Wstałam dzisiaj późno kompletnie połamana, bo Józkowi chyba było gorąco i wyciągnął się na pół łóżka. Dla mnie został brzeżek. Na śniadanie wcale nie miałam ochoty, ale wmusiłam w siebie serek homogenizowany. Później zabrałam się za pracę. Pisanie dziś mi nie szło i ledwie parę tekstów skleciłam. Za to tarot do mnie mówił jak nigdy. Widocznie to nie idzie w parze. Coś ten rok toczy się jakoś tak leniwie i mniej zarabiam niż zwykle, bo nie biegam za zleceniami. Przyszły będzie chyba bardziej dynamiczny. Kurs rysunku i malarstwa powoli mi się kończy. Jeszcze kilka lekcji. Przydało by się też kilka lekcji w pracowni jakiegoś malarza. Wiele pracy przede mną, bo ja się uczę malując. Zastanawiam się co potem. Kusi mnie decoupage, ale tego już się przez internet nie da. Trzeba by na zajęcia do domu kultury pojechać, a nie bardzo mi się uśmiecha. Czy się to jednak opłaci? Mam do ozdobienia raptem kilka skrzyneczek, a zawodowo się tym zajmować nie chcę. Może kiedyś się na lekcje zdecyduję, ale wolałabym kurs np. weekendowy przez kilka godzin niż jeżdżenie na godzinę po dwa razy w tygodniu. Są też filmy na You tube. Teraz kuszą mnie ikony i anioły na desce. Na razie ćwiczę pastelami na papierze... Jutro już może spróbuję coś pomalować akrylami. Kupiłam też książkę...
Dietę staram się trzymać, ale wczoraj był grzeszek w postaci dwóch krokietów zamiast jednego. Był też raz ugryziony baton. Za to kolacji nie jadłam. Wyrównało się. Dziś już dieta ścisła. Nie ma zmiłuj się. Waga nadal bez zmian. Powoli dojrzewam do jakiejś zmiany, żeby waga spadła choć kilo, dwa. W końcu tą wyczekiwaną ósemkę z przodu chcę zobaczyć. Jak ja już mam dość tej diety i tego liczenia kalorii. Jak się wkurzę to znowu na dukana przejdę, bo tam nic liczyć nie trzeba. Tylko czy dieta na mnie zadziała skoro ostatnio już waga nie spadała...