Dawno tu nie zaglądałam... Ale co mogę powiedzieć, trochę się działo. Wagowo jest ok, kolejne dwa kilo poszły w niepamięć. Ale poza tym mam wrażenie, że nie jest wybitnie dobrze. Z najlepszą przyjaciółką coraz gorzej się dogaduję. Do tej pory była dla mnie jak siostra, ale ostatnio boję się jej powiedzieć cokolwiek, by na mnie nie naskoczyła. No i wydaje mi się, że coraz mocniej "wsiąka" w rolę młodej matki. To nic złego, nie zrozumcie mnie źle - ale boli mnie, że dziewczyna, której zawsze ufałam najbardziej na świecie lepiej czuje się w towarzystwie innych koleżanek, które, tak jak ona, same mają potomstwo. Inna sprawa - po kilku latach braku kontaktu wreszcie spotkałam się z matką. Było nawet nieźle, wiecie? Spodziewając się wielkich emocji, łez i dramatu, zdziwiłam się, że poszło tak gładko. Tylko... No, chociaż nie była niemiła, nie obrażała mnie ani nie robiła wyrzutów, jedno się nie zmieniło. Nadal we mnie nie wierzy. Uważa, że sobie nie poradzę na studiach, ale - uwaga, uwaga - to nic złego. Przecież ludzie odwalający najgorszą robotę też muszą istnieć, co nie? To zabolało cholernie, zwłaszcza potem, gdy już wracałam na stancję i na chłodno myślałam o tym naszym spotkaniu. Ale najgorsze okazało się coś innego, a dotyczyło Z i O. Przepraszam za te głupie literki, ale chcąc się jednocześnie komuś wyżalić, staram się zachować jako taką anonimowość. W każdym razie... O co chodzi.
O znam od kilku lat, poznałam ją mniej więcej w tym samym czasie, co Zeta. Trochę ode mnie starsza, fajna, bardzo pogodna dziewczyna. Strasznie ją polubiłam i można śmiało powiedzieć, że przez te lata zapracowała na moje zaufanie - jak zapewniała nieraz, z wzajemnością. O wiedziała zawsze, jak podnieść na duchu, zawsze gotowa była wysłuchać, mimo iż miała swoje własne problemy, a jednym z nich były, co za szok, sprawy damsko-męskie. Bez wdawania się w szczegóły - była zadurzona od dawna w naszym wspólnym znajomym, który jednak choć ją lubił, nie traktował jej jako materiału na dziewczynę. Co tam... Nadal czuje do niego miętę. Nie, nie chodzi o Zeta, co jest tu istotne. Gdy się dowiedziałam, oczywiście współczułam O, w końcu bardzo dobrze wiedziałam jak to jest. I, mając do niej pełne zaufanie, zwierzyłam się z własnego uczucia do Zeta. Z jednej strony wydawała się zaskoczona, ale z drugiej w sumie nawet byśmy do siebie pasowali, ładnie razem wyglądamy, widać, że Z mnie lubi - tak mówiła O. No cóż, uwierzyłam jej. Dlaczego miałabym nie wierzyć? Obiecała, że mi pomoże. I odradzała bardzo stanowczo rozmowę z Zetem. Miał swoje wcześniejsze przejścia, nie palił się do związków jakichkolwiek, no i najważniejsze - jeśli powiem mu co i jak, a on zrewanżuje się odmową, atmosfera w naszej paczce będzie kiepska, delikatnie mówiąc. O wytoczyła argumenty, które i mi chodziły po głowie, więc co tu dużo mówić - przekonała mnie łatwo. Biorąc na siebie rolę "skrzydłowej", obiecała Zeta wybadać i jakoś popchnąć w moim kierunku, a jako że świetnie dogaduje się z ludźmi, byłam w miarę spokojna, że załatwi to, hm. Kompetentnie? Ufałam jej. I niepotrzebnie, jak się okazało.
Minęło parę tygodni. Przez ten czas działy się różne rzeczy, u mnie, u O, u Zeta. Z jednej strony wierzyłam, że jakoś to się ułoży, a z drugiej - tyle ważnych rzeczy stało pod znakiem zapytania... Gdy któregoś razu O skontaktowała się ze mną, by pogadać o Z, miała złe wieści. Powiedziała, że Z mnie lubi, ale jako koleżankę i choć wiedział, że coś do niego czuję, to nic z tego nie wyjdzie. Ja wtedy... Nawet nie wiem jak to opisać. Jakby świat mi runął. Problemy z przyjaciółką, relacje z matką, teraz to? Gadałyśmy długo, pocieszała mnie, w końcu się rozeszłyśmy. Chodziłam jak w jakimś pijanym widzie, z załzawionymi oczyma, nosem czerwonym od kataru i spuszczoną głową. Nie pamiętam, gdzie dokładnie się tułałam, chyba jakoś w okolicach parku. Szczerze mówiąc, nie za wiele bodźców z otoczenia do mnie docierało. Byłam... Czułam się nikim. Niewarta czyjegoś czasu, uczucia. Po prostu wszystko się zawaliło i miałam ochotę coś rozwalić, cokolwiek!
Nie doszłam szybko do siebie, w pracy czułam się i przypominałam zombiaka. Co jakiś czas wystosowywane przez zaniepokojoną szefową pytanie "czy wszystko ok?" stało się praktycznie normą. I w końcu... Coś we mnie pękło. Nie wiem jak, czemu... Może to mój masochizm, może chciałam się ukarać, zranić, ale bardzo niedawno, bo ledwie wczoraj popołudniu, podjęłam chyba najtrudniejszą decyzję w swoim życiu i zadzwoniłam do Z. Odebrał, wydawał się zaskoczony, co z kolei, mimo wszystko, zaskoczyło mnie. Ale spytałam, czy nie przeszkadzam i czy nie chciałby się spotkać. Koniec końców, umówiliśmy się na wieczorny spacer po rynku. Częściowo byłam szczerze przerażona, ale chciałam, MUSIAŁAM wręcz usłyszeć to od niego - "Vitkaa, jesteś tylko moją koleżanką". Nie miałam pojęcia, co potem. Bałam się, że to będzie definitywny koniec naszej znajomości. Może tak byłoby lepiej... Ale czy łatwiej? Wątpię. Na spotkanie szłam jak na szpilkach i przypuszczam, że było to widać. Z dla odmiany wydawał się lekko melancholijny. Zaczęło się przyjemnie, zwykłą rozmową o zwykłych sprawach. W pewnym momencie nawet chciałam stchórzyć i nie robić tego, po co tu przyszłam, ale wtedy Z zrobił coś, czego się nie spodziewałam. "No dobrze, Vitkaa, bo my tu rozmawiamy jakby nigdy nic, a dobrze by było pogadać o czymś jednak bardziej istotnym. Zresztą, miałem nadzieję, że po to dzwonisz. Sam nie wiedziałem, czy poruszać tę sprawę, czy dać jej spokój, ale". I tu urwał, a ja miałam jednocześnie ochotę i zapaść się pod ziemię, i uciec stamtąd. Byle gdzie, byle jak najdalej. Jasna cholera, nadal mi się ręce trzęsą, chociaż minął już dzień! W każdym jednak razie, jakoś zdołałam wydukać, że no tak, Z ma rację i może niech on zacznie. Nie ma co, waleczny ze mnie okaz :p
To było... Ciężkie. Niektóre zdania pamiętam słowo w słowo, inne jak przez mgłę. Co dziwne, w miarę jak rozmowa szła naprzód - opornie, bo opornie, ale jednak - robiło mi się jakoś lżej. Nie zupełnie lekko, zdecydowanie nie, ale panika już mijała. Rzecz jasna, poruszyłam wątek O. Powiedziałam Zetowi, że to głupie i szczeniackie z mojej strony, wiem, ale nigdy nie byłam za mocna w kontaktach z facetami i strasznie go przepraszam za takie rozwiązanie. I wiecie, co się okazało? Jakoś na początku O faktycznie chciała go w mojej sprawie wybadać, tylko że cała reszta to była jedna wielka piep**ona bujda. Podczas gdy według O Zet był w pełni świadom mojego nastawienia i go nie owzajemniał, w rzeczywistości cała ta sprawa go zdziwiła jak jasna cholera. Mało tego. O szybko, już przy kolejnych spotkaniach, zaczęła mu wmawiać, że zauroczenie z mojej strony to nic poważnego i w gruncie rzeczy już mi przechodzi - przy czym starała się zachęcić... Zeta do siebie. Szczęka mi opadła chyba do samej ziemi. Nie wiem, nadal nie wiem, czy bardziej poruszona byłam w momencie, gdy O mnie poinformowała o rzekomej odpowiedzi Zeta, czy teraz. Czułam jednocześnie i mdłości, i narastający wkurw. Gdybym mogła, rozniosłabym ją na strzępy.
I to było trudne, ale jakoś wydusiłam z siebie, że O mnie - nas oboje w zasadzie - zrobiła w konia. Powiedziałam mu - po kilku latach, w końcu! - że zależy mi na nim, bardzo. Nie jak na przyjacielu, tylko mężczyznie. I że w sumie mogłam to powiedzieć wcześniej, zamiast tak się męczyć. Przeprosiłam go, znowu, tym razem za komplikowanie naszych relacji. I że rozumiem, że i tak nic z tego, ale no... Musiałam. Nie, nie padliśmy sobie potem w ramiona jak na jakiejś tandetnej komedii romantycznej. W niebo nie wzleciało stadko białych gołębi, a w tle nie zabrzmiała jakaś poruszająca melodia. Z był po tym milczący, ale co jakiś czas patrzył na mnie. I tak sobie szliśmy powoli, w milczeniu. Wreszcie powiedział, że co prawda nie przyszło mu w ostatnich latach na myśl dążyć do związku z kimkolwiek, bo zwyczajnie bał się spróbować znowu, po tym jak poprzedni źle wyszedł, a sam Z bardzo się sparzył. Ale zdarzało mu się myśleć o mnie, tak, właśnie o mnie, "co by było, gdyby". I na tym mogłoby się skończyć, ale coś mnie podkusiło, by pociągnąć temat i wyraziłam na głos nadzieję - tak, taki cykor jak ja - że jeśli da temu szansę, zawsze możemy się o tym, mimo wszystko, spróbować przekonać. Z odparł, że pomyśli... Nie wracaliśmy już do tego tematu, ale gdy się rozchodziliśmy, Z poprosił, bym dała mu potem przez SMSa znać, czy dotarłam bezpiecznie do domu, co mu się wcześniej właściwie nie zdarzało.
To nie był koniec tego dnia. Po wiadomości do Zeta, napisałam do O. Spytałam wprost, by mi wytłumaczyła, co ona sobie do jasnej cholery wyobrażała, łgając mi w żywe oczy. Wiedziała, że kocham Zeta, wiedziała, jak mi na nim zależy. Po tym do jasnej anielki, co z tym jej nieodwzajemnionym uczuciem do innego faceta?! Początkowo chciała się wykręcać, przeinaczała moje słowa, usiłowała zrobić ze mnie głupią. Napisałam jej wprost, że Z o wszystkim wie i choć nie mam pojęcia czy coś z tego będzie, czy nie, przynajmniej zna prawdę. Chciałam od niej odpowiedzi. Chciałam, by wytłumaczyła mi, czemu zrobiła to wszystko. Padały jakieś tam przeprosiny, ale szczerze, nie wyczułam w jej wypowiedziach prawdziwego żalu. Stwierdziła, że Z i tak by nie zwrócił na mnie uwagi, a ona "ma już swoje lata", to i o stabilizacji czas zacząć myśleć, a przecież Z - i tu zaczęła wyliczać jego zalety. Byłam wściekła, popłakałam się i, chociaż to może źle o mnie świadczyć, gdybym stała wtedy z nią twarzą w twarz, chyba bym potraktowała pięścią tę jej zdradziecką, kłamliwą twarz. Pięć lat przyjaźni, wsparcia i zaufania okazało się dla niej guzik warte.
Nie wiem, sama już nie wiem co z tego wszystkiego będzie... Boję się myśleć o przyszłości i zastanawiam się, komu tak naprawdę mogę ufać. Gdyby nie te kilka zrywów odwagi, siedziałabym cicho i nigdy nie dowiedziałabym się jak jest naprawdę. Z jednej strony jakaś nadzieja, dla mnie i Zeta, istnieje - w każdym razie nadal w to wierzę - ale to, co zrobiła O... Brak mi słów.