Tytuł wpisu w pamiętniku odchudzania:
Półmaraton Warszawski. Część V: Finisz


To szaleństwo trzeba jednak kontrolować. 17-sty kilometr przebiegam tempem 5:17. Nie pamiętam, jak przebiegam Ujazdowskie. Może ktoś mnie przeniósł? Budzę się dopiero widząc linię, wyznaczającą 18sty kilometr, tempo już 5:06. Do końca męki 3 km, dam radę! Kolejni opadli z sił biegacze zostają z tyłu, niektórzy zemdleni są cuceni na poboczu. Nie zwracam na nich uwagi, jest wojna to są ofiary. Liczy się tylko mój cel.

19-sty km robię wolniej, 5:12, dokuczają już pęcherze na palcach. Przede mną znów Narodowy. Zbiegamy estakadą na Wał Międzeszyński, kolejna okazja do nadrobienia czasu. Jakaś dziewczyna, którą wyprzedzam, zaczyna się trzymać mnie. Przez kilka minut biegniemy idealnie równo, noga w nogę jak zgrane małżeństwo. Mijamy kolejnego leżącego na chodniku biegacza. Policjant trzyma jego nogi w górze, ktoś inny trzyma jego głowę na swoich kolanach, a koleś ze znudzoną miną trzyma telefon i pisze smsa J

Mijamy 20sty kilometr i skręcamy na błonia stadionu. Oceniam siły i rzucam wszystko na szalę. Przyspieszam mocno, choć po kilkuset metrach ogarniają mnie wątpliwości, czy dam tak radę cały kilometr, czy zaraz się nie zwarzę. Chwilowa żona zostaje z tyłu, nie ma szans wytrzymać tego tempa. Za to przede mną widzę charakterystyczną sylwetkę Pawła, współspacza na obozie biegowym. Biega wyraźnie lepiej ode mnie, a tu proszę, właśnie go doszedłem. Ciekawi mnie, co mu się stało, jednak nie czas na pogaduszki. Krzyczę do niego „ostatnie 500m, dasz radę”, ale zostaje z tyłu. Ja lecę jak na skrzydłach, potem okaże się, że ostatni kilometr zrobiłem w tempie 4:45, czyli lepiej niż na dychę. Mijam wszystkich jak mercedes fiaty, choć i mnie mijają dwa F16. Widać już metę, teraz zrywam na maksa, ostatnia prosta wchodzi poniżej 4:00. Puls niebotyczny, dokładnie nie wiem jaki bo pasek się obsunął, ale kogo to teraz obchodzi. Łapki w górę i mijam linię mety.

Ogromne zmęczenie, ciężko nawet wykrztusić „dziękuję” do wolontariuszki, która zawiesza mi na szyi medal. Do ręki dostaję jeszcze folię termoochronną i butelkę izotonika. Idę powoli, świat stopniowo przestaje wirować, z kolejnymi łykami izo serce i głowa uspokajają się. Rozciągam się porządnie, bez fuszerki. Trochę dalej dostaję posiłek regeneracyjny i zjadam go łapczywie, rozmawiając z kolegą. Potem idę na tramwaj, o dziwo bez żadnego bólu nóg (miesiąc temu w Wiązownej wlokłem się do auta jak emeryt). Zjadam mix węgla z białkiem i sprawdzam smsa z wynikiem. Do celu zabrakło pół minuty. Ale życiówka poprawiona o prawie 3 minuty – dało się!

Co było do udowodnienia :) Bo przecież po to właśnie są zawody.

  • BlueGlasses

    BlueGlasses

    2 kwietnia 2014, 20:01

    Jaki czas miałeś? :)

    • strach3

      strach3

      2 kwietnia 2014, 20:57

      Widzę z innego Twojego posta, że lubisz się porównywać z innymi, ale bieganie nie jest o tym :)

    • BlueGlasses

      BlueGlasses

      3 kwietnia 2014, 05:23

      Taki już mój typ :) Lubię czuć rywalizację, a ponadto jestem ciekawa tego,jakie postępy robią inni i zastanawiam się, czy u mnie nie są za małe. Bieganie to nie porównywanie, bieganie to walka z własnymi słabościami, poznawanie możliwości swojego ciała.

  • mooniaa84

    mooniaa84

    2 kwietnia 2014, 19:02

    Przeczytałam całą epopeję :) I poczułam te emocje :) Gratulacje!!!! Może kiedyś i ja zdobędę się na taki wielki wyczyn... ;)

  • hannahblue

    hannahblue

    1 kwietnia 2014, 23:21

    Gratulacje! Kurcze, jakie to emocje... może i ja będę kiedyś mogła to przeżyć :)

    • strach3

      strach3

      2 kwietnia 2014, 15:05

      Będziesz mogła, to nie jest odległa przyszłość. Pierwsze zawody na dychę biegłem po 2 miesiącach od uzyskania zdolności ciągłgo biegu przez 30 minut. Wynik był żaden, ale emocje jak Everest :)

  • strach3

    strach3

    31 marca 2014, 11:41

    Miło wiedzieć, że komuś się podoba, pozdrawiam :)