - nie jest najgorzej. 

Od 30 stycznia rozpoczynam 3-miesięczny program odchudzający we wspomnianym klubie fitness, który gwarantuje mi indywidualne konsultacje dietetyczne, treningi 2 razy w tygodniu oraz wykłady na temat żywienia. Nie mogę się doczekać!

A już dzisiaj wcielam w życie kolejny pomysł - pizza na spodzie jaglanym ze szpinakiem i jajkiem - wieczorna przekąska na długi wieczór z przyjaciółką:)

19 kwietnia 2015 , Komentarze (1)

Okej, nie byłam do końca fair.

Jednak wczoraj mój żołądek przyjął zdawkowe porcje żarcia (ale po długim boju:P) i w ten oto sposób miska krupniczku z gotowanym podudziem z kurczaka była moim zbawieniem (dzięki tato!)

Po kolejnych dwóch godzinach snu (tak, przespałam wczoraj cały dzień praktycznie do 18 z przerwami) wcisnęłam jeszcze kanapeczkę (jedną! pełnoziarnistą!) z nutellą (kocham ją i nie oddam za nic w świecie:(), a po 19 wpadła moja miłość na maraton filmowy i w ten oto sposób wcisnęłam jeszcze chyba w przeciągu całej nocy w sumie ze 3 kanapeczki (również pełnoziarniste) z szyneczką, papryką i ogórkiem. Wyłączając fakt, że moja wczorajsza aktywność fizyczna ograniczyła się do spaceru do toalety, kuchni i z powrotem to naprawdę uważam, że należy mi się za to srogi opieprz. 

Ale nie powiem sobie koniec z imprezami, no nie umiem... Lubię je. Teraz po prostu trochę mniej lubię alkohol, więc może chociaż ten uda mi się wyłączyć z diety. W sumie od piwa łatwo mi się jest odzwyczaić, już nie raz rzuciłam je na miesiąc-dwa ze względu na obrzydliwą chorobę refluksową (refluksyjną? nie wiem jak to się nazywa:/). A idąc dalej - wódkę piję tylko wtedy, kiedy już dobrze się wstawię piwem:P Więc bardzo rzadko. 

Najgorzej jest z winem - uwielbiam stan tego delikatnego upojenia, kiedy ciepło uderza w policzki i jest jakoś tak miło w brzuszku i w głowie. No i nastrój! Wino zawsze czyni nastrój - taki jaki lubię - spokoju, pijam je w ciszy bądź na fantastycznych wieczorach we dwoje, bądź z moimi dziewczynami, przy których czuję się równie swobodnie. Z drugiej jednak strony wiem, że czerwone wino - kieliszek czy dwa nigdy nie zaszkodzi:)

A wracając do niedzieli - dla niektórych leniwa, dla niektórych cheat day - ja niestety w niedzielę chodzę do pracy. Jako studentka dorabiam sobie sprzątając w znajomej firmie. Praca właściwie nie jest ciężka, polega głównie na sprzątaniu biurek, wynoszeniu śmieci i poodkurzaniu wykładziny. Nic trudnego, w zwykłe weekendy zajmuje mi to około 2 godzin (ze względu na sporą powierzchnię). Dzisiaj jednak było inaczej - piękna pogoda, była 8 rano. Nadszedł sezon mycia okien, idzie wiosna. Oprócz co tygodniowych prac, umyłam jeszcze 15 podwójnych, wysokich okien. Myślałam, że odpadną mi ręce! Aczkolwiek poranek był tak piękny, że nie było mi to w stanie zepsuć dnia. 

Tak się rozkręciłam z tym sprzątaniem, że wracając do domu na niedzielny obiad zahaczyłam jeszcze o myjnię samochodową i odkurzyłam i wypucowałam tacie samochód:P

No i nadszedł ten cudowny moment - niedzielny obiad. 

Przepyszny rosół roboty mojej mamy, z którym nie może się równać żaden inny! - Miseczka

Karkówka zapiekana w piekarniku z żurawiną, w sosie musztardowym, do tego ziamniaczek (jeden!!!!) i buraki - autorstwo mojego taty, amatorskiego mistrza kuchni.

Wszystko było takie pyszne, a ja taka zmęczona, że zaraz później zgrzeszyłam i położyłam się na kanapie - a co, niech się ułoży.

Za to wieczorem - wieczorem chłopak zabrał mnie do parku - "Dzisiaj robimy 5 kilometrów i w połowie zatrzymujemy się na siłowni!" - zarządził. Mówię okeeeeej, właściwie czemu nie? Park Śląski jest bogaty w przeróżne trasy zarówno dla biegaczy, jak i rowerzystów i rolkarzy. Koniec końców tak dobrze nam się biegało (co kilometr czekał na mnie buziak!), że zamiast 5 km zrobiliśmy 6, a podczas "przerwy" na siłowni, zmusił mnie do przysiadów i paru innych ćwiczeń. K. sam ma fantastyczną figurę, od dziecka trenował downhill, a do dzisiaj jest aktywnym graczem i kibicem koszykówki.

Cieszę się, że postanowił mnie wspierać i trenować jeszcze ze mną. 

Godzinę temu wróciłam do domu, padam z nóg. Wcinam jabłko na kolacje i czas na naukę.

W tygodniu będzie o wiele gorzej - znów czeka mnie brak czasu na cokolwiek:/ Muszę się ogarnąć...

18 kwietnia 2015 , Komentarze (5)

Wczoraj jeśli chodzi o dietę - jak najbardziej było dietetycznie: 

na śniadanie 3 kromeczki pełnoziarnistego pieczywa z almette, szynką parmeńską i ogórkiem i czerwona herbata

na obiad pieczeń ze śliwką bez dodatku, nie miałam nic w lodówce a nie chciało mi się nic szykować

na kolację makaron pełnoziarnisty z kukurydzą, kurczakiem w ziołach i parmezanem (z salad story)

Później było już tylko gorzej - wypiłam w ciągu całej nocy 3 piwa i kieliszek wódki, dzisiaj nie zjem chyba nic... Ale wieczorem jak poczuję się lepiej - pójdę biegać. 

16 kwietnia 2015 , Komentarze (7)

Pierwszy raz jest bolesny. Nikt nie powie mi inaczej. Moje nogi po 5km truchtanio-marszo-biegu i 10 minutach rozciągania krzyczą "Daj żyć!". 

Czuję, że jest to nawet usprawiedliwienie dla tej bagietki z kurczakiem, którą spałaszowałam w pół godziny po biegu - lepiej biegać i jeść, niż nie biegać i jeść, hmm?

Rany, kiedy w końcu moja wola okaże się silniejsza?:?

Jadłospis dzisiejszy (absolutnie nie powielać, nie polecam!):

Śniadanie: 4 kanapki z nutellą i bananem, biała kawa

Obiad: 2 miseczki zupy pomidorowej z ryżem 

Kolacja: bagietka z kurczakiem i cebulką

Nie pochwalam, ale czuję się samozadowolona:)

16 kwietnia 2015 , Komentarze (6)

Rany Boskie, a mówili że od przybytku głowa nie boli... Z drugiej strony moja mama zawsze mówiła, że jak boli mnie głowa to rośnie mi tyłek - coś w tym musi być. 

Jest to trochę smutne, że zapuściłam się aż do takiego stanu. Z drugiej strony czy za zapuszczenie można uznawać prowadzenie normalnego, w miarę regularnego trybu życia osoby, której właśnie stuknęła dwudziestka. No właśnie, DWUDZIESTKA. Dwudziestka, a ze mnie jest pasztet. W tym wieku laski na instagramie zdobywają popularność wrzucając zdjęcia ze swoich fenomenalnych wakacji na Fuertaventurze, w otoczeniu równie fenomenalnych facetów, sącząc drinki z palemką i opalając świetne, pozbawione rozstępów piersi w bikini. Cóż - mnie to nigdy nie było dane, rozpoczynając od tego, że nigdy na Fuertaventurze nie byłam, a kończąc na tym, że niestety - posiadam cholerne rozstępy, nie wspominając o tym, że w życiu nigdy nie dorobiłam się bikini.

Jakiś rok temu postanowiliśmy z moim chłopakiem wybrać się na siłownię. Sprawdziliśmy kilka z nich na terenie Katowic - od Fitness Academy, które zupełnie nam nie podeszło, przez Fitness Point, które zwaliło nas z nóg, a kończąc na Pure, które to nie powaliło nas na kolana, ale nasze studenckie portfele krzyczały "Najtaniej! Bierz mnie!". No dobra - niech będzie. O współpracy z klubem nie będę się wypowiadać, ale wrócę na moment do Fitness Point, które stało się momentem przełomowym w moim dotychczasowym życiu. 

Miła Pani Trener postanowiła nas przemaglować, przepytać, przekosić przez każdą maszynę po kolei, żeby w końcu postawić nas na wadze i wydać ten okropny, straszny, przerażający, mrożący krew w żyłach wynik - jestem GRUBASEM. Mój wiek metaboliczny to 35 lat, TRZYDZIEŚCI PIĘĆ!! A to było rok temu, kiedy ważyłam jeszcze 70,4kg (zgodnie z wydrukiem, który mam przed sobą). 

Niektóre moje koleżanki próbują być bardzo poprawnie politycznie i powtarzały mi "Nie jesteś gruba, masz po prostu grube kości!" - Pani Trener jednak dypolomatką się nie okazała i wskazała mi na wydruku, że niestety moje kości ważą jedynie 2,2kg i wcale nie są takie grube jakby mogło się wydawać patrząc na moją posturę. 

Teraz minęło parę miesięcy - jakieś 8-9 od przełomowego momentu w Fitness Point, kiedy pogrążyłam się w życiu typowego studenta i zaczęłam bieg po fajne, wystawne, studenckie życie - wstać rano, lecieć na uczelnię, z uczelni do pracy, z pracy na siłkę, z siłki na kolację z chłopem, a potem piwko ze znajomymi, papierosek i spać i znowu...

I tak właśnie jestem tutaj teraz - z wagą 75kg, pozbawiona już pracy, z wolniejszym tempem życia i kanapkami z nutellą i bananem na śniadanie (i nie tłumaczy mnie nawet fakt, że chleb był pełnoziarnisty:/). Jest godzina 10:10, a ja nadal jestem tym wesołym, asiorkowym grubaskiem, który zasapuje się wchodząc na trzecie piętro uczelni. 

Ciekawe czy pisząc tego bloga cokolwiek się zmieni? 

Dzisiejsze spałaszowane (jak dotąd, przypominam że jest 10:10):

4 kromki pełnoziarnistego (!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!) chlebka z nutellą i bananem. Mniam, pychota! Do tego kawa bez cukru, w końcu jestem na diecie! (I Cola Light do BigMac'a następnym razem na mieście:PP)

Załączam zdjęcie wyroku - niech tu wisi i mnie straszy!