Ale mam zapiernicz w pracy. Kursuję tylko między piętrami ze spotkania na spotkanie i pracuję, pracuję, pracuję. Do domu wracam padnięta, ale jaką mam satysfakcję, że wszystkie sprawy załatwiam na bieżąco. Przede mną jeszcze tylko napisanie dużego projektu, złożenie go i będę miała plażę :D
Dziś dieta szła jak burza.
śniadanie: pół małej salaterki płatków czekoladowych z mlekiem
II śniadanie: jabłko
lunch: jabłko, mały kefir, 3 łyżki otręb śliwkowych granulowanych
obiad: warzywa z patelni, gotowana szynka wieprzowa, sałata
kolacja: 150 dag tuńczyka w sosie własnym
do tego: 2 kubki herbaty zielonej i teraz kończę drugi wielki kubas herbaty czerwonej, samej wody wypiłam może tylko z litr
UWAGA NA DZIŚ: płatki czekoladowe są kiepskie. Zjadłam je dziś z łakomstwa i dla urozmaicenia, bo zawsze jem albo musli albo płatki ryżowe na mleku. I po musli i po płatkach jestem bardzo syta przed 3 godziny, a po płatkach czekoladowych już po godzinie chciało mi się jesc. Morał: nie jeśc więcej płatków czekoladowych :)
Ruch: zero. Może samym wieczorem zrobię tak jak wczoraj i po prostu wyjdę na dwór, porozciągam się, pokręcę się na twisterze, porobię na ławce trochę brzuszków. Zawsze lepsze to niż nic. A w weeknd nie odpuszczę roweu. Nie ma zmiłuj się!