Ślimaczek powoli zmierza w prawo. 70,8. Zadowolona jestem, póki co, trzymam się planu. Niestety moja słabość do słodyczy jest okropna. Przez nie wszystko idzie tak opornie, bo przecież posiłki jadam właściwie normalne. No i ćwiczenia. Tego jest zdecydowanie za mało. Jednak małymi kroczkami uda mi się zdobyć szczyt. Mobilizacji ciągle szukam, takiej prawdziwej, która Wam daje siłę. Nie poddaję się.
Mam tylko problem. Za każdym razem kiedy poruszam z moim facetem temat diety, płaczę. Nie przez niego. Przez siebie. Dobija mnie to, że widzę, że jemu też zależy na mojej figurce. Ja nic nie robię z nią. No ok, robię, ale za mało. Za mało się staram. Dlatego płaczę, bo obiecuję, nic się nie zmienia. A co najciekawsze, sama mam przecież na to wpływ, więc czemu tego nie zmieniam? No właśnie, czemu?
Kończę ten nudny wpis, ale mam nieciekawy humor i tyle.
Vounne
15 stycznia 2012, 17:42Może powinnaś dodać sobie trochę dżemu lub miodu do jakiś śniadań, to minie Ci ochota na słodkości :) U mnie to nawet działa. Na początku każdej diety jest ciężko i ma się chwile wahań i wątpliwości w samego siebie. Ale dasz radę, bo czemu by nie :) Zawalcz o swoją sylwetkę :)
dreamcatcher.
15 stycznia 2012, 10:58mam nadzieję, że uda ci się powoli dojść do celu:) trzymaj się tego, co sobie założyłaś i nie przejmuj się, że czasem coś nie wychodzi. postaraj się na początek może przyjąć zasadę- jedna słodkość dziennie np. jeden mały batonik, albo lizak. potem albo przy tym zostaniesz, albo będziesz jadła tę jedną rzecz raz na dwa dni :) na pewno schudniesz! i wiem jak to jest z facetem, ja też bardzo chcę dla niego schudnąć a ciągle mi to nie wychodzi..teraz bierzemy się za dietę wspólnie i mam nadzieję że razem osiągniemy cel. powodzenia ;**!