Ostatnio dodane zdjęcia

Sylwetka

Poprzednia Początkowa sylwetka
Obecna Obecna sylwetka
Cel Mój cel

O mnie

Informacje o pamiętniku:

Odwiedzin: 38518
Komentarzy: 994
Założony: 27 kwietnia 2012
Ostatni wpis: 4 października 2015

Pamiętnik odchudzania użytkownika:
szabadabada

kobieta, 32 lat, Kraków

166 cm, 73.00 kg więcej o mnie

Masa ciała

Najskuteczniejsze odchudzanie w Polsce.

Wpisy w pamiętniku

14 stycznia 2014 , Komentarze (13)


O zakochaniu w jodze moje drogie!
Posłuchajcie pięknej historii naszej miłości
Rok temu ( gdy byłam w dość dobrej formie, robiłam dużo cardio, kilogramy spadały, ach jaka jestem fit) pod koniec któregoś z wieczornych treningów pomyślałam- może jakaś joga na wyciszenie i rozluźnienie.
Ach ja naiwna ach ja niemądra. Stanęłam u bram jutuba. Ponieważ uwielbiam ćwiczyć z Jillian, już wtedy to uwielbiałam to od razu zwróciłam uwagę na filmik z jej programem jogi. Powinnam już wtedy wiedzieć, że Jillian to nie jest zen-osoba. Że Jillian zrobi wszystko żeby skopać Ci dupsko i będzie się przy tym uśmiechać. Że ulubiony widok Jillian to rozmemłany czerwony kartofel rzygający po jej treningu :D
Aż tak źle nie było oczywista, ale jak bardzo się myliłam myśląc, że joga to jest taki trening dla bobasów. Ej chociaż w sumie to nie jest taka głupia myśl, przecież te krótkie pulchne stworzenia potrafią gryźć swoje palce u stóp, to niemal jak joga :D
Wtedy, rok temu zrobiłam 5 minut "Yoga Meltdown" i upadłam na podłogę. Bo nagle pracują mięśnie których do tej pory nie trenowałam. Może to była kwestia tego, że byłam już po jakimś solidnym treningu i po prostu nie dałam rady. Jillian mnie wystraszyła i już więcej jogi nie dotykałam (też jak bobas, któremu mama powie "hyś")

Joga była hyś

W styczniu znów nie wiem po raz który rozpoczynam shreda. Nigdy nie udało mi sie dojść do levelu 2, mea culpa, wstyd mi przed wami, bo jestem leniwa i mam słomiany zapał. (Niech żyje szczerość)
Znów jednak pokochałyśmy się z Jillian. I postanowiłam że dam drugą szansę temu glupiemu filmikowi który tak mnie sparzył.
Zrobiłam. Zmachałam się. Poczułam, że żyję.
"Yoga Meldown" jest cacy! Polecam każdemu ;)

Uwaga, to nie jest taka "typowa" joga. To nie jest relaksacja, wyciszenie, jakieś kontakty z inner soul czy cokolwiek :P To jest po prostu typowy workout Jillian, z użyciem póz z jogi.
Rozciąga, wzmacnia mięśnie, ale daje w kość i poci. Nie tak jak shred, nie tak jak banish fat boost metabolism i na pewno nie tak jak kickbox cardio ale wciąż poci.

Dziś rano zrobiłam ją już po raz któryś i wiem już, że to dla mnie najlepsza pora dnia na jogę. Wieczorem poszaleję znów ze shredem.

Więc jak widzicie, znów jestem. Dobrze być znów.

12 grudnia 2013 , Komentarze (14)


Poprzedni tydzień był bardzo fit tygodniem. Dumnam. A najfajniejsze było jego zwieńczenie. Postanowiłyśmy z koleżanką mieszkającą opodal i jedną z moich współlokatorek wybrać się na ściankę wspinaczkową. My dwie zielone, współlokatorka już kiedyś się wspinała, więc jako guru została przez nas ochoczo zabrana. Akurat miałyśmy zniżkowe kupony na wejścia więc hulaj dusza bez kontusza za to w uprzęży!
Wrażenia- MEGA GIGA BOSKO. Ale. Jeżeli któraś z was ma kontuzję stóp lub dokucza ból palców u nóg- w życiu tam nie idźcie :D Buty wspinaczkowe są jedną z gorszych katorg jakie znosić może człowiek na ziemi. :D Ja po każdym wspięciu i zejściu od razu je zdejmowałam, tak okrutnie piły palce. Jeżeli nie chcecie wypożyczać butów możecie przynieść własne. Dobrze żeby były za ciasne. Najlepiej-o dwa numery. To nie żart!
Wracam do chronologii naszej wyprawy. Jesteśmy w starej opuszczonej hali. Sporo ludzi ale miejsca też mnóstwo. Faceci- mmmm marzenie :d
Ale- ad rem. Krótkie przeszkolenie, nauka asekuracji i już jesteśmy pozostawione same sobie. Przed nami ściana pełna zagłębień i kolorowych wypustek. Wygląda jak dziecinna igraszka. Włażę. Jestem w połowie ściany. Ała. To po raz pierwszy bolą mięśnie rąk. Gdzie okiem sięgnąć nie ma punktu zaczepienia by jakkolwiek zmienić pozycję. Noga prawa na ten żółty trochę wyżej!!- krzyczy asekurująca mnie Kasia. Ale jak tą nogę postawić wyżej jak i tak rozkraczonam jak żaba i przylgnięta do tej ściany :D Ani się obrócić, bo zlecę.
Powiem Wam że ani się obejrzałam jak zeszły nam 2 godziny wybornej zabawy.
Ścianka to godny przeciwnik.
Ale. Mięśnie. Ból mięśni rąk, nie jakiś dokuczliwy bardzo, po prostu są słabe jak kurczak, tak, że wyciśnięcie gąbki do mycia naczyń jest wyzwaniem :D Te mięśnie- barków, ud, rąk- mam wrażenie że nigdy, podczas żadnych ćwiczeń- czy to z Jillian czy na treningach obwodowych-siłowych na które chodziłam- nigdy nie były przeze mnie używane :D

Ale nie ma że boli! Wieczorem tego samego dnia trzasnęłam shreda, bo przecież nie przerwę, jak już robię!

I wszystko byłoby pięknie. Ale na ściance było zimno. Betonowa podłoga zimna, skarpetki cienkie, a w niedzielę wyjatkowy mróz podczas drogi powrotnej. Gdzieś mnie zaziębiło.
W poniedziałek rano budzę się z potwornym bólem gardła, problemami z przełykaniem, bólem głowy no i potwornym bólem mięśni do tego :D
Niestety z tego wszystkiego wyszedł wymuszony rest day.
Poszłam do piekarni i kupiłam bułę- bo co lubię w byciu chorą to moje sztandarowe posiłki- bułka z masłem i kupą czosnku :D a do tego sto pięćdziesiąt herbat pod rząd- albo z sokiem malinowym, albo z miodem, albo z cytryną.
Tak się wspomagając przetrwałam poniedziałek. We wtorek było źle. Musiałam iść na obowiązkowe zajęcia na rano ale potem wróciłam do domu, przebrałam w dresy i hopsa pod kołdrę. Przespałam pół dnia. Wypiłam pół tysiąca herbat. Wzięłam coś przeciwbólowego i zagryzłam czosnkiem.
I myślę no nie no słodki Jezu no dajże żyć toż przerwałam shreda. To już drugi rest day? NOŁ ŁEJ!
W środę trochę mi przeszło. Samopoczucie świetne. Tylko gardło lekko pobolewa, nos zatkany. Ale już wieczorem nie było przeproś. Zrobiłam Jillian. Potańczyłam trochę do świątecznych piosenek :DD Endorfiny uśmierzyły resztkę bólu.

Gdy czułam się już dobrze nadeszła znów ona. POKUSA.
pokusa przebrana za czekoladowe fondue. Współlokatorka zaprosiła dwie nasze koleżanki na małą ucztę i babski film.
No nie, no nie, no nie myślę- tylko nie czekolada!! Za późno, schodzą się, zdejmują buty, każda przynosi czekoladę. Miła atmosfera żarty, śmieszki
Po chwili rozpuszcza się już w garnuszku a ja jestem bliska załamaniu żelaznej woli :D
No bo oprzyjcie się temu:


Ale
ale
ale

śpieszę donieść, że OPARŁAM SIĘ- oczywiście towarzyszyłam im, ale wyjęłam jogurt naturalny i to w nim maczałam owoce- mówię do dziewczyn- a to moje fondue! kto biednemu zabroni! :)
Także moje drogie- DA SIĘ!
Nie ręczę co będzie gdy nadejdzie PMS ale to jeszcze nie jest ten dzień :D

Dziś z kolei katar i kaszel. Mój przyjaciel rosół wsparł mnie formacją OK. Walczymy dzielnie.

xoxo wieści z frontu układu odpornościowego już niedługo.

5 grudnia 2013 , Komentarze (13)



Jeżeli jest jakiś święty, który jest patronem workoutu to zacznę się do niego modlić za dary jakie mi zsyła! Od kilku dni jest we mnie jakiś drugi, żelazny człowiek, któremu się chce.
Wczoraj chciałam zrobić shreda, ale nie poprzestałam i dorzuciłam jeszcze No more trouble zones circut 7 i Yoga Meldown. Czułam się tak dobrze.
Dziś też shred a potem coś...
coś co...
co w 20 minut zrobiło z mojego ciała masło a z krwi- pot
prezentuję wam Jillianowy Kickboxing
 
jeżeli myśleliście, że ćwiczyliście kiedyś w szybkim tempie- byliście w błędzie
Ach Wszyscy Święci Workoutu żeby tak jeszcze trochę hajsu sypnąć, bo marzy mi się sportowy stanik :D

A właśnie, stanik, ten nieszczęsny pęknięty- zaniosłam do krawcowej, haftka wszyta, grube 2 złote mnie to kosztowało :DD Ale świadomość, że prawdopodobnie ten błogosławiony piersiostan długo się nie utrzyma, jeśli zamierzam ćwiczyć i dietkować boli mnie troszkę w głębi serduszka. Oby Kłapouch tego nie zauważył.Tak jak tej talii ;D

Zgodnie z obietnicą postanowiłam szybko dodać notkę zanim znowu zamienię się w Jabę de Hutt, wielkiego tłustego ślimaczora :D Ogłaszam, że lokomotywa która miała popas w bocznicy w poprzedniej notce -ruszyła, że palacz węgiel w nią sypie i że jedziemy po ciała atrakcyjne jak dziewczyny z Vicotria's Secret

Biegnę pod prysznic i zajem się obiadowym grilowanym kurczakiem. Odkryłam ostatnio, że w naszym sandwicherze (jak to się powinno pisać?  trzy razy poprawiam i ciągle wygląda źle :D) można spokojnie beztłuszowo ugrilować porcję mięska.
Ślinię się już jak pies Pawłowa na samą myśl :D

Buzi w chude nózi


1 grudnia 2013 , Komentarze (21)


Będę częściej pisać to i kontrolować częściej będę się, tak stwierdzam właśnie.
(Mistrz Yoda przewodnikiem duchowym tego wstępu :D)

Pojechał Kłapouszysko.A teraz będzie bajka o pokusie. I przewrotnie od razu zdradzę morał jej. Była i pokusa i słuchajcie tego, słuchajcie- nie dałam się!
Jemy obiadek na mieście, z lubym i przyjaciółką. Ale patrzę na tego mojego, zjadł już niby ale taki niepyszny i niepocieszon. I już wiem o co mu chodzi.
-Jak chcesz to wstąpimy do cukierni po drodze do domu i kupimy Ci jakiś deser. -Już oczy mu się świecą, bingo znaczy się.
W cukierni- przepyszności. Pyta które chcę. Ja mu mówię, czy przypominam raczej, że ja nie jem słodyczy zgodnie z tym co sobie postanowiłam, acz odradzam mu ciasto z marcepanem.
Panieee drogi taki kawał se wybrał, że ja mu mówię- gdzie to zmieścisz (ale bałam się, oj lękałam się czy to tak nie będzie, że ja się skuszę ale ząb zacisnęłam, myślę- niech je! Może go nie doceniam, może właduje cały ten czekoladowo-jabłkowy rarytas i jeszcze mu może będzie mało)
Dwa dni mu to zajęło, ale ciasto zniknęło. Bez mojego udziału!! Och dumo. Nawet kusić nie kusiło za mocno, ładnie pachniało, napawałam się tym zapachem i trochę fortelem zażądałam dziubka, zaraz gdy luby zjadł deserek i wciągnął okruszki. Najsłodszy dziubek świata :D

Więc jakoś to idzie. Ale by być całkowicie szczerym jak na spowiedzi, relacjonuję, że cukier przyjmuję w postaci miodu, którego niewielką ilością słodzę herbaty w celach zdrowotnych. Przeziębienia dokoła, ja też niezbyt wyraźnie się czuję a muszę mieć przecież siły w członkach i oponkach żeby je wyruszać i wysportować no.

Co do ćwiczeń- gdzieś krążą w uniwersie i czekam aż chęć na nie nawiedzi moje ciało. Plan jest taki, że dziś wieczorkiem robię Callanetics, z którym moje ciało bardzo się lubi.
Jutro rano kopię tyłek sobie i sąsiadom skacząc z Jillian to Banish Fat Boost Metabolism.
Taki jest plan.
Brzmi pięknie.


Ej ej jeszcze jedno- zeszła notka poświęcona została trzaśniętym spodniom. Co było następne? STANIK! No jak bony dydy, ubieram sie rano, pochylam się po cuś a tu trach pach jak nie strzeli zapięcie. No albo cyce tak się rozrosły albo ki diabeł, mój ulubiony stanik no, za ciężkie pieniądze, z brafittingu :D
Tylko że fakt faktem- nosiłam go często, a zapięcie miał tylko na 1 haftkę, a nie standardowe 2 czy 3. I tak poszła tylko ta haftka. Obwód też był ciaśniejszy, co sugeruje, że to kolejny powód by się zacząć zwężać w plerach

Ale ale! Jeszcze jedna rzecz, którą biorę za komplement- mój luby odkrywca odkrywa świat. Zauważył bowiem, że mam talię! Wąską! Tak powiedział- ale masz wąską talię.
Ach komplementy, zauważenie jednej z moich niewielu cielesnych chlub zajęło mu 3 lata. Brawo ten pan!!! :D


27 listopada 2013 , Komentarze (10)


jestem. kto tęsknił?
ja wiem kto- brokuł i szpinak.a nie tęskniły na pewno pani czekolada i pan ciacho- z nimi widziałam się aż za często, przychodzili w ogóle nie proszeni, tak "na herbatkę" a ja głupia jeszcze witałam ich ciepło i liczyłam, że ta znajomość to taka nieszkodliwa i gdy tylko zechcę to ich pożegnam i cześć. Och naiwności kobieca. 

Troszkę mnie nie było. Co tu dużo opowiadać- dupa rosła, spodnie trzasły. Hahah i to dosłownie. Siedząc raz przed kompem w bardzo eleganckiej pozie "rozwalona żaba" usłyszałam nagle trrrrrrrr. Ja patrzę a tu panie drogi, dziura w samym kroczu!!! wprawdzie spodnie z kiepskiego materiału, nosiłam je super często no ale kuźwa. Dziura w kroczu. :D


No i po raz kolejny próba wsadzenia się w tory z bocznicy przejedzenia i braku ćwiczeń. Stoję na stacji, lokomotywa, ciężka ogromna- pot ze mnie nie spływa, lecz tłusta oliwa. Stoję i sapię dyszę i dmucham, żar z nażartego mego brzucha bucha :D
Już ustaliłam plan podróży.
TLK Grubas odjedzie jutro z peronu Weź się w garść do stacji Wowwwowo-ale-zajebiście-wyglądasz. Podróż zajmie nam kilka miesięcy. 

Dziś wzięłam się i tak się najadłam słodyczy aż mnie przymdliło. Bierzemy rozwód. Podczas diety niektóre z was mają swoje cheat meale. Dziś za mną od rana chodziło słodkie i szarpało za rękaw i mówiło ej nooo weeeź, tylko gryza. Gryz tego, gryz tamtego. A to wafelek, a to extra porcja miodu. Może źle ale jest już za późno :P Chyba że miałabym wszystko wyrzygać, co nie jest jednak moją praktyką. Więc najadłam się ze świadomością, że od jutra jestem grzeczna. A wiem, że potrafię. Wiem bo patrzę na własne zdjęcia motywacyjne z marca i kwietnia zeszłego roku. Takie słodyczowe szaleństwa to nic fajnego. To był mój meal of shame. Teraz ostatnim śladem po wstydzie jest uczucie przepełnionego brzucha. Niech odpoczywa i idzie spać.
A jutro do celi wpadnie klawisz Dieta. jest surowy i nie zna "przeproś". Lubi skopać tyłek w rytm skocznego kardio. Trochę za nim tęsknię.

Pozdrawiam wszystkich współwięźniów :D Do roboty!

 



26 maja 2013 , Komentarze (43)


Tytułem wstępu: I know it's hard, I get it - jak to mówi Jillian podczas shreda :D

Zmagacie się i szarpiecie a wszystko żeby się ogarnąć do lata. Bo to lato to jak jakaś magiczna brama, z palm kokosowych, za którą szum morza słychać i gwizdy zachwyconych mężczyzn (koniecznie 1,80 i w górę i tors z abeesami jakby ktoś ich, mężczyzn, na grillu położył) Lato- brama przez którą jak już się (w bikini) jedną nogę przejdzie to będzie to już upragniona meta i drinki (z palemką, wiadomo)
Rozgolasić uda niedoskonałości już-nie-pełne i próbować czerpać radość z nadwodnych aktywności- taki jest plan zapewne.
Nie wiem jak to jest, ale nigdy nie zastanawiałam się nad tym, jak wyglądam na tej legendarnej już "plaży". Gdziekolwiek jestem (ale najbardziej lubię być na Mazurach :) ) byle mnie liznęło trochę słońce a pod ręką banda licealnych przyjaciół lub Kłapouch- i jest pełen relaks, luz bambino, git śmietanka (albo jogurt naturalny.) Myśl o rozstępach, czy innych naocznych działaniach szatana na ziemi, to ostatnie co zaprząta mi głowę. Już prędzej powtórki na wrześniowe egzaminy :D

Ale ale. Nie zmienia to faktu, że fajnie by było, gdyby łapiąc się za uda nie musieć z dezaprobatą marszczyć nosa. Fajnie jakby się wzmocniła kondycha i żeby nie podupadać na sile i duchu, lub nie podupadać jak spółdzielnie rękodzielnicze, po 3 męskich pompkach. Zatem żeby się doczołgać do tego lata- niezależnie od wymagań jakie latu stawiamy-to trzeba trochę wypocić. Powykręcać swe członki na wszystkie strony i dać sobie fizyczne wciry, wycisk najlepiej taki, że po nim nawet woda z Bałtyku smakowałaby jak Muszynianka (audycja zawiera lokowanie produktu) 

Więc jak to jak to zrobić. Kiedy dieta już męczy. Kiedy masz ochotę wyrwać loda z ręki bogu ducha winnego, szczerbatego i jak na złość za chudego dzieciaka. Kiedy ćwiczenia odkładasz na za-chwilę-godzinę-na wieczór-ups-nie-poćwiczyłam-dzisiaj.
Z pomocą jak Matka Teresa z Kalkuty rusza ona- filozofia jednego dnia.
To wiedza tajemna, więc usiądź wygodnie, weź kubek zielonej herbaty i posłuchaj przekazu buddyjskich mnichów z najdalszych zakątków Azerbejdżanu

filozofia jednego dnia bierze Cię na stronę i mówi, że tylko dzisiaj. Potem się zobaczy. Dzisiaj to jest wszystko o co ta filozofia Cię prosi. Jest niedziela- czynisz z niej dzień idealny- jesz zdrowo. ruszasz się po kres wytrzymałości. Starasz się wykonać wszystko co na dziś zaplanowałeś. Tylko dzisiaj. Nie ma żadnych stu dni- trzydziestu dni czy innych, które musisz "wytrzymywać". Gdy oddasz tej mojej filozofii jeden dzień, położysz na ołtarzyku w ofiarze całopalnej i położysz grzecznie spać, nagle spływa na Ciebie boskie uczucie. Alem dzisiaj odwalił kawał dobrej roboty. Tego wieczoru możesz robić co chcesz- nawet wizualizować sobie obżarstwo jakiejś, nieokreślonej w bliższej przyszłości niedzieli. Bo nie jesteś na diecie. To tylko jeden taki dzień.
Filozofia jednego dnia ma to do siebie, co magnez B6, że się przyswaja. Wchodzą w krew kolorowi mnisi, napędzają Twoją maszynę życia. Bo następnego dnia wstajesz rano, wypoczęty i masz dwie ścieżki wyboru- możesz zastosować znów filozofię jednego dnia, albo go sobie zepsuć czymkolwiek. Jeśli jesteś przynajmniej średniointeligentnym szympansem i jeśli naprawdę chcesz coś osiągnąć i się wyspałeś i nie jesteś ubezwłasnowolniony z powodu choroby umysłowej ani innych zaburzeń, jeśliś się nie naćpał albo jeśli nie ma w Twoim życiu naprawdę strasznej życiowej sytuacji, to ten wybór będzie prosty jak drut, jak test jednokrotnego wyboru, jak włosy po dobrej prostownicy, jak kąt w kwadracie. No oczywiste, że rozoochocony sukcesem dnia poprzedniego znów zastosujesz filozofię jednego dnia. 
Czasem coś się zepsuje. Nie płaczesz. Następnego dnia możesz wstać rano i znów dokonać wyboru. Tym razem wybierz mądrze. 
I najlepiej OD RAZU wskakuj w dres i bądź już na dworze, zanim dotrze do Ciebie że może to jednak bez sensu i że czekolada.

Z tych pojedynczych dni, kiedy wszystko jest na maksa (oprócz muzyki po 22, chyba że chcesz się obudzić albo właśnie nie obudzić z kosą w plecach wbitą przez wdzięcznych sąsiadów) złoży się resztka maja, czerwca. Filozofię jednego dnia można odstawić, ale mnisi mówią, że podobno nie warto. I robią groźną minę. Ich twarze kamienieją. I nawet nie śmiem pytać dlaczego, bo już znikają cichym sunięciem bosych stóp za widnokręgiem.
Ja, śmiertelnik, boję się opuszczać filozofię dnia, przejęta lękiem wobec jej nieogarnionej mocy.

W skrócie dla tych, którym nie chciało się czytać: Skop sobie tyłek. Tylko dzisiaj. Poczuj się lepiej. I zobacz co się stanie.


MNISI PATRZĄ. 


(Ps: a gdyby tak z okazji Dnia Matki nie dawać jej czekoladek tylko zabrać na wspólny trening?  ~~mózg rozjebany~~)




21 maja 2013 , Komentarze (28)


Koniec oszukiwania bo nos rośnie!
Oszukiwania pani w kasie, gdy patrzy spod zmęczonego oka na moje zakupy składające się w 80% ze słodkości. Oszukiwania siebie jednak przede wszystkim koniec to ma być.
Miałam kilka dni beznadziei. Ciągnęły się za mną od zeszłej niedzieli, od komunijnego obżarstwa (a uwierzcie, było wszystko z sushi włącznie) Każdego dnia wieczorem mała uczta- szeleszczenie paczuszek i cicha praca laptopa serwującego najnowsze odcinki seriali. Żenada na koniu galopowała przez mój łeb dobrych kilka dni. Jeden dzień porządny. Jeden żałosny. I znów. Gdy wreszcie poszłam pobiegać byłam słaba jak koliber i większość czasu przemaszerowałam. Wreszcie gdy pod koniec trasy ujrzałam ławeczkę, budził się we mnie zew sportowca klasy Z i pomyślałam- zrobię kilka ćwiczeń na tejże ławeczce- skoki i zeskoki. I tak się obracając kilka razy i skacząc jak nie PRZYPIŹDZIŁAM brzydko mówiąc piszczelem w drewno, runęłam jak długa na ziemię. Było ciemno, ale dla pewności stoczyłam się do rowu, żeby nikt nie widział tego mojego failu.
W rowie zwijałam się z bólu w koszonej trawie i myślałam- ty durny, durny łbie. Zawsze coś wymyślisz, a każdy pomysł gorszy od poprzedniego. 
No i czułam się pokonana. Pokuśtykałam do domu. Trochę posiedziałam na murku majtając nogami i próbując sobie ułożyć wszystko w głowie.
Dlaczego mi nie wychodzi. Dlaczego zawsze mierność. I marność. Gdzie przyczyna. Nie wymyśliłam nic, oprócz tego, że przydałoby się zdezynfekować ranę piszczelową.
Noga wciąż pobolewa ale nic mi nie jest. Ach te klasyczne szklanki mleka dziennie, dziękuję, że chociaż wy jesteście.

Ogarniam. Dziś wstałam przed szóstą. Poszłam do kościoła. Poszłam do spowiedzi. Zjadłam śniadanie. Poszłam biegać i...
i dałam sobie zdrowy, solidny, słodki, potu pełen wycisk. 1,5 godziny treningu- 6km biegu, burpees, skakanka, pajace, twister, brzuszki na jakiejś skośnej ławeczce na pakerni pod gołym niebem, w parku Jordana. Rozciąganie pod jabłonkami. I tak mi dobrze. I tak mi błogo. Znów jestem na właściwych torach, chociaż wykolejeniec ze mnie klasyczny-cotygodniowy. 

Ile można upadać i znowu otrzepywać łapy, brudne jak u łapcia bawiącego się na dworze do zmierzchu. Mam nadzieję, że dużo. I dlaczego za każdym razem mam nadzieję, że to już ostatni.

IDŹ SOBIE STĄD DŻEPETTO ty stary dziadzie śmierdzący uryną, bo nie chcemy już kolejnego Pinokia. Już mam dosyć jego żałosnych gierek i nóg jak z drewna. I tego nosa, nosa kłamczucha.


Wy wiecie że ja wagi nie mam i nie posiadam. Ale dopadłam ją!
Wagi dopadłam w Empiku, żeby było bardziej nietypowo. No i wskoczyłam, nieprzygotowana, z głową w chmurach, w ubraniach wprawdzie. A ona mnie szybciutko sprowadziła do parteru. Kopnięciem z półobrotu trafiła w moją niewyjściową twarz, w samo jej centrum. Pokazuje 63,5. I nie daje nic kręcenie się na niej, wiercenie, schodzenie i wchodzenie znów.
To tylko ja i moja naiwność wkręcamy sobie, że cały czas ważę tyle samo. Że ciastka się utylizują i odpływają w niebyt. 
ile mogły ważyć ubrania? 0,5 kg? 

Pokory pełna, ale i zapału pełna, zmieniam pasek. Następnym paskiem jaki zmienię będzie ten do spodni, obiecuję.


28 kwietnia 2013 , Komentarze (36)


Podjęłam wyzwanie. W narożniku lewym- mój poprzedni wpis. W narożniku prawym- ja, lekko posiniaczona, w krótkich portkach, z ochraniaczem na zębach (bo walka będzie ostra)
Mówię do tego w lewym: BRING IT!! I podskakuję lekko z nogi na nogę, żeby go sprowokować.
No i już nie było odwrotu. Trwa runda pierwsza. Nie chcę zapeszać, ale mam znaczną przewagę. Ostatnio nawet sędzia chyba do mnie mrugnął. A nie dawałam w łapę, przysięgam!
Nie straciłam jeszcze żadnego zęba. Za to troszkę bolą mnie łydki.
W piątek z rana poleciałam na basen. Zapierdzielałam jak mała motoróweczka.
Wieczorem biegałam. W sobotę powróciłam do mojej najlepszej trenerki i przyjaciółki, przeprosiłam ją i pocałowałam w ekran. A ona w zamian skopała mi dupsko, co tu dużo mówić. Tak, mówię o Jillian :D Dzień był jakiś parny i wylałam z siebie więcej potu niż kiedykolwiek tego dnia. Jestem jej wdzięczna 
Wczoraj wieczorem byłam też na wielkim Ognisku Kwietniowym. Malownicza okolica i dwadzieścia tysięcy luda. Wrażenia nie do opisania. Wsunęłam kiełbę,a co, nie płakałam nad nią, nie żułam każdego kęsa z wyrzutami sumienia. Wiedziałam, że dziś wyćwiczyłam cały świat z nóg a i jutro pewnie rańcem pójdę i znów zdziałam coś dla siebie, więc byłam spokojna. Podarłam ryja przy gitarze, zyskałam fana mojego głosu- Andrzeja i wróciłam pieszo do domu w błogostanie. 5 kilometrów zeszło nie wiem kiedy. Zasnęłam jak dzidzia.
Jest dobrze.
Boże! Żebym tylko mogła Wam przekazać to słodkie uczucie, które nagle do mnie przyszło i umacnia się z każdym przebiegniętym krokiem. Że dam radę i tym razem wywalczę co mi się tam zamarzy. Czuję się jakbym stała z dubeltówką przy takim stoisku z wesołego miasteczka, jak w amerykańskich filmach i kuźwa nie ma bata, żebym chybiła i nie trafiła w tarczę i nie wygrała jakiegoś lipnego misia.
Miś którego wygram będzie się nazywał satysfakcja i będę go codziennie tuliła do snu. I karmiła swoim potem :D Codziennie!

Dziś aż mnie nosiło żeby iść i pobiegać. Mimo szarugi i że wieje. No i pobiegłam. Zrobiłam się confused w momencie gdy minęłam pierwszego zawodowego biegacza z termoaktywną złotą folią zarzuconą na ramiona. Potem drugi, trzeci, czwarty. Niektórzy szli sami, inni z rodzinami. Jeden z nich miał na szyi medal. 
gdy dobiegłam do krakowskich Błoń, wszystko stało się jasne- bo właśniedzisiaj trwał wielki maraton (http://www.cracoviamaraton.pl/)
O jaaaa, ja, chuchro lekkiej atletyki, amator bieganiny rekreacyjnej w butach z TESCO za dwie dychy i oni- tytani sportu, z żelaznymi łydkami i zawodowych strojach. Czułam się jak mrówka przy nich :D Ale po prostu truchtałam spokojnie i miarowo, dookoła Błoni. Musiałam lekko zboczyć, bo deptak był ogrodzony specjalnie dla biegaczy. a ja biegłam równolegle z nimi. Troszkę z dupy :D Ale na horyzoncie zamajaczyła mi dwójka ludzi- takich samych jak ja. Wyszli pewno pobiegać, a tu feta! Oboje byli nieco grubsi, trochę zasapani i chyba tak jak ja z lekka zdemotywowani. I tak sobie pomyślałam, że kurcze, powinniśmy sie wspierać, my wszyscy osiebiewalczący. Więc mijając pana pulpettiego zawołałam do niego z mocą- MOŻE NIE MARATONCZYCY, ALE JUŻ NIEDŁUGO!!
Pan roześmiał się a wraz z nim jego towarzyszka biegu. Od razu jakoś dodali gazu. I mnie samą jakoś rozskrzydliło, ten okrzyk mój i niosło mnie to zdanie całą drogę powrotną. 
Dla wszystkich którzy pobiegli w maratonie mam taki wielki szacun. I kto wie, może kiedyś...

A i jeszcze, historyjka z mieszkania. Wczoraj pod blok zajeżdża gość na motorze. Gość na motorze okazuje się być tatą współlokatorki. Wpadł, okazuje się że przywiózł jej sobotni i niedzielny domowy obiad. Zostawił go, wyściskał córę, wypił szklankę wody i już go nie było :D  God bless tajemniczych motocyklistów dostarczających domowe żarcie
(Pochwalcie mnie, bo nie zjadłam deseru- sernika! A kto czytał moje poprzednie wpisy wie, że jam na sernik łasa, oj łasa... :D )


Chudnijcie sportowo, słodkie gałązki kwitnącej wiśni :*



25 kwietnia 2013 , Komentarze (20)


Dobra, wkurzyłam się. Jestem wściekła na siebie. Po ostatnim mega motywującym mnie samą wpisie pociągnęłam jeszcze kilka dni. Półtora tygodnia zdrowej konsekwencji, po czym znów to samo. Czyli "Idiota" (Fiodor Dostojewski :D)
Każdego wieczoru mam chęć na coś słodkiego. I znów wracam do starego sposobu myślenia- najem się dziś, od jutra ładnie. A od jutra jest jeszcze gorsze. Od jutra pamięta o wczorajszym Tobie, który wsunął całą paczkę jakiś durnych maślanych ciastek z Kerfura. Który roztapiał milkę na patelni i polewał nią bułkę (sic) pszenną (sic) z grubą warstewką masełka (sic) i się cieszył, jakie to pyszne. Od jutra się wstydzi i nie chce wstać z łóżka. Od jutra jest leniwe i złośliwe. Z od jutra powinno się walczyć. Wszystkie białe flagi jakimi machamy mu przed nosem powinnyśmy po prostu wsadzić od jutra w dupę!
Zrobiłam sobie dzisiaj zdjęcia. Specjalnie nałożyłam trochę obleśne majty, żeby wyglądać jeszcze gorzej :DD Ale- nie do śmiechu mi bo wróciłam do punktu wyjścia. Już mam na komputerze wspaniałe motywacyjne zestawienie "przed i po" od początku lutego do początku marca. Kurde. Zaprzepaściłam brzuch nad którym tyle pracowałam na rzecz ciepłego, przyjaznego sadła. 
Pamiętacie jak pisałam o motywacyjnych spodniach? Że weszłam w nie, ale muszą leżeć idealnie? I że obiecuję już niedługo zdjęcie w nich? Otóż mija kwiecień a ja w tych spodniach wyglądam tak samo jak wtedy. Już czort palił spodnie, ale szabadabo, durna babo. Brak postępów sprawia, że czujesz się jak ~blue whale~ w przestworzach oceanu? Pozdrawiam serdecznie
~~Mam tak samo jak Ty.
Sadło moje a w niiiiim~~ <nuci>

Odkładałam ten wpis na "nigdy". Zawsze starałam się robić te wpisy takie, że mądre, lub ku pokrzepieniu serc. Teraz wdarło się trochę prywaty. Tłustej prywaty brzucha. Ale myślę, że to dobrze.
Tak bowiem było:


oto szabadabada była. Szabadaba marca i szabadaba kwietnia moi drodzy. 
Szabadaba maja puknie ją w durny łeb. I wstawi wam to motywacyjne zdjęcie. Tym razem na 100%

Bo umiałam mówić nie. Umiałam. Trzymać się w ryzach, nie było to wcale trudne. To było fantastyczne uczucie. Niech będzie tak znowu. Niech będą buty do biegania i strój kąpielowy. I skakanka.

Teraz wiem, że nie ma co porównywać się do innych. Porównaj się do siebie sprzed dwóch miesięcy. Jest gorzej? RUSZ DUPĘ! Jest lepiej? Jestem z Ciebie taka dumna!!!
Serio dziewczyny, mam ochotę wyściskać każdą, która jest w stanie trzymać się swojej ścieżki. Oprócz anorektyczek. Ich ściskać nie będę, bo połamię.


To jest mój najdenniejszy wpis. Czuję się głupio. 


Nie tłustnijcie! Oprócz mili! Ty masz tłustnąć w każdej chwili! :PP

11 kwietnia 2013 , Komentarze (36)


Łosiem tytułowym jestem ja. Łosiem jestem. 
Łosiu! Tak napisała do mnie jedna vitalijka próbując przywołać mnie do porządku
A dokładniej: nie żryj słodyczy łosiu, to szybciej będą efekty

I ja już wiem, że ona miała rację. Że jestem najbardziej łosiowatym łosiem. Bo łosiem się jest, gdy cały boży dzień pilnuje się diety i ćwiczy a następnego wsuwa całą paczkę piegusek na raz. I tak w koło Macieju. Łosiem się jest, gdy się ogląda serial o chudnących grubasach i myśli: Kurdeee jacy oni są grubi, są mega tłuści, nie umieją nawet wejść po schodach, jednak tak źle ze mną nie jest. Więc usprawiedliwia się swoje durne wybryki-czipsiki tym, że "nie jest tak źle".

Zrozumiałam wreszcie to, co próbowała mi chyba przekazać moja mama całe życie.
We wszelkich życia sferach (i ja tak sobie myślę że w diecie również) wzrokiem, zapałem i zamiarem zawsze należy sięgać trochę wyżej.
Dlaczego porównywać się do miernika niższego, poklepywać się po własnym ramieniu w myślach i mówić "nooo nie jest tak źle, może być, inni mają gorzej" skoro wszystko można wziąć w swoje ręce i pomyśleć "stać mnie na więcej, mogę więcej"

Byłam łosiem, bo mimo, że ćwiczyłam dość dużo, miałam beznadziejne napady obżarstwa. Albo myślałam- dobra, dzisiaj najem się słodyczy to już jutro mi się nie będzie chciało. Gówno prawda. Zmiana nawyków nie wygląda tak, że już za dwa dni wszystkie pokusy znikną, zmiecie je Armaggedon Twoich zaciśniętych pięści i metra krawieckiego, którym codziennie próbujesz odnaleźć postępy w swojej talii. Że będziesz tylko Ty i zielona, szpinakowa ścieżka zdrowia, którą biegniesz i spalasz kalorie przez całe swoje życie nie martwiąc się o nic i będac fit na wieki wieków amen, wśród tych którzy ciągle się zmagają i w ogóle jojo.
Niestety moje drogie, przecież wiecie jak to wygląda. A wygląda tak, że się chce wciąż. Że pokusy nie znikają. Że one są w plecaku z drugim śniadaniem. Że będziesz czuła ich słodki czekoladowy oddech na swoich zroszonych potem plecach (bo przecież starasz się, ćwiczysz) Cała sztuka to opanowanie swojego umysłu. Tak, będzie Ci się chciało nażreć ciastek, jeśli całe życie jesteś takim "sweet tooth". Ale nie, nie zrobisz tego bo postanowiłaś się kontrolować. Tak, wybierzesz coś innego, bo całe 20 lat jakoś wsuwałaś te ciastka a nie przyniosły Ci nic dobrego. Przyniosły Ci tylko płacz i zgrzytanie zębów i próchnicę :D

Żartuję, nie mam próchnicy


Dobra. Więc chodzi o to, że od poprzedniego pomiaru z 1,5 miesiąca temu nic mi nie przybyło. Nic mi nie ubyło. Waga stoi. Przed świętami, po świętach, tak samo.
Ćwiczyłam owszem. Gorzej z jedzeniem. Efekt jest taki, że efektów brak. Z mojej winy. 
Odczyniłam rytualną mea culpę i wymyśliłam, że 7 kwietnia będzie początek.
Że 7 ładna i magiczna liczba. Że dziewczęta zaczynają "od poniedziałku" więc ja przekornie zacznę od niedzieli. No i zaczęłam znów. Tym razem bardziej mi się chce niż kiedykolwiek. Tym razem wiem, że nie chcę być łosiem. 


Plus tych całych zmagań od stycznia jest taki, że mam kondycję. 
Odkryłam to, gdy trzy tygodnie temu byłam ze znajomymi z uczelni na eskapadzie w górach. Jednego dnia 7 h wędrówki z plecakami, wdrapywanie na szczyt brodząc po kolanach w śniegu. W tym także stromo pod prąd stoku narciarskiego- mina zjeżdżających narciarzy, którym nagle przez dziurę w ogrodzeniu wysypuje się na stok 20 luda z ciężkimi plecakami i zapierdziela w górę- nie do opisania
Widoki były warte świeczki:



Zasapana i spocona wchodziłam zawsze jako pierwsza dziewczyna. Kilka facetów niezależnie od siebie mówiło mi "Wow, dziewczyno ale Ty masz kondycję" a ja wtedy klasycznie rżnęłam głupa "Co? Ja? Nieeeee, tak sobie wchodzę, normalnym tempem" I brnąc w tę niewłaściwą skromność uświadomiłam sobie, że chyba faktycznie coś we mnie drgnęło. Zewnętrznie wyglądam jakbym miała się rozsypać- twarz w wyjściowym odcieniu buraka, nyjący ból mięśni ale wewnętrznie czułam się doskonale. Mogłabym jeszcze iść i iść. 
Podejrzewam, że niemała w tym zasługa Jillian. Ona zahartowała nie tylko moje uda, ale i ducha!


A i jeszcze jedno! Dziś po raz pierwszy od zeszłego roku poszłam biegać. 
W zeszłym roku, kiedy założyłam tu pamiętnik (w kwietniu) pierwszego dnia przebiegłam niecałe 20 minut i byłam dumna. I myślałam, że mogę przenosić góry. Teraz wiem, że jeśli wtedy przenosiłam góry, to chyba Świętokrzyskie :d
Tego roku będę przenosić co najmniej Beskidy :D
Bo dziś, gdy pierwsze promienie słońca zaczęły mi się rozbijać o szybę pomyślałam- dzięki Ci, Boże. I poszłam biegać. I przebiegłam całe Błonia. I nie zatrzymałam się na chwilę.
W domu zerknęłam na zegarek- 43 minuty. A to dopiero początek :)


Chcę też powiedzieć, że czytam Was dziewczęta namiętnie. Czytałam Was przez cały czas, kiedy mnie nie było tu piszącej. I znam wasze perypetie i raduję się i smucę was z waszymi wpisami.
O zmaganiach z wagą i z konikami mili80 i sercowo-uniwersyteckich przebojach obecnie Kokosanki2020, niesamowitej ilości ćwiczeń liliany200 wiem o wszystkim, o was wszystkich dziewczynach pamiętam, czytam i w duchu wspieram.

Nie dajcie się złosiować. Nie bądźcie łosiami! Łosie ładnie wyglądają tylko na norweskich sweterkach, nie na polskich plażach ;) A przecież wiem, że wszystkie chcecie na plażę 



Chudnijcie i zabijcie w sobie łosia. Zabijcie albo znajdę Was i zrobię to sama. :PPP