Tytuł wpisu w pamiętniku odchudzania:
Jak czitować i nie zwariować? Dzień z życia
grubaski po kurażu.


Dzisiaj nie będzie poradnika, po prostu opowiem wam, co wczoraj robiłam. A uznałam, że to warte opowiedzenia, bo to, jak spędziłam ostatnie 24 godziny, to dla mnie większy sukces niż jakakolwiek cyferka na wadze. 

Ostatni raz na typowe obżarstwo skusiłam się  - nie odbiegając zbytnio od statystycznego Polaka - w święta wielkanocne. Mam na myśli jedzenie nie do sytości, ale do uczucia pełności i przejedzenia, które pojawia się znacznie później. Od tego czasu trzymałam michę elastyczną, aczkolwiek mieszczącą się w założonych widełkach. Od jakiegoś czasu jednak czułam, że mózgownica mi się lekko przegrzewa. I to nie tylko przez rosnące temperatury na zewnątrz, ale i przez gorący okres w szkole, w pracy i planie treningowym. Skutkowało to wiecznym niedoczasem i przymusem dokładnej selekcji tego, na co poświęcę chwilę wolnego czasu wyszarpywaną z grafiku przy okazji porannej wizyty w kibelku albo wojaży komunikacją miejską. I zazwyczaj wybierałam oglądanie filmów czy czytanie artykułów i gazet związanych z jedzeniem. Programy kulinarne, magazyny o dietach, a nawet ekstremalnie głupie filmiki na YouTube o jedzeniu 60 000 kcal w 60 godzin. A nadmierne zainteresowanie jedzeniem, niemożność skupienia się na innych tematach i odnajdywanie przyjemności w oglądaniu food porn to ewidentny znak, że tęskno mi do niezdrowych rzeczy. No a jak tęskno, to trzeba tej tęsknocie dać ujście i sobie pojeść, co też uczyniłam wczoraj. Ale nie od razu. 

Z rana czekała mnie analiza składu ciała, 67,0 kg i 20% tłuszczu utwierdziło mnie w przeświadczeniu, że nie zaszkodzę sobie jak raz odpuszczę brokuła na rzecz pizzy. Ale w ciągu dnia okazało się, że muszę załatwić jeszcze milion ultraważnych spraw i co w takiej sytuacji pomyślałaby stara wersja mnie? Że przekładam cheata, bo nie mogę w spokoju usiąść, obłożyć się jedzeniem i pochłonąć je w domowym zaciszu z dala od  oceniających spojrzeń innych ludzi i poczucia winy. Co zrobiłam? No nic, po prostu poszłam do naleśnikarni którą od dawna miałam w planach i wykonywałam biznesowe telefony z nad  naleśnika z kozim serem, burakami, rukolą i słonecznikiem. Drugi przystanek to najlepsza w mieście lodziarnia i kulka lodów waniliowych z chilli - termogeneza przede wszystkim! A potem? Potem poszłam do... kina! Tani wtorek i klata Zaca Efrona na plakacie skusiła mnie na sequel Słonecznego Patrolu (nawiasem mówiąc, świetny film. Idealnie wyważony humor, ani za mocno w stronę kloacznego, ani wysublimowanych francuskich komedii, i smaczki dla fanów serialu. Albo pięknych ciał i uśmiechu Dwayne'a Johnsona). Kupiłam bilet i torbę jedzenia - wszystko, co w ciągu ostatnich kilku miesięcy widziałam na sklepowych półkach i myślałam, że fajnie byłoby tego spróbować. Pieczone ziarna kukurydzy w ostrej papryce, czipsy o smaku hot wingsów, kokosowy Ritter Sport i ciastka z kokosowym kremem, ukochane Haribo tropikalne z tukanem na opakowaniu, batonik Daim i w ramach treściwszego posiłku wrap z warzywami i tuńczykiem i małe frytki z North Fish. No i obłożyłam się tym jedzeniem w kinie (oprócz mnie było około ośmioro nastolatków z podobnymi zapasami, myślę, że żaden nie czuł się urażony moim końskim worem i szeleszczeniem, spokojnie), oglądałam i jadłam. Oglądałam i jadłam. Jadłam i oglądałam. I było super. A najbardziej super było spakować potem w siatkę ledwie trąconą paczkę chipsów (były paskudne, polecam dla fanów jedzenia vegety łyżką i ssania kostek rosołowych zamiast landrynek), ciastko, połowę kukurydzy i wywalić to do kosza przy wyjściu. A nieruszonego batonika, czekoladę wybrakowaną o jeden pasek i 1/4 pizzy z najlepszej pizzerii w mieście (nie używa utwardzonych tłuszczów, ma lokalne sery i ogólnie jest raczej z gatunku pizzy, którą można jeść dla smaku a nie żeby się zapchać) zostawiłam dla przyjaciółki, z którą się dziś widziałam. Zostawiłam. Jedzenie. Nie dopychałam na siłę. Nie zjadłam resztek na śniadanie. Potrafiłam uznać, że coś mi nie smakuje i nie jest warte mojej uwagi. Że już dość. Że tak samo przyjemnie jest jeść dobre rzeczy na mieście, robiąc jednocześnie coś innego czy załatwiając w międzyczasie sprawy związane z życiem każdego normalnego, czasem zabieganego człowieka, i nie muszę mieć do tego azylu, momentu na celebrację każdego kęsa, że to nie jest największa rozkosz mojego życia, nie muszę tego celebrować ani wpychać w siebie jedzenia na siłę, bo ojej, przecież zaplanowałam sobie na dziś czitowanie, a "dziś" się zaraz skończy, więc muszę w siebie nawciskać najwięcej żarcia, żeby na drugi dzień nie żałować, że czegoś nie spróbowałam. Przecież mam całe życie na jedzenie, to tylko żarcie, fajnie jak jest smaczne, dobrze jak jest zdrowe, ale nie ma co poświęcaj mu więcej uwagi niż na to zasługuje. A na pewno niczym sobie nie zasłużyło na to, żeby przejmować się żarciem bardziej niż szkołą, pracą, bliskimi, zdrowiem, kulturą, podróżami... I sprawiać, że urasta ono do rangi tak wielkiej, że tracimy przyjemność ze smakowania i próbowania fajnych potraw. I, kurczę, to jest właśnie to, o co zabiegałam - czysta micha na co dzień i czysty umysł nad brudną michą od święta. 

  • MirandaMarianna

    MirandaMarianna

    23 lipca 2017, 12:02

    Uwielbiam czytać twój pamiętnik. Uwielbiam lekkość i szczerość z jaka piszesz. Poza tym jesteś piękna! Pozdrawiam serdecznie

  • iw-nowa

    iw-nowa

    16 czerwca 2017, 13:15

    Bardzo zdrowe podejście :)) Gratuluję!!!

  • mudid

    mudid

    14 czerwca 2017, 15:55

    I to się nazywa zmiana nawyków żywieniowych! Brawo! Wiem jak trudno jest dojść do tego momentu, więc tym bardziej podziwiam. Pozdrówka :)