Tytuł wpisu w pamiętniku odchudzania:
A tak wiele sobie obiecywałam...


Co? Że będę tu często zaglądać, że będę pisać, dzielić się sukcesami i porażkami, szukać u Was wsparcia. Jakoś wszystko z dnia na dzień bardziej się rozłaziło i przez ostatni tydzień w ogóle tu nie zaglądałam. Trochę mi żal, pamiętam jeszcze jak niespełna 2 lata temu przebywałam tu bardzo dużo i poznałam naprawdę sporo bardzo wartościowych osób. W dużej mierze dzięki tym osobom udało mi się wytrwać w swoich postanowieniach. Teraz hm... to nie tak, że nie próbuję, bo próbuję codziennie wytrzymuję 1 dzień, 2 ... czasem od poniedziałku do piątku, a potem koniec końców w którymś momencie coś we mnie pęka  i się sypię. Najgorsze jest w tym to, że wtedy przypominam sobie, te wszystkie osoby, które non stop mówią mi, że nie muszę nic z sobą robić... i przez sekundę traktuję to jako usprawiedliwienie, po czym ogarnia mnie wściekłość - bo do ciężkiej cholery - chcę coś ze sobą zrobić, chcę wyglądać inaczej, koło się zamyka i lecę od początku. Nie potrzebuję kogoś kto będzie mi mówił "zjedz jedno Ci nie zaszkodzi", "przecież teraz dobrze wyglądasz" itp. to mnie demotywuje, a kiedy jest to osoba która wie co jest moim celem, na czym i dlaczego mi zależy, osoba którą wprost proszę o wsparcie to po prostu mnie to wkurza. Może to śmieszne, ale należę do tych osób które oprócz motywacji wewnętrznej i zewnętrznej potrzebują jeszcze wsparcia osób, które rozumieją, albo chociaż próbują zrozumieć.

Dlatego wróciłam i tym razem poważnie po raz ostatni próbuję poszukać wśród Was wsparcia, pomocy, zrozumienia, czasem rady. Postaram się bywać tu częściej (nie obiecuję, że codziennie, bo w końcu jestem mamą i żoną i to zawsze było i będzie priorytetem). 

W poniedziałek zaczynamy urlop, ale wyjeżdżamy później. Niniejszym ogłaszam, że:

- do wyjazdu mam 10 dni i przez te 10 dni chcę wywalić wszystkie śmieci ze swojego jadłospisu i wrócić do ćwiczeń

- urlop jak to urlop - nie wykluczam odstępstw od czystego żarcia, ale wszystko w granicach rozsądku

- do 30 zostało mi 506 dni - i że ja nie dam rady?