Ostatnio dodane zdjęcia

Ulubione

Sylwetka

Poprzednia Początkowa sylwetka
Obecna Obecna sylwetka
Cel Mój cel

O mnie

Informacje o pamiętniku:

Odwiedzin: 15149
Komentarzy: 128
Założony: 18 października 2014
Ostatni wpis: 5 stycznia 2015

Pamiętnik odchudzania użytkownika:
pasteloza

kobieta, 35 lat, Wrocław

169 cm, 58.70 kg więcej o mnie

Wpisy w pamiętniku

26 października 2014 , Komentarze (2)

Budzę się bladym świtem koło południa. Przeciągam swoje stetryczałe gnaty, robię kilka skłonów, wymachów. Macham jedną nóżką, macham drugą nóżką, pajacyki robię - a co! 

Naciągam dresik i biegnę przed siebie. Na powrocie kupuję ulubiony chleb - żytni, na naturalnym zakwasie, z soją. 
Pełna energii wpadam pod prysznic, szybko polewam się wodą dziś nie mając na sumieniu hektolitrów gorącej wody i nie musząc myśleć o tym jak bardzo przyczyniam się do niszczenia planety. Uf. Chociaż jeden dzień bez wyrzutów sumienia. 

Chwilę później jestem już w kuchni bo dzień wcześniej wymyśliłam sobie, że zrobię hummus. Ciecierzyca ugotowana już na mnie czeka. Ale oczywiście jak zwykle przesadziłam i przygotowałam jej strasznie dużo. 
Szybko myślę co zrobić z tym fantem. 
I tak postanowiłam zaszaleć. Zostawiam pół małego kubka ciecierzycy do obiadu. Resztę przekręcam przez maszynkę do mięsa. 
Z połowy robię hummus. Z drugiej - pralinki wykorzystując lekko orzechowy smak cieciorki. 

Pełnoziarniste spaghetti z pomidorami, ciecierzycą i serem kozim. 
- spaghetti pełnoziarniste (ja wzięłam 100g na dwie osoby);
- pomidory w puszce;
- pół małej cebulki;
- 2 ząbki czosnku;
- kilka listków świeżej bazylii;
- jedna mała, suszona papryczka piri piri;
- odrobina otartego, długodojrzewającego sera koziego (100% mleka koziego).


Spaghetti gotuję al dente. Na patelni, na odrobinie rzepakowego oleju podsmażam drobno pokrojoną cebulkę i przeciśnięty przez praskę czosnek. Po chwili dodaję pociętą papryczkę. Dorzucam pomidory i duszę na małym ogniu. Pod koniec, kiedy sos zgęstnieje dodaję bazylię. Do sosu dodaję ugotowany makaron i dokładnie mieszam. Nakładam na talerze, posypuję ciecierzycą (średnio 2 łyżki na porcję) i posypuję odrobiną startego sera. 


Hummus
- ciecierzyca (namoczona przez noc i ugotowana);
- 2 łyżki tahini (można kupić, ja polecam zrobić samemu);
- 2 łyżki soku z cytryny;
- 2 ząbki czosnku;
- sól morska;
- woda (zimna);

Ugotowaną ciecierzycę przekręcam przez maszynkę do mięsa (można blendować ale mój blender nie żyje) na gładką masę. Dodaję tahini, sok z cytryny, przeciśnięte przez praskę ząbki czosnku, sól. Ucieram na jednolitą masę (w razie potrzeby dolewając zimną wodę). 
Podaję na grzankach z chleba żytniego. Dodatki na dziś do wyboru to: suszone pomidory, oliwa z oliwek, marynowana dynia. 
Pastę przechowuję do trzech dni w lodówce.

Pralinki z ciecierzycy (mało dietetycznie!)
-  ugotowana, przekręcona przez maszynkę/zblendowana ciecierzyca;
-  2 łyżki miodu;
- garść orzechów nerkowca;
- 2 łyżki mleka;
- 50g masła;
- 2 łyżki kakao;

Orzechy rozdrabniam. Mieszam pastę z ciecierzycy, 1 łyżkę miodu, orzechy. Formuję kulki wielkości orzechów włoskich. Układam na tacce (w tym celu wykorzystałam dno od tortownicy) i wkładam do zamrażalnika. 
Masło rozpuszczam w mleku, na bardzo małym ogniu. Dodaję kakao i zagotowuję ciągle mieszając. Ściągam z palnika i daję trochę przestygnąć. Kiedy polewa osiągnie temperaturę mniej więcej 60 stopni rozpuszczam w niej miód. A następnie otaczam w niej pralinki. 
Wstawiam do zamrażalnika na kilka godzin. Ważne! Przed podaniem wyjmuję co najmniej godzinę przed żeby nie były zimne ;) 

Smacznego!

24 października 2014 , Komentarze (9)

Zostałam sama. Porzucił mnie ten mój niewdzięcznik. 

W czwartek obudził mnie o 5 rano. Najpierw nie chciałam opuścić Morfeusza, wydawałam z siebie charkotliwe dźwięki, machałam zawzięcie rękami. Mężczyzna dziwnie uparcie nie odpuszczał. 

Czuję zapach kawy. Yhym. Cucenie. Nie jestem w stanie dłużej walczyć. Otwieram oczy, które na tę okoliczność przygarnęły cały piasek z Sahary pod powieki. Auć. Kurde, auć. 

Zrywam się szybko, w zawrotnym tempie 15 min wstaję. Pomagam się spakować. A mówiłam, żeby to zrobić wieczorem? A mówiłam?!

Buziak. Wracam pod kołdrę. 

Budzę się kilka godzin później. Mężczyzny obok nie ma. I nie będzie. 
Ha! Kota nie ma, myszy harcują! Szybko chwytam telefon i umawiam sobie babski wieczór. Maseczki, manikjury, pedikjury, winko, Przyjaciele i bruschetta na żytnim chlebie. 

Szmery bajery. 

A ten biedak chyba myśli, że usycham tu z tęsknoty.  

No dobra. Trochę usycham. Po pożegnaniu kumpeli nie potrafię zasnąć. Przesypiam budząc się co chwilę jakieś 4h i rezygnuję. Postanawiam iść pod prysznic żeby nie uschnąć tak całkiem. 
Nie umiem spać w naszym łóżku, bez niego.

Wykorzystując fakt, że usycham jak rodzynka postanawiam się zważyć. I co? Mniej o 0,8 kilo wody! 

Taka lekka się czuję, taka piękna, zgrabna i powabna - albo maseczki to sprawiły albo jeszcze wino szumi w głowie.

Dobra. Idę trochę ogarnąć kielony po winiaczu. Wróci chłopisko za kilka godzin, niech myśli, że ze zgryzoty paznokcie obgryzałam (aż zrobiły się pięknie fioletowe), płakałam w poduszkę i sobie nie mogłam miejsca znaleźć :>

22 października 2014 , Komentarze (2)

Środa, wreszcie. 
Wydostałam się z zajęć. Wracam zatłoczonym tramwajem i - zawieszając wzrok gdzieś między okularami a najnowszym numerem Polityki - myślę o moim odchudzaniu. Jak by dobrze było wrócić do intensywnych treningów - dumam grzejąc tyłkiem twarde tramwajowe krzesełko. 
Chwilę trwa nim przyjdzie olśnienie, że jednak zamiast tłuc się komunikacją mogę chociaż ostatnich kilka przystanków przejść.
Wysiadam. Pada. Idę przez piękny, jesienny, deszczowo-błotny park. Mija mnie trochę biegaczy, trochę młodych mam. I... damn! Wszystkie - noż kurde wszystkie! - chudsze ode mnie. Mimo, że urodziły niedawno dzieci, są ode mnie cholera jasna chudsze! Dokąd zmierza ten świat?! Czy wszyscy muszą być tak cholernie idealni?! Super stylizacja, piękne wózki i kurde idealna figura. Naprawdę muszę się za siebie wziąć. Naprawdę, naprawdę. Ja nawet dzieci nie planuję a już ciąża spożywcza mnie dopada. Brrr!

Po powrocie do domu wygrzebuję z dna szafy moje biegowe buty. Ładne, fioletowe najki. 
Z odmętów komody wydobywam leginsy firmy nieznanej, koszulkę, opaskę termoaktywną na czerep a nawet pokrowiec na telefon, taki na ramię. 
Odkrywam wyraźne braki. 
Zasiadam do komputera i na allegro przeglądam kurtki (wybrałam adidasa mimo, że wolę najki), przeglądam rękawiczki (takie żeby można było obsługiwać smartfona), skarpy. Tak, tak. Baba. Ciekawe czy paląc zwoje mózgu nad wyborem krojów i kolorów spaliłam też jakieś kalorie?

Zaspokoiwszy swoją wewnętrzną potrzebę zakupoholiczki wciągam leginsy, bluzę, na czerep zakładam czapkę z daszkiem bo pada tak mocno jakby komuś tam na górze wylewała pralka. 
Uzbrajam ajfona, odpalam jakąś beznadziejną lecz rytmiczną piosenkę i biegnę. Czasem muszę maszerować. Pot miesza się z deszczem. Radośnie pozdrawiam ręką mijających mnie biegaczy. Czuję się tak euforycznie! Mięśnie zmęczone, płuca zostały gdzieś po 500 metrach. Może znajdę je wracając. Może. Ale paszcza się śmieje! Ja naprawdę to robię!

Wracam do domu. Wpełzam pod prysznic gubiąc po drodze do łazienki ubrania. Rozgrzewam lodowatą od zimnego, jesiennego deszczu skórę. Znów marnuję wodę, przepraszam Was przyszłe pokolenia! Każdy strumień na kręgosłupie, brzuchu, udach powoduje przyjemny dreszcz. Zaczynam się śmiać. Dlaczego tak długo zwlekałam? 
Wycieram się i w ramach nagrody smaruję się masłem do ciała. Tak aromatycznym, tak przyjemnym. Skóra lekko różowa, delikatna, miękka i pachnąca kiwi. 

Dopiero teraz mogę skupić się na lekturze Polityki. Pod kocem, z zieloną herbatą z pigwą. 
Czuję, że żyję. I czuję, że chudnę. Jak z mojego ciała wyparowuje spalony tłuszcz, jak skóra się kurczy, mięśnie rosną. 
No dobra. Nie mogę się skupić na tej cholernej Polityce. Biorę książkę. 

19 października 2014 , Komentarze (1)

Gdyby ktoś się zastanawiał - sobota nie jest dobrym dniem na zaczynanie odchudzania. A przynajmniej nie sobota, w której odwiedzamy babcię. Po raz kolejny - spuśćmy na to zasłonę milczenia.

No ale niedziela jest dniem znacznie lepszym.

Wstaję bladym świtem, o dziewiątej. Czuję na sobie gorący i niezbyt świeży oddech. Chłopie zęby byś umył a nie mi tu chuchasz no! Wyciągam rękę chcąc pogładzić po twarzy... Kochany a dlaczego Ty masz taki duży nos? I takie duże uszy?

A fakt. To zmasowany atak 18 kilo beagla. Wszak w odwiedzinach jestem, nie ma co szukać kocura, nie ma co szukać mężczyzny.

Wyczochrawszy przydługie uszy, wygrzebuję się z łóżka. Wychodząc z pokoju uśmiecham się od ucha do ucha. Zapach świeżo mielonej kawy dobiega z kuchni, mieszając się z zapachem smażonej właśnie jajecznicy z pomidorami. Ledwo przekonałam swoje 62 kilo żeby nie pognały do kuchni, choć przyciąganie było zdecydowanie większe niż grawitacyjne, i kieruję swe kroki do łazienki.

Chwilę później rozsiadam się w piżamie na tarasie, z kawą, jajecznicą i kromką żytniego chleba na zakwasie. Ha! Pierwsze postanowienie wykonane perfekcyjnie - myślę, pękając z dumy.

30 min później, już po naprzemiennym prysznicu (czuję się taka odcellulitowana), wzywam koleżankę by korzystając ze złotej polskiej jesieni spalić kilka kalorii. W dizajnerskim stroju sportowym i traperach, z butlą wody niegazowanej w ręku czuję się taka fit. No po prostu patrzcie ludzie jak ja o siebie dbam.

Koleżanka niestety nie zrozumiała, że to niedzielny spacer po zdrowie i figurę. Jeszcze zanim dotarłyśmy do lasu otworzyła paczkę piegowatych ciasteczek. Jestem twarda, odmawiam. Choć boję się co tam może kryć się w odmętach jej czerwonego, niewinnego z wyglądu, plecaczka.

Paplając bez przerwy zastanawiam się dlaczego mielenie ozorem nie może spalać kalorii w zbliżonym stopniu co bieganie. Byłabym naprawdę chuda. Musieliby mnie dopychać czekoladą żebym nie umarła z niedostatku energetycznego. Ale raczej by mnie zakneblowali.

Wracam do domu po dwóch godzinach. Cała w błocie bo przecież panowie crossowcy nie mogli zwolnić mijając ludzi. Darmowe spa, maseczki z błota i runa leśnego, serdecznie dziękuję.

Postanawiam na coś się przydać i spalić kilka kalorii pożytecznie. Koszę podwórko. Zajmuje mi to ponad 1,5 godziny. Niezły fitness. Wykonuję co chwilę głębokie skłony bo jakoś nie mogę opanować kabla. Pcham ciężką kosiarkę przed sobą, pokonując nierówności terenu. Ciągnę ciężką kosiarkę za sobą, idąc tyłem.

Padam zmęczona. Przed komputerem i czekam na pierogi. Z głębokim postanowieniem nie doprowadzenia do wychodzenia ruskich uszami. I rezygnuję z omasty.

Edit: Moje poliki zapłonęły żywą czerwienią. Dziękuję, dziękuję za tak miłe przyjęcie i tak miłe komentarze.

18 października 2014 , Komentarze (6)

Stan posiadania:

  • 62 kilogramy, z czego 6 zdecydowanie zbędnych;
  • 25 lat o czym usilnie przypomina mi kawałek plastiku zwanego dowowdem osobistym. Niespełna 18 lat mentalniem, o czym usilnie przypominają panie ekspedientki prosząc o ww plastik w celu sprzedaży mi alkoholu;
  • 1 stary, bynajmniej nie wyleniały kocur;
  • 1 młody, również nie wyleniały kawaler;
  • 1 pokój, z przedpokojem, łazienką i kuchnią;

Otwieram oczy, jeszcze ciemno. Wyciągam rękę i szukam w pościeli Jego ciepłego ciała. Fakt! Pamiętam jak przez mgłę (bo przez sen) dawał mi buziaka. Kiedy to mogło być? Po kiego On tak wcześnie wstaje?

Chwilę później następuje zmasowany atak sześciu kilo kota. Przynajmniej on jeden tak się cieszy na mój widok. Biegnie przez całą długość parapetu, prężąc swe kocie ciało przeskakuje na łóżko i odpaliwszy traktor, ugniata mnie. 
Szczerze - jak nie zacząć cieszyć paszczy?

W końcu - przekupiwszy kocura talerzem pełnym kocich smakołyków - udaje wygrzebać mi się z pieleszy. Jeszcze zaspana nastawiam kawę i wgrzebuję się pod prysznic. 

Naprawdę mam na sercu losy świata, zgadzam się z ekologami... ale w tak szare, bure ranki daję sobie dyspensę i marnuję ciepłą wodę (tyle węga, tyle wody! będę się w piekle smażyć). No ale kara też mnie spotka. Zapewne za tę rozpustę niedługo obudzę się z cellulitem przypominającym krajobraz polodowcowy z tym całym fałdowaniem. Coś przynajmniej tak mi się widzi, że powinnam się myć zimną wodą. Czy tam naprzemiennie. Zamiast tego pozwalam by gorące strumienie płynęły od szyi po stopy, po ten drugi od środka, najdłuższy palec. 

Siłą woli przekonuję się i zakręcam kurek, wypełzam w ręczniku. Nalewam kawę. Dolewam mleka. Więcej mleka. I w końcu, w końcu się dobudzam. Ten aromat, ta gorycz. Jestem w niebie.

W bieliźnie biegam po mieszkaniu, próbując wymyślić co na siebie włożyć. Nagle stop! Lustro. Duże, na całe drzwi. I ja też duża. Za duża. 

Koniec przerwy, czas wznowić szaleńczą bieganinę. Dlaczego?! Dlaczego nigdy nie mogę sobie przygotować ciuchów wieczorem? Ech! 

Wciągając portki postanawiam schudnąć. Koniecznie. Uda za duże, brzuch jakiś taki galaretowany. Dżizus, dżizus.

Wstyd! 

No ale. Grzech numer jeden. Znowu zapomniałam śniadania. Zjadając niby ciemną, niby zdrową bułkę nie mogłam przestać myśleć o ulepszaczach i barwnikach. Spuśćmy na to zasłonę milczenia. Jutro śniadanie zjem w domu, zdrowsze! 

No i może ruszę mój zadek. I poćwiczę czy coś. Na razie uprawiam tylko biegi przełajowe po kawalerce.

Teraz telepię się w starym wagonie PKP. I zastanawiam się czy robienie brzuszków w pustym przedziale to taki zły pomysł?
Tak, zły. Właśnie przeszedł kontroler przyglądając mi się badawczo. 
Ech.