Tytuł wpisu w pamiętniku odchudzania:
Mały kryzys, wielka niecierpliwość.


Dzisiaj mija dziesiąty dzień diety i ćwiczeń. Do tej pory wszystko elegancko - tylko jeden raz przekroczyłam dozwoloną ilość kalorii ("teściowa" przywiozła przesłodziutkie truskaweczki - zeżarłam całą miseczkę, no i wypadało zrobić im jakiś obiad - zjadłam go z nimi), ale o niewiele. Pozostałe 9 dni bilans jest dobrze, każdego dnia max. 1000kcal zjedzone, od poniedziałku do piątku skalpel z Ewką.
Nie odchudzam się po raz pierwszy i wiem, że jeśli chce się zrzucić zbędne kilogramy, to leci to powoli - inaczej oznaczałoby, że niezdrowo. Rozsądek mi mówi cały czas "dziewczyno, to tylko 10 dni, poczekaj, wytrwaj, przecież rok temu wytrwałaś ponad 3 miesiące i schudłaś aż 7kg! Na efekty potrzeba czasu.". Tak, ale to tylko rozsądek, a chęci i serce mi się łamią, jak patrzę w lustro, bo nie widzę żadnych zmian (jak pisałam niżej, nie wiem jak z wagą, bo jej nie mam, a te cm, które NIBY pogubiłam, nie są widoczne). Nie wiem, jak mam zacząć słuchać swojego własnego rozsądku, który dobrze prawi, a we mnie i tak siedzi bezsensowny, dziecinny żal.
Ratuje mnie myśl, że dopiero za 2 tygodnie będę mogła stanąć na wadze. I powtarzam sobie w kółko, że muszę się spiąć, muszę wytrzymać. Liczę na to, że chociaż 3kg mi zlecą (wychodzi 1kg na tydzień, tyle, TEORETYCZNIE, powinna dać sama dieta, a do tego dochodzą ćwiczenia). Nie wiem co mnie podniesie z dołka i doda motywacji, jak mi nie zlecą te 3kg w te 3 tygodnie tak ostrego odchudzania.
A może to kwestia zbliżającej się, wielkimi krokami, @...