No i pogrzeszyłam sobie w ten weekend. Nie była to co prawda pizza wielkości latającego Ufo, ani cała blacha ciasta drożdżowego z rabarbarem i kruszonką, anie wielgachna porcja golonki z zasmażaną kapuchą, ani nawet jeden schabowy z ociekająca tłuszczem panierką, ale jakoś tak jadło mi się więcej. A to na śniadanko pszenny chlebek i to nie jedna kromeczka.... a to przekąseczka z suszonych owoców jakby ciut większa (przyznaje się bez bicia dwie garście), a i obiadek sowitszy niż zwykle... bo i zupka, i 3 krokieciki z kaszą gryczaną (no dobra ... ogromne krokiety), na podwieczorek dojadłam jeszcze dwa krokiety, a wieczorem to i zahaczyłam znów o chlebek pszenny z miodzikiem... A myślałam, że żołądek mi się skurczył... a tu... Wciąż potrafi pochłonąć ogrom przepastny jedzenia....
A dzisiaj mnie dręczy poczucie winy... ogromniaste... I co z tego, ze to wczoraj..., i co z tego... że od tego jednego dnia "wpadkowego" nie przytyję od razu 5 kg... I co z tego, że dzisiaj staram się jeść racjonalnie... Poczucie winy męczy mnie i tłamsi...
I pewnie znam przyczyny mego występku: jutro ostatnie spotkanie mojej grupy odchudzającej, już bez mierzenia, ważenia, zdawania raportu na piśmie... To i puściły mi moje skrywane zachcianki... Nikt nie widzi, nie zobaczy, nikt się nie dowie...
I niby wiem, że mam prawo do błędów, że błądzić rzeczą ludzką, że najlepszą metodą na to dławiące uczucie "bycia nie w porządku", to otrząsnąć się, wstać z klęczek, zadośćuczynić i nie grzeszyć już więcej...
Na pocieszenie wlazłam na wagę.. No przez weekend nie przybyło... ale i nie ubyło znacząco :(
Wymiary mnie pocieszają; znów ciut cieńsza w pasie, bioderkach i udzie, ale gdzieś ten mały potwór "mały głód" podszeptuje: no i zobacz, nic się nie stało... możesz tak częściej... A precz mały kusicielu! Idę pokutę odprawić... na bieżni...