Ostatnio dodane zdjęcia

Ulubione

Sylwetka

Poprzednia Początkowa sylwetka
Obecna Obecna sylwetka
Cel Mój cel

O mnie

Informacje o pamiętniku:

Odwiedzin: 15153
Komentarzy: 128
Założony: 18 października 2014
Ostatni wpis: 5 stycznia 2015

Pamiętnik odchudzania użytkownika:
pasteloza

kobieta, 35 lat, Wrocław

169 cm, 58.70 kg więcej o mnie

Wpisy w pamiętniku

5 stycznia 2015 , Komentarze (6)

Budzę się nad ranem. Wykończona, niewyspana. Patrzę na zegarek - po 10. Wstaję szybko, ubieram się, zaraz mam pociąg. 
Cały pośpiech na nic. Moja miejscowość odcięta jest od świata.

I zasięg telefoniczny słaby i internet niedomaga. Powinnam już dawno być u siebie, powinnam już leżeć w objęciach Mężczyzny, który nie wiedzieć czemu zaraz po Nowym Roku wrócił do nas. 
Może chociaż na narty pójść powinnam żeby pogodę wykorzystać.

Spotykam się za to z koleżanką. Śmiejemy się z moich mocno popieprzonych snów. Stwierdzamy, że powinnam napisać książkę i czekać na NIKE. Rozmawiamy o tym jak niezbadanym obszarem jest ludzki mózg. 
Opowiada mi o swoim facecie. 
Znów dziwię się jak wiele można wybaczyć mężczyźnie. I zastanawiam się czy to tak ślepa miłość? Przywiązanie? Brak poczucia własnej wartości?

Wracam. Idę przez śnieżycę. Mija dużo czasu a ja dalej idę. Nie mam już siły ale nadal trzeba iść. Samochody obok wpadają w poślizg za poślizgiem. Idę. Przypominam sobie książkę Bezcenny Zygmunta Miłoszewskiego. Myślę, że śmierć w zamieci musi być straszna. Ganię się w głowie za to, że te małe opady śniegu porównuję do prawdziwych kataklizmów. Ze średnio optymistycznych rozważań o najgorszym typie śmierci - spłonięcie chyba? Albo utopienie? - wyrywa mnie telefon. Rozglądam się, mrugam by zrzucić z rzęs śnieg i zaczynam się śmiać. Widzę dom. Miałam do przejścia aż (ironia) 2 kilometry ale wykończyłam się jakbym przeszła ze dwadzieścia. 

Siadam z książką i grzanym winem. Mężczyzna sam dzwoni by wyrazić nadzieję, że nie zamierzam dziś za wszelką cenę jechać do niego. Oboje wiemy, że nogi trzymam przed kominkiem i ani mi w głowie wybierać się dziś w podróż. Umowa, umową ale zakopać się w jakimś szczerym polu nie ma sensu. 
Kocur patrzy na mnie przenikliwym wzrokiem i wiem, że parsknąłby prawdziwym ludzkim śmiechem (w wigilię nie wykorzystał jednorazowej mocy) i w życiu nie dałby się wsadzić do transportera. No nie ma głupich. 

Siedzę więc z internetem kapiącym po kilka kilobajtów z rutera i wygrzewam się przed ogniem. I ja miałabym iść do pociągu? 

29 grudnia 2014 , Komentarze (44)

Wpis zupełnie nie w stylu tego pamiętnika. Ostatnio mam tyle kreatywnej pracy, że na wenę do pisania energii nie starcza. 

Teraz zgłaszam się ze zwykłą pomocą. Założyłam wczoraj temat na forum ale odzew był niewielki, może tu pomożecie ;) Z góry zaznaczam, że mogę się wybrać do jakiegoś centrum handlowego i na coś polować więc jestem bardzo otwarta na propozycje. Ja raczej nie jestem modowym znawcą więc krytykę przyjmuję na klatę :P

Sylwester w tym roku mam nietypowy. Koleżanki zaplanowały go już w wakacje, chodziły po ciuchlandach i kupowały elementy strojów karnawałowych pamiętających czasy świetności zespołu ABBA. Kilka dni temu każdy wylosował jeden element, który ma znaleźć się w naszej sylwestrowej stylizacji :D
Ja wylosowałam takie śmieszne ustrojstwo - cekinowe szorty:


I głowię się teraz jak to zestawić. Tym bardziej, że w szortach owych czuję się jakbym miała zad jak trzydrzwiowa szafa. 

Najbardziej przekonuje mnie zestaw z czarną (a może raczej grafitową), grubą koszulką. No ale zastanawiam się czy nie za czarno? 

Druga opcja - luźna biała koszulka + kobaltowa marynarka:

Trzecia opcja (wrzucam tylko dla śmiechu. Zdaję sobie sprawę, że cekiny, koronka + goły brzuch to za dużo szczęścia): koronkowy czarny bralet + kobaltowa marynarka:


Ratujcie, ratujcie, ratujcie! :D

Załamię się jak dziewczyna z marynarką z ogromnymi poduchami i wyszywaną kamieniami będzie miała lepszą stylówę :D

14 grudnia 2014 , Komentarze (1)

Siedzę. Musiałam usiąść. Patrzę się tępo na mojego Mężczyznę. Niby rozumiem co do mnie mówi ale w mózgu nie mogę sobie tego ułożyć w sensowną całość... Jak to? On? On też się będzie odchudzał? I on - człowiek, który na ogół od zdrowego żywienia stronił - nagle robi zakupy perfekcyjnej dietetyczki? Czy ja śnię? Szczypię się, szczypię. Klepię po policzkach. 

Nie, nie śnię. Przeglądam siatki z zakupami i mrugam z niedowierzania. Ale jestem strasznie szczęśliwa! Koniec z silną wolą w domu! Mam silne wsparcie i nie zawaham się go użyć! 

Patrząc na krzątającego się po kuchni mężczyznę uśmiecham się błogo, miło jest widzieć jak podśpiewując przygotowuje mi śniadanie. Zdrowe, pożywne śniadanie. Żyć, nie umierać.  

Rozmawiamy o wczorajszej gali European Film Awards, które bezsprzecznie zdominował polski film. Całkowicie zresztą zasłużenie. Przeżywamy, że Agata Kulesza nie dostała nagrody dla najlepszej aktorki. To chyba największe zaskoczenie. Śmiejemy się bo Polacy reprezentowali nas godnie. Mimo, że byli wzruszeni i zaskoczeni, bardzo zestresowani i trochę ciężko momentami było wysłowić się po angielsku ich przemówienia były ciekawe, zabawne i naturalne. 

Jesteśmy mile zaskoczeni, że The New Yorker w zestawieniu dziesięciu najlepszych filmów rozpisał się o Idzie a resztę jedynie wymienia z tytułów (klik). 

Po raz kolejny rozmawiamy o filmie, który oboje oceniamy jako arcydzieło. Dawno nie było takiego filmu w Polsce. A te zdjęcia! 

A ja, rozmawiając i śmiejąc się, myślę, że mam niesamowite szczęście - mężczyzna idealny mi się trafił. O!

10 grudnia 2014 , Komentarze (15)

Zapadam się w głęboki fotel. Z głośników sączy się muzyka Komedy, za oknem już dawno ciemno choć jasno, bo miasto nigdy nie śpi. 

Myślę o tym jak wiele złości jest w ludziach. Jak mała rzecz potrafi wywołać wrogość, niczym nie uzasadnioną. Przypominam sobie starszą panią w sklepie, która przepraszała mnie, że "tak wolno od kasy odchodzi". I jej zdziwienie, kiedy z uśmiechem powiedziałam, że jakoś się zmieścimy.
Codziennie obserwuję ludzi burczących na siebie w sklepach, w tramwajach. Słyszę satysfakcję w głosie ludzi, którzy opowiadają znajomym o niepowodzeniach innych. Że Kasia nie schudła, Basię chłopak rzucił, a Marysia niby awansowała ale pewnie przez łóżko. 
Okładki tygodników, które chcą aspirować do miana poważnych atakują fotomontażami. Choćby Lis w nazistowskim mundurze, z ociekającym krwią różańcem w zaciśniętej pięści. I choć przyznaję, że od dawna wiem, że prawa strona jest mocno zacietrzewiona to uważałam to za przerysowanie. A dziś dostałam nowy numer Polityki, którą w miarę szanowałam. I co? I fotomontaż Kaczyńskiego, ogłaszającego stan wojenki. 
Wiem, od dawna jest podział, wewnętrzna polsko-polska wojna, między prawym a lewym, między kościołem a osobami oddzielającymi wiarę od państwa. Wiem. 
Ale też wolałam dawną politykę, gdzie pstryczki w nos "przeciwnej stronie" były wymierzane raczej subtelnie, dwuznacznie,w sferze domysłów. 
Po co bardziej polaryzować Polaków? Po co wywoływać nienawiść?

Myślę też o tym jak wielu z nas, młodych, jest ignorantami. Choć walczę z tym, pochłaniając tony książek, próbując poszerzać swoje horyzonty by potwierdzić to moje "ogólnowykształcenie" z liceum.
Mamy chyba jedno z najwyższych współczynników obywateli z wyższym wykształceniem. A jednocześnie tylko 1/5 z nas czyta więcej niż 10 książek w skali roku. 
Myślę o znajomych, którzy kontynuują naukę po magisterium a zasłaniając się brakiem czasu (marnowanym z wielkim wysiłkiem na przewijanie facebooka) nie interesują się zupełnie niczym dookoła.
Myślę o chłopaku, który przywiózł mi jedzenie i nie był w stanie wydać z 50zł. I przypominam sobie rówieśników przekonujących mnie, że matematyka do niczego się w życiu nie przyda. 
Myślę o wszystkich błędach rzeczowych, językowych i ortograficznych jakie robią młodzi ludzie w internecie (najsłynniejsze bynajmniej!) bo przecież "są zrozumiali" i "pisali zdenerwowani" i "na szybko". 

Myślę o dziewczynie, która na forum napisała, że w kinie nie była 1,5 roku bo nic ciekawego nie grają. A ostatnio była na Sadze Zmierzch. 

Myślę o rówieśnikach, którzy nieswojo czują się w obecności niepełnosprawnych. Myślę o hasłach pełnych nienawiści w stosunku do gejów (to się leczy!). Inne rodzi strach, jest obce i nieznane. Najłatwiej nienawidzić. Jednocześnie nikt nie chce spróbować inności oswoić - bo i po co? 

I tak sobie myślę. Możemy wszystko zrzucać na polityków. Możemy twierdzić, że to przez Tuska czy Kaczyńskiego w Polsce jest jak jest. Że to ceny, że to płace, sytuacja na rynku, że ta frustracja...

Ale jak ma być dobrze? Kiedy wszystko mamy w nosie?

P.S. nie piszę bo nie mam o czym ;) Ciągle choruję (odgoniłam anginę, przypałętało się inne cholerstwo), nie ćwiczę, jem grzecznie. I czytam, czytam, czytam zawyżając statystyki ;)

27 listopada 2014 , Komentarze (2)

Budzę się. Czuję okropny ból w gardle, jakby mi kaktus na migdałkach wyrósł. Z trudem przełykam ślinę. Próbuję się podnieść i tłumiąc jęk opadam z powrotem na poduszkę. W głowie też mi coś chyba wyrosło. 
Boli mnie każdy mięsień, każda kosteczka, każde ścięgno. 

Zasypiam. Z anginą czuwającą u mego boku. 

Budzę się kilka godzin później, piję herbatę z syropem imbirowym (domowej roboty). Łykam aspirynę. 
I trochę się uśmiecham bo choroba oznacza:
a) wylegiwanie się w łóżku;
b) książki, książki, książki;
c) bezkarne ciećkanie cukierków eukaliptusowych;
d) cudowną wręcz troskę Mężczyzny (herbatki, książeczki a nawet pluszowy miś). 

I tak po odwyku znowu zaczynam nadużywać komputera. No ale c'mon! Książki przeczytałam już trzy. Obejrzałam 2 filmy. Obróciłam się tysiąc pięćset sto dziewięćset razy z boku na bok. 
A Mężczyzna niestety zajęty w tym tygodniu strasznie. 
Nudzę się. Jestem człowiekiem czynu. Nie lubię leżeć i zajmować się nicnierobieniem całymi dniami. 

Po kilku dniach wygrzebuję się z pieleszy. Ubieram legginsy, ciepły długi sweter, naciągam podkolanówki. Włączam głośno muzykę i zaczynam szaleć w kuchni. Bo niestety - mój ideał nawet wszystko wysprzątał. 

Piekę pierniczki. Wycinam gwiazdki, mikołaje, renifery, ciastki. Pachną tak cudownie! Oj ciężko będzie wywietrzyć mieszkanie żeby mój Ciasteczkowy Potwór vel Mężczyzna nie dorwał się do nich. Chowam wysoko w szczelnie zamkniętej puszce. Niech miękną! 

Robię sałatkę. Jakoś trzeba było przetworzyć awokado zakupione jeszcze przed napadem pani anginy. Rwę szpinak, rwę sałatę masłową i jarmuż. Awokado, dwie pomarańcze i fetę kroję w grubą kostkę. 
Sos robię z soku pomarańczowego, łyżeczki miodu, odrobiny oleju dodając sporo przypraw (nie pytajcie jakich bo nie spamiętałam). 

I niech się pani angina już wypcha. 

23 listopada 2014 , Komentarze (3)

[wtorek 11 listopada]
Dochodzą mnie słuchy o tym co dzieje się w Warszawie. Myślę o chłopaczkach z Wrocławia, z karkami większymi od mojego zadka, z dwiema wytatuowanymi ósemkami na karku, szukających zaczepki i pretekstu by spuścić łomot komukolwiek. 
Myślę o mojej awersji do tłumu i krzywię się na myśl pełnego pociągu, wrzeszczących i ciągle jedzących ludzi. Stawiam na drugiej szali moją awersję do rannego wstawania. Ludzie jednak są gorsi. 

[środa 12 listopada, 5 rano]
Budzi mnie skrzypienie schodów. Kto do diabła snuje się po domu w środku nocy?! Nagle spływa olśnienie. Nie, nie, nie! Zaciskam oczy coraz mocniej i próbuję zaklinać rzeczywistość. Nie może być jeszcze rano! 
Niestety jest. 
Pogodziwszy się ze swoim losem i przeklinając w duszy moją wcześniejszą decyzję (bo w sumie kto by się tam bał nazioli i komu przeszkadzaliby ludzie przeżuwający woniejące bułki z kiełbasą?) powoli stawiam nogi na podłodze. Chłód wybudza mnie z letargu. 
Szybki prysznic, kawa, wyjątkowo szybkie pakowanie i już siedzę w pociągu. Jest jeszcze całkiem ciemno. Pomijając pana maszynistę i panią kierowniczkę pociągu jestem sama. Lokomotywa lekko jęcząc, powoli ciągnie skład do Wrocławia. 
Równie powoli i leniwie świat budzi się do życia. Jest tuż przed świtem, za oknem powoli zarysowuje się ciemnogranatowa linia gór. Jest pięknie, cicho i spokojnie. 
W słuchawkach słyszę pana Bajora, który wyśpiewuje mi, że życie to jeden haust. 
I tak sobie myślę - na co ja marnuję tyle czasu? Dlaczego wiele rzeczy odkładam na później? Dlaczego przykładam aż tyle uwagi do całkowicie nieistotnych spraw?

Postanawiam ograniczyć siedzenie przed monitorem do pracy, porannej prasówki i czasem wyświetlania filmów. Czas rozruszać swój analogowy świat. 

Może nie jest to żadne odkrycie ale czas przelatuje nam przez palce. A my go tak bardzo próbujemy zabijać kiedy on zabija nas. 
Od 1,5 tygodnia mam więcej czasu dla siebie, lepiej się wysypiam, więcej ćwiczę, mam więcej czasu dla mężczyzny, kota i znajomych.

Po tym krótkim odwyku wracam. Ale w umiarkowanej formie :) 
A! I postanowiłam aż tak nie przejmować się moim zadko-brzuchem ;) Postanowiłam, że chudnięcie nie może być na pierwszym planie. Bo i tak jestem fajna nawet z kilkoma kilogramami na plusie :) 

W najbliższych dniach skonstruuję wpis mniej retrospektywny a bardziej bieżący ;)

9 listopada 2014 , Komentarze (4)

Zaczął się długi weekend. Jak większość Polaków postanowiłam udać się na wycieczkę w ramach ucieczki od zgiełku wielkiego miasta. 
Bo choć kocham tramwaje stukające o poranku po torach, choć kocham pędzących ludzi wiecznie skrzywionych, smutnych i szarych, choć kocham mieszające się dwa światy: intensywnego centrum i spokojnych parków, choć kocham to wszytko czasem potrzebuję złapać oddech. 

Pakuję małą, czerwoną walizeczkę i biegnę na pociąg. Wchodzę na peron i czuję wszystkimi zmysłami, że to był nie najlepszy pomysł. Wręcz, że był to bardzo zły pomysł. 

Jednak postanawiam nie cofać już swojej decyzji, wszak czym jest 3h męczarni w porównaniu z 3 dniami spokoju? Wytrzymam. Wytrzymam. Wytrzymam. 
Nerwy puszczają mi już kiedy słyszę zapowiedź wtaczającego się na tor pociągu. 
W ludziach słyszących ten głos monotonny i niezbyt wyraźny budzi się zwierz. I instynkt walki o przetrwanie. 

Pociąg się wtacza powoli a ludzie na peronie szybko zajmują pozycję. Rozpychają się łokciami, walizkami, krzyczą na siebie. Cud to zaiste, że nikt w tej walce nie ginie. 
Stoję nieopodal i przyglądam się temu z uśmiechem. 
Przygarbione staruszki nagle prostują się jak struny i wpychają się do pociągu nim ktokolwiek zdąży z niego wysiąść ciągnąc za sobą walizki większe od nich samych i przejeżdżając współpasażerom po palcach i obijając im kolana. 

Kiedy wszyscy zajęli już (bardziej lub mniej dogodne) miejsca a pociąg rusza, zaczyna się zbiorowe przetrzepywanie tobołków w poszukiwaniu jedzenia. Oczywiście im bardziej aromatyczne tym lepiej. Wszak zwierzęcy instynkt podpowiada, że należy zaznaczyć terytorium. 
I tak wyczuwam bułki z kiełbasą, chipsy kebabowe a nawet obserwuję jak niektórym spada sos z hamburgera prosto na siedzenie. 
Po 30 minutach, kiedy większość już się pożywiła następuje moment na szalone rozmowy o życiu. O lekarzach, o wykładowcach i studentach, o polityce, o tym jak złe jest PKP. Ogólnie wielogłos narzekający. I nawet słuchawki nie zawsze pomagają. 
Po kolejnych 30 min kiedy wyświechtane frazy malkontentów zaczynają się powtarzać a sami zainteresowani zaczynają ziewać następuje zbiorowy sen. Ten śpi na popielniczkę, ten na glonojada.
Zaskakujące jak w swej różnorodności w pociągach ludzie upodabniają się do siebie. 

W końcu dojeżdżam. Cudem wybijam się na prowadzenie kolumny wychodzącej i czmycham do samochodu. I tak po ponad 3h w końcu mam swoją odskocznię. 

Mogę się wyciszyć. Siadam na tarasie i obserwuję gwiazdy i księżyc. Niesamowite ile daje światła! I wiem, że było warto. 

Grzejąc się przy kominku i pijąc grzane wino wiem, że było warto. 

Ćwicząc na osłoniętym żywopłotem podwórku wiem, że było warto. 

Spacerując po górach i zdobywając szczyt za szczytem wiem, że było warto. 

Pijąc piwo na punkcie widokowym, z piękną panoramą gór wiem, że było warto. 

Tylko na myśl o pociągu jakoś tak żyć się odechciewa. 

5 listopada 2014 , Komentarze (13)

Siedzę przed komputerem zdębiała. Speszona. Skonsternowana nawet. 
W zasadzie cieszę się, że mężczyzna jeszcze w pracy bo wyraz mojej twarzy jest średnio inteligentny (zapewniam, że to nie stan permanentny!). Zresztą mało kto nie wygląda głupio z rozdziawioną buzią. 
Czuję na karku mrowienie, ktoś mi się przygląda. Ostrożnie odwracam się i widzę świdrujące, miodowo-złote spojrzenie. Tak! Mój kot mnie osądza! Do czego to doszło?

A ja po prostu nie rozumiem. 
Zaczęło się już wczoraj - nagle zaczęłam dostawać wiadomości, że ktoś mnie obserwuje (no dobra, mój pamiętnik, nie dramatyzujmy). I to trwa! Dostałam takich wiadomości dziesiątki i... nie rozumiem! Jak? Skąd? Przecież nie pojawiłam się w najpopularniejszych wpisach! A maile ciągle napływają. 

To znaczy - dziękuję Wam, nowi czytelnicy, że się pojawiliście. Ale czuję się taka speszona. Przytłoczona! No bo jednak dotarło do mnie, że moje wypociny nie giną w otchłani internetu tylko ktoś to naprawdę czyta! 

Jak żyć? 

Postanawiam się przewietrzyć. Wsiadam na rower. Jadę, jadę przed siebie. I znów łamię czwartą ścianę, patrzę prosto w ekran (i z Waszych ekranów też!) i mówię - jeśli nie będzie spadków na wadze to Wasza wina! Bo jednak z otwartą paszczą trochę much złapię. 
Przejechałam kilkanaście kilometrów nim opadłam z sił. A nie, nie. Wcale nie robiłam kółka więc teraz los się śmieje a ja muszę wrócić. Zawracam. Czuję już jak bardzo siodełko zmasakrowało moje cztery litery. Jutro będę płakać.
A w zasadzie już płaczę. Moje nogi! Czy tu jest cholera jasna pod górę? Wygląda jakby było płasko no ale... chyba jednak pod górę. Boli. Boli. Pedałuję i cierpię. W milczeniu bo z niedomykającą się twarzą ciężko marudzić. 
Próbuję się motywować: jedź, jedź! Dasz radę! A jakie udka będą. Jaka pupa! 
i sama sobie muszę odpowiedzieć: OBOLAŁA! 
Dokładnie taka będzie pupa. 
Ale może i rzeczywiście zgrabniejsza się zrobi. Sprawdzę przed lustrem czy już się zmieniła. 

Dojechałam. Tym razem zamiast otwartych ust mam język na brodzie. Wejście po schodach na czwarte piętro z góralem na ramieniu okazuje się wysiłkiem nadludzkim. Ale niestety ostatnio przekonałam się, że ludziom nie można ufać i trzymanie roweru na zamkniętej klatce schodowej to za mało ostrożności. Ktoś mi próbował zarypać 10letniego górala i tylko tyle, że moje zapięcie za 20zł to wytrzymało i dlatego ciągle mam na czym obijać pośladki! Już 2 tygodnie minęły a ciągle się gotuję na samo wspomnienie. 

W każdym razie. Wnoszę rower, wprowadzam do mikro,mikro, mikro kawalerki. Chwytam z lodówki piwo (pyszne, zimne, wiśniowe) i zasiadam do pracy. 
I po lekkim roztrzęsieniu nóg czuję, że chudną jak szalone. 

4 listopada 2014 , Komentarze (17)

Szesnasta. Przebieram się w obciskające legginsy z elementami odblaskowymi, obciachowo-jarawo-różową koszulkę termo z długim rękawem, sznuruję najki. 
Na ramieniu mocuję telefon odpaliwszy aplikację mierzącą kilometry i bardzo orientacyjnie - kalorie. 

Wychodzę z bloku dziarskim krokiem, przebiegam na zielony skwerek po drugiej stronie ulicy. Tu robię rozgrzewkę. I raz i dwa - wymachuję nogami. Wykonuję obroty ramion, karku, bioder, kolan. Robię kilka skłonów i skłonów skrętnych. Przebiegam kawałek skipami. 
Staram się nie zastanawiać dlaczego gimbaza się tak dziwnie mi przygląda (chyba nie mam dziury na dupsku?) ale słuchawki z ryczącymi kawałkami disco lat osiemdziesiątych skutecznie oddzielają mnie od ich ewentualnych komentarzy. 
Ok. Ruszam. Najpierw powoli jak żółw ociężale.
I nie mogę z głowy wyrzucić tego wierszyka jako jawnej analogii do mojej postaci. Panie Tuwim, dlaczego?
Ciężka, ogromna i pot z niej spływa. 
I biegnę dalej, przed siebie. Mimo zmęczenia biegnę i śpiewam (mam szczerą nadzieję, że bezgłośnie ale przez te słuchawki nie mam pewności). Biegnę i biegnę bo co mam zrobić? 
Na koniec znów wracają do mnie słowa wieszcza: 
Stoi i sapie, dyszy i dmucha, 
Żar z rozgrzanego jej brzucha bucha:
Uch - jak gorąco!
Puff - jak gorąco!
Uff - jak gorąco!


I zastanawiając się jakim cudem pokonałam te 8km próbuję pokonać najtrudniejszy element trasy - schody do własnego mieszkania. Jak mi w twarz gorąco! Czuję, że policzki płoną. 
Marzę tylko o tym żeby się napić. I żeby się rozebrać i pozwolić wodzie spływać po rozgrzanym ciele. I zmyć pot (tłusta oliwa). 

Na koniec siadam w dresie, ze związanymi w niedbały koczek włosami na fotelu. Przykrywam się kocem, zagarniam kota i delektuję się pyszną herbatą. 
I żal trochę, że dni takie krótkie. Ledwo po piątej a już ciemno. I choć w weekendy uwielbiam te długie wieczory, kiedy mogę się delektować książką, kocem, kotem i gorącym napojem tak w tygodniu czuję tylko rozgoryczenie, że muszę brać się do pracy. 

Ale za to porzuciłam już moje myśli o przemijaniu, starości i uciekającym czasie. Na następne 360 dni. 

A na koniec zarzucam wierszem Tuwima dla trochę starszych odbiorców:

I tym oto optymistycznym akcentem kończę wpis. Idę pracować i patrzeć jak wytrzęsiony podczas biegania tłuszcz - wyparowuje. 

31 października 2014 , Komentarze (3)

Choć teoretycznie pierwszego i drugiego listopada nie oddziela więcej niż sekunda to jednak dla mnie ta jedna mała sekunda, zakrzywia się, wydłuża i kumuluje w sobie cały rok. 

Niestety od kilku lat nie umiem uciec od podsumowań. 
Siadam przed lustrem, wpatruję się w siebie i myślę. 

Zważywszy na to, że jest to forum o odchudzaniu nie będę pisać o moich życiowych osiągnięciach i porażkach. 
Chyba, że chodzi o wygląd. 

Siedzę przed lustrem. 
25 lat. Boże jak to brzmi! Kiedy miałam 6-7 lat bawiłam się lalkami barbie. Wszystkie lalki miały wówczas strasznie dużo lat. Szesnaście. Dorosłe były! Miały mężów i były prawniczkami, lekarzami, kierowcami formuły jeden. 
Kiedy miałam 16 lat myślałam, że mając 25 lat będę po studiach, będę miała męża i będę miała dziecko. 


Niestety. Mając 25 lat studia jeszcze mam rozgrzebane. Pocieszam się, że mam przynajmniej doświadczenie zawodowe, które moi znajomi teraz próbują zdobyć. A ja godzę wygodną pracę ze studiami i zarabiam lepiej. Choć gdyby nie sytuacja życiowa prawdopodobnie byłabym w tej samej sytuacji co oni. Nie ma tego złego - jak to powiadają.
A już mając 20-21 lat stwierdziłam, że posiadanie męża i dziecka przed 30stką to zdecydowanie nie dla mnie.
To tak a propos wyobrażeń.

Mam 25 lat. I zmarszczki pod oczami. Niby niewielkie ale jak tak siedzę i się wpatruję to wyglądają jak wielkie kaniony. 
Włosy bez zmian. Grube, gęste, ciemne. Bez siwizny.
Nie mam nadwagi. Nie mam cellulitu.
Jest dobrze. 

Mam ukochanego, mam kota, mam przyjaciół. Mam wspaniałą rodzinę. Opanowałam egoizm. Zaczęłam lepiej dysponować czasem. Zaczęłam intensywniej zwiedzać świat. Przestałam się bać wyrażać własne zdanie. 
Dorosłam. To chyba nie tak źle. 

Nie zostałam jednak piosenkarką (ani nie przestałam nawet fałszować), nie jestem kierowcą wyścigowym. Nie poleciałam w kosmos. I wielu innych dziecięcych marzeń nie zrealizowałam. 
Dobrze, że życie zdaje mi się ciekawsze niż mrzonki siedmiolatki. 

Wstaję. Dopijam zimną już kawę. Uśmiecham się, mimo wszystko. Mimo wszelkich porażek. Bo tak sobie myślę... czy gdyby nie błędy, które popełniłam byłabym sobą? Czy otaczaliby mnie Ci ludzie, którzy otaczają? Czy więzi nie wystawione nigdy na próbę są tak samo mocne? 

Wstając zahaczam głową o szafkę. Klnę siarczyście. Kurde. No niby starsza a pierdoła ze mnie taka sama.