No i po weekendzie. Spotkanie na uczelni było super. Większość zauważyła, że schudłam. Zrobiłam furorę. Umówiliśmy się na sobotę u mnie w domu i w piątek pogoniłam męża do sprzątania jego pokoju, w którym była graciarnia. Poszliśmy spać o 2, więc nie było mowy o porannej jeździe na rowerze - na 8 do szkoły. W sobotę poszliśmy z grupą na pizzę do Włocha, a potem do mnie. Trochę mąż był rozżalony, bo szedł na noc do pracy, ale cóż - życie jest brutalne. Imprezowaliśmy do 2 i znowu nie pojeździłam na rowerze, bo na 8 znowu do szkoły. Potem pojechałam na winobranie i już miałam cały dzień zorganizowany przy winogronach. Dopiero siadłam i mogłam cokolwiek napisać. Dzień był paskudny - przemokłam na winobraniu i czuję, że zaczyna mnie coś brać. Mąż już zaserwował mi leki, zaraz gorąca kąpiel i lulu.
Najważniejsze, że waga pomału idzie w dół. Wczoraj było 61,5. Dzisiaj bałam się stanąć na wagę po wczorajszej imprezie (pizza, chipsy, sałatka, wino).
Walczę dalej. Jeszcze tylko 5,5 kg. Będzie dobrze.