Tytuł wpisu w pamiętniku odchudzania:
Jak zostałem biegaczem. Część VIII: Biegnij
Warszawo 2012


Ostatnie zawody, o których opowiem, to Biegnij Warszawo 2012, chyba największy masowy bieg uliczny w Polsce na dystansie 10 km. Niedługo przed nim zacząłem uczęszczać na treningi firmowego klubu biegacza. Na jednym z nich po raz pierwszy ćwiczyłem na Agrykoli podbiegi i zbiegi. Te drugie spowodowały niezbyt silne, ale niepokojące bóle – w lewej pachwinie i prawym achillesie. Zależało mi na zawodach i robiłem wszystko, co mogłem, aby przed startem wydobrzeć. Jako, że nasza trenerka była wykwalifikowaną fizjoterapeutką, zaleciła odpowiednie ćwiczenia i sumiennie je wykonywałem. Wykosztowałem się też na opaski kompresyjne na uda, na wypadek, gdyby był choć cień szansy, że w tej sytuacji pomogą (nie pomogły, ale używam ich do dziś).

Byłem zdeterminowany, ale wiedziałem, że drogą na skróty można wyjść na manowce. W dniu zawodów uczciwie sam siebie zapytałem, czy to rozsądne żeby biec. Ból pachwiny ustąpił prawie całkowicie, ale achilles zdawał się jeszcze drzemać w przyczajeniu. Zrobiłem więc test: postawiłem auto 3 kilometry od miasteczka biegowego i wykonałem długą rozgrzewkę zmiennym tempem. Nic mnie po niej nie bolało, więc uspokojony stanąłem na starcie i pobiegłem. Na takich zawodach, zwłaszcza dla nowicjusza, którym wciąż byłem, jest dużo emocji, dlatego tym bardziej się skupiałem na tym, żeby nie zagłuszyły sygnałów płynących z ciała. Mimo to start okazał się to błędem, za który zapłaciłem ogromną cenę.

Bieg był ciężki, ale robiłem swoje walcząc tylko ze zmęczeniem. Cały czas wypatrywałem niepokojących oznak bólowych, jednak wszystko szło dobrze… aż do dziewiątego kilometra. Był tam relatywnie stromy, półkilometrowy zbieg Książęcą z Nowego Światu w kierunku Rozbrat. Taki odcinek jest zawsze okazją, żeby zyskać kilkanaście cennych sekund, puszczając się „z górki na pazurki”. Niestety po kolejnych kilkuset metrach poczułem spory ból tam, gdzie się go już mniej spodziewałem - nie w achillesie, tylko w pachwinie. Do końca został kilometr, więc zdecydowałem że dam radę, choć musiałem zwolnić i inni biegacze wyprzedzali mnie masowo. Straciłem pół minuty, ale dotarłem do mety poniżej 52 minut, co wciąż oznaczało poprawę życiówki o minutę. Za linią mety jednak z każdą chwilą coraz mniej myślałem o wyniku, a coraz więcej o tym, jak zrobić kolejny krok. 20-minutowy odpoczynek w niczym nie pomógł, sytuacja była bardzo nieciekawa i zdawała się pogarszać. Towarzyszyła mi rodzina, ale samochodem można było po mnie podjechać tylko do placu Na Rozdrożu, odległego o kilkaset metrów od mety. Pokonanie tego dystansu zajęło mi ponad pół godziny. Każdy krok okupiony był piekielnym bólem i płynącymi poza kontrolą łzami. Obok mnie szła siostra i nie mogła mi w żaden sposób pomóc.