Jednak wolę pisać przez dzień niż wieczorem po treningach. Leci dzień nr 4. Dzisiaj rano na wadze - masakra, 64,8 kg czyli schudłam 0,9 kg. Wreszcie teraz zrzuciłam wodę i jakieś różne pokarmy zadomowione w jelitach i niewątpliwie czuję się lżej. Niestety czuję się też dość słabo po wczorajszym treningu, mam wrażenie, że w moich mięśniach jeszcze było dużo napięcia / stresu po sesji i dopiero teraz to rozluźniłam i jestem nie do życia. Czuję też, że moje ciało nawet nie boli, tylko po prostu jest jak wykonane z waty, bardzo słabiutkie. A mam tyle pięknego syfu do posprzątania hahah zaledwie po kolacji, po śniadaniu i po czymkolwiek co mój mąż sobie robił przez noc (musi czasem pracować w nocy).
Nie będę codziennie wpisywać swojej wagi, tylko raz na tydzień (mierzę się też tylko raz na tydzień), natomiast przez te pierwsze 7 dni jednak będę zostawiać ślad postępów. Natomiast ważę się codziennie, bo lubię się kontrolować w ten sposób. Kiedy się nie ważę "żeby się nie denerwować" to pozwalam sobie na więcej, bo czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal. Oczywiście, należy mieć do tego zdrowe podejście: wiedzieć, że waga wzrasta przed okresem, przy owulacji, może wzrosnąć po ciężkim treningu, jakimś chwilowym zaparciu czy wzdęciu itp. Myślę, że przez to też mam większą świadomość tego co się dzieje z moim ciałem i dlaczego.
Aha no i moja metoda na cellulit jest tylko jedna i jakże znienawidzona, ale jakże skuteczna (przynajmniej dla mnie) - zimny prysznic na problematyczne partie! Albo na zmianę ciepły i zimny! To poprawia krążenie, a u mnie z tymi mikrokrążeniami jak również z układem nerwowym jest jednak kłopot. I serio, nawet jak byłam szczupła albo jak sporo ćwiczyłam, miałam galaretę. Wieczorem z dużą niechęcią zmusiłam się do użycia lodowatej wody i dzisiaj, choć nogi są wciąż grube oczywiście, skóra wygląda 10 razy lepiej. Ha!