Cały czas trwam! Już planuję wieczorny wypad na kijki, a jeżeli się rozpada, to wskakuję na moją nieszczęsną bieżnię i tak czy tak należna porcja ruchu MUSI być!
Nie wiem co to jest, ale chwilami myślę sobie, że to schudniecie to pikuś i na pewno się uda, a później myślę sobie, że to przecież niemożliwe, jak ja tego dokonam?, jak wytrwam?, przecież będę tak musiała cały czas! Czekam na sobotę, by się zważyć, a przecież takich sobót przede mną jeszcze wiele! - nieskończenie wiele! W ogóle nie mogę sobie wyobrazić siebie szczupłej ... Chyba za długo byłam przytyta :) Moje dawne 60 kg jest poza moim zasięgiem (nawet w myślach) - a to i tak przecież nie żadna rewelacja będzie!
No nic, traktuję to moje odchudzanie jako przygodę! Nie mam już celu konkretnego, na który muszę schudnąć - wczasy, osiemnastka i wesele (na które nie schudłam!!!) już poza mną! Więc teraz spokojnie zobaczę co się będzie działo...
Będę się ekscytować każdym zrzuconym kg i kto wie - może mi się to spodoba?? I po pierwszych zrzuconych kg nie rzucę się na słodkości jak świnia w błoto :))
Oby jak najmniej dni zwątpienia!
Oby jak najwięcej dni pełnych wiary i optymizmu!!!
Życzę sobie i wszystkim towarzyszkom tej niedoli!