Mamy bzika na punkcie dobrych serów, a że rzucało nami trochę po Europie całkiem sporo udało nam się ich poznać i popróbować. Mąż dziś wrócił z krainy serami płynącej. Oczywiście nie byłby sobą, gdyby nie przywiózł kilku śmierdziuchów. Nie są to bynajmniej śmierdziuchy w wersji light. Leżą w lodówce, śmierdzą i kuszą.
Nie mam natury cierpiętnicy, więc nie informuję całego świata o rozpoczęciu diety, męża zresztą też nie. Po prostu jemy to, co ja mam zaplanowane, mąż dostaje większą porcję, robię nieco inne zakupy, ale on nie protestuje, bo i tak nic by nie wskórał :P.
Tym razem jednak przesadził. Jeśli śmierdziuchy w lodówce są zemstą za mój ciążowy kuchniowstręt, to zemsta udana.
Póki co jestem twarda, ale zobaczymy, co będzie wieczorem. Same wiecie - sery, winogrona, lampka wina, a że Mały Miś śpi snem sprawiedliwego od 21 do 2 to może i coś jeszcze mogłoby się wydarzyć... Co by nie było dodatkowo spalone kalorie ;)
Niestety, Vitalia na dziś serów nie przewidziała, więc z romantycznej kolacji nici :P
W ramach odstresowania upiekłam mężowi ciasteczka zbożowe - sama nie jem, ale mam przyjemność z robienia :)
p.s. byłam na pociążowym przeglądzie, wszystko gra i buczy, ale niestety z ostrzejszymi ćwiczeniami muszę się jeszcze wstrzymać, póki co spacerki