No to znów dobiłam do 76 kg. To już 20 kilogramów, które chcę zrzucić z początkowych kilku, które chciałam zrzucić zakładając konto dekadę temu.
Jem emocjonalnie, jem z nudów, jem by regulować emocje. Myślę, że jak to opanuję, reszta przyjdzie sama. Uprawiam sport, lubię być na świeżym powietrzu. Lubię jeść warzywa, nabiał i białe pieczywo. Moim problemem jest przede wszystkim ilość, a nie to, co jem.
Wlasciwie to zostało już tylko 65 dni. I tak będę sobie to liczyć.
Wczora ddzień niebiegowy. Leżałam na kanapie i robiłam na szydełku. Oglądałam serial Pingwin. Bardzo mi się spodobał.
Nib nnic nie robiłam, a garmin pokazał mi, że przez cały dzień spaliłam 2700 kcal z hakiem. Myślałam, że miałam lajtowy dzień w pracy, a jednak. Chyba się narobiłam. Na pewno wieczorem byłam poirytowana I ciągnęło mnie na słodkie. Zjadłam więc dwa rzadki czekolady od koleżanki z Grecji, 4 mini Daimy, trochę chipsów i wypiłam jedno małe piwo. Pewnie nadrobiłam te kalorie. Dziś muszę się jeszcze zważyć.
Waga spada. Wydaje mi się, że to podróż I początek cyklu mnie tak dociążyły. Dzień zamulenia już minął, teraz jestem w tych dniach miesiączki, kiedy mi się chce.
Wczoraj, gdy mnie tak muliło to zawzięłam się jedynie na jogę. Zrobiłam kilkunastominutowy trening składający się z rozciągania. Potem spać.
Dziś czuję się lepiej. Choć mam momenty mgły umysłowej. Trochę prokastynując zebrałam się wreszcie na bieganie. Zrobiłam 1km rozgrzewki, interwały i schłodzenie w truchcie. Potem zagapiłam się w niebo szukając komety i poszłam do domu pieszo.
Wczoraj bym miała 1800 kcal zjedzone, ale nie oparłam się Ince, którą mąż zrobił no i ciastko przyniósł, robione ręcznie w Vila Franca de Campo. Ostatnie mi oddał. Było pyszne. Z koglem mogłem w środku.
Wyszło jakieś 2100 kcal. Dziś pewnie pod 2000 kcal, bo zjadłam kilka Daimów mini. Są uzależniające. Zaś na obiad jadam nadal kanapkę z jajcem.
Jutro dzień niebiegowy. Mam nadzieję, że poćwiczę, bo dziś mi się nie chciało.
Nawet nie było tak trudno. Byle wyjść. Najpierw jednak zrobiłam pranie i posprzątałam.
Bieg poszedł mi dobrze. Po prostu zaczęłam biec, wolno, pilnując tętna aby nie było progowe i jakoś poszło. Po 3,5 km poczułam ból w lewym kolanie i postanowiłam dociągnąć do 30 minut. Wyszły 4 km. Resztę przeszłam pieszo do domu i ból z nogi zszedł. W domu poszłam jeszcze na matę na jogę. Rozciągnęłam dobrze nogi i plecy i poczułam się lepiej.
W nocy nadal źle spałam. Obudziłam się nad ranem spocona i śmierdząca. Miałam problem by ponownie zasnąć. Nie wiem, co się dzieje, ale to kolejna noc, kiedy nie mogę spać, bo się tak pocę. Kolejny dzień zaś zleciał mi z mgłą umysłową, bólem głowy, a dodatkowo jeszcze zaczął się okres [dwa dni po czasie mimo antykoncepcji]. Po dwóch paracetamolach i jednej no-spie, dociągnęłam do końca dnia w pracy. Zaś w domu położyłam się do łóżka w ciuchach i leżę. Jest już wieczór, więc pójdę tylko się porozciągać na macie. Miał być trening, ale ścięło mnie i leżenie bezmyślnie wydawało się najlepszym pomysłem.
Odkąd wróciłam do Holandii czuję znów niepokój. Natłok myśli. Wszystko mi się rozbija w głowie, a nie potrafię skupić się na niczym konkretnym.
Dziś również zostałam w domu. Patrząc, jak wyglądał mój poranek i ostatnia noc - potrzebowałam zostać w domu, więc cieszę się, że miałam dzień wolny zagadany z szefową. Nie mogłam długo zasnąć i czułam, że tracę i zyskuję przytomność przynajmniej do północy lub pół do pierwszej. Chciało mi się pić, bolała mnie głowa, nie mogłam znaleźć pozycji na poduszce, szumiało mi strasznie w uszach, a na koniec postanowiłam iść i zjeść bagietkę z masłem i to ostatecznie położyło mnie spać. Jedzenie od zawsze mnie uspokajało. Nawet słuchanie końcówki Tajemniczego ogrodu oraz ćwiczenia oddechowe nie pomogły. Do tego kot ma kaszel i często słuchałam czy po kolejnym ataku wykasływania flegmy i śluzu nadal oddycha.
Rano próbowałam wstać kilka razy. Nie, żebym bardzo walczyła, ale po prostu uznałam, że skoro nie potrafię wstać to nie powinnam wstać. Z łóżka zwlekłam się o 11:20. Na szczęście do 15-tej nie mam dziś żadnych umówionych spotkań.
Waga pokazała 79,2 kg i 30,6 proc tłuszczu.
Zanim wrócę do około wagowych/dietowych zagadnień - podryfuję jeszcze wszędzie dookoła - bo tak działa mój mózg.
Tylny ogród wygląda koszmarnie, bo wciąż nie skończyliśmy płotu i wszystko jest rozgrzebane. Trzeba jeszcze wiele zrobić i mówimy zaplanować kiedy wziąć się do roboty. Z przodu domu muszę wyrzucić bratki, bo zostały już skolonizowane przez chwasty, zaś chryzantemy ładnie zaczynają kwitnąć. jaśmin zaś wyrzucił pierwsze kwiatki. Czyli się przyjął - przynajmniej jeden z nich, bo drugi wygląda marnie.
Mąż poszedł do studia ceramiki i odebrał nasze rękodzieło. Nie jest zadowolony ze swojego kubka, no ale chłopaki się uczyli i jeśli zechcą pójść ponownie to może pójdzie im lepiej. Moja miseczka jest prawie idealna. Trochę mi się nie podoba dno oraz nierówno wykończony brzeg, ale podczas jej robienia bałam się wnosić dużo poprawek, aby nie przedrobrzyć jak to miało miejsce wcześniej.
Razem z moim wcześniejszym wyrobem prezentują się do przyjęcia. Wstawiłam kubek do miseczki i wygląda to ciekawiej.
Postanowiłam wyrzucić bardzo mi drogą torebkę. mam ją jakieś już 9 lat - kupiłam ją jak się przeprowadziłam do Holandii. Niestety sztuczna skóra się łuszczy i odpada. Miałam ją teraz w Portugalii i w samolocie była świetna. Zmieściła książkę, notes, jedzenie, litr wody, kosmetyki i duperele, powerbanka i cała resztę. Niestety tak śnieży kawałkami skóry, że używanie jej zawsze wymaga otrzepywania się i odkurzania wszystkiego dookoła. Ferwell.
Zwieźliśmy ze sobą co nieco alkoholu i pierdółek dla znajomych. Lokalne herbaty, likiery, dżemy z ananasa i marakui. Dla siebie mam herbatę poprawiającą pracę mózgu, mąż kupił sobie zieloną i jakąś lokalną przyprawę do mięsa.
Znalazłam wczoraj mój stary bullet journal. Miałam w nim plan tygodnia - taki układ mi się najlepiej zawsze sprawdzał - a w nim sporo ćwiczeń. Jak widać już wtedy miałam problemy z systematycznością, ale ambicje były. Chciałabym wrócić do regularności - jakoś wtedy to miało trochę więcej sensu. Może też mniej wymówek miałam. Fajnie byłoby też mieszkać bliżej pracy, bo jeżdżąc codziennie do pracy rowerem, robiłam więcej kalorii i miałam ruch na powietrzu. teraz to mogłoby być trudne - i nie mówię tu o wstawaniu przed 5 rano czy o deszczowej zimie w Holandii, ale o rozgrzebanym ogródku, gdzie nie mam jak rowerem nawrócić. Ostatnio wystawiałam go przodem. Przez kuchnię i salon. Średnia opcja o 5 rano robić hałas a do tego wprowadzać mokry rower po powrocie do domu.
Coś jednak chcę wymyśleć. Wróciłam w Garminie do planu biegowego, ale nie mam ochoty go kontynuować. Postawię na freestyle. Po prostu będę biegać, jak kiedyś - szybki bieg najpierw, potem zabawa biegowa i końcowe wybieganie. Jak będą siły to wpadnie jeszcze jakiś dodatkowy bieg. Mamy 43 tydzień roku, więc wrzuciłam tabelkę z planem na 2025, ale zaczynający się już teraz.
Dziś jest wtorek - dzień biegowy.
Najpierw jednak mam szczepienie przeciwko grypie oraz spotkanie online z poradnią zdrowia psychicznego. Jak wrócę to wezmę się za sport.
Przy okazji torebek, nie wspomniałam, że pojawiają się podróbki firmy, której torebki kupuję. Logo niemal identyczne, umiejscowione tak samo, ale inna nazwa. niestety łatwo się złapać na takie numery. Zaufałabym bardziej firmie, która ma zupełnie inne logo, inny styl jego umieszczania i też styl torebek inny niż te prezentowane przez Montado.
Zawsze robię zdjęcia domu przed jego opuszczeniem. Jako dowód, że nic nie zginęło oraz, że zostawiamy po sobie czyste wnętrze. Wiem, że płacę za to, aby przyszedł ktoś i posprzątał, ale takie podstawowe rzeczy jak naczynia czy oprzątnięcie po sobie to takie minimum dla mnie. Byłoby mi zwyczajnie wstyd zostawiać rozbebłane łóżko czy porozrzucane ręczniki, jak to moja koleżanka na all inclusive robi [i się tym chwali]. Odłożyłam do kosza na pranie te ręczniki, które faktycznie używaliśmy, wszystko pozbierałam i poodkładałam na swoje miejsce, mąż umył naczynia i opróżnił zmywarkę, złożyłam pościele do kupy, ale tak, by było widać, że były używane - nie mam zdjęć drugiej sypialni, ale w zasadzie poza zostawieniem tam walizki i robieniem zdjęć z okna, nie używaliśmy jej wcale.
Przy okazji zwiedziliśmy sobie Nordeste - miejscowość, gdzie mieszkaliśmy. Przez cały pobyt na wyspie, nie byliśmy w miasteczku/wsi ani razu. Znajduje się w nim kilka miejsc piknikowych, aby zrobić razem grilla - te miejsca nie są nigdy zdewastowane, a są dla lokalsów - nie dla turystów. Można przyjść ze swoim jedzeniem i na murowanych grillach sobie zrobić obiad z całą rodziną. Na poprzedniej wyspie też były takie miejsca. Zawsze czyste - z dostępem do wody i toalet murowanych, z zapasem drewna i w ogóle. Jestem pod wielkim wrażeniem, jak przestrzeń publiczna jest tutaj dostosowana do wspólnego spędzania czasu z rodziną. W dużej grupie. W Holandii takie wyjścia są raczej do restauracji lub zoo i parków rozrywki czy na camping. Tutaj zaś gotowanie razem jako część kultury.
Na zdjęciu poniżej widać rozstrzał pomiędzy zamożnością mieszkańców. Z jednej strony nowoczesny dom z dużym ogrodem i podjazdem z garażem, a z drugiej strony małe domki, ściśnięte razem z malutkimi skrawkami ziemi na tyłach oraz kominami pieców chlebowych. Zapadnięte dachy.
Tego dnia też było małe trzęsienie ziemi na wyspie, na której mieszkaliśmy poprzednio. Nie było ono w żaden sposób odczuwalne dla nas. Jak rozmawiałam z panią, która sprząta te domy, które posiada nasz host, mówiła że nie mogłaby mieszkać na Islandii, bo mają oni tam czynne wulkany. Podczas gdy ona wie, że jej wulkany nie zagrażają nikomu. I chyba ma rację - trafiłam dziś na filmik na instagramie, jak turyści byli ewakuowani ze SPA z powrotem na statek, ponieważ wulkan zaczął wybuchać.
Po spakowaniu zdaniu domu pojechaliśmy do Porto Formoso. Jest to niewielka wioska rybacka, w której trafiliśmy na restaurację serwującą świeże ryby. Kiedy dojechaliśmy, restauracja była wciąż nieczynna, więc poszliśmy na mały spacer. Wioska prezentuje się naprawdę skromnie, a koloru dodają fasady budynków pomalowane i udekorowane w różny sposób. Nierzadko z obrazkiem świętych nad lub przy drzwiach. Wieś ta ma malutki port, gdzie można nająć rybaka i popłynąć na połów. Z ową rybą można iść do wspomnianej restauracji, gdzie zostanie ona specjalnie dla ciebie przyrządzona z lokalnymi warzywami.
Mąż wziął jakąs rybę, którą akurat tego dnia nie mieli - ja miałam tam kiedyś doradę, ale niestety tego dnia się nie pojawiła w menu. Ja wzięłam burgera z quinoa i sądziłam, że dostanę go w bułce. Nie - był to wegetariański burger podany z warzywami i frytkami. I jajkiem - dużo posiłków na Sao Miguel dostawaliśmy z jajkiem - dla mnie jest to super bonus. Uwielbiam jajka w każdej niemal postaci.
Te wakacje były naprawdę udane. Pomimo pogody, którą widać na zdjęciach. Azory mają swój klimat. Zbierają się nad nimi chmury z okolicy, wiszą nad wulkanami i górami i powodują, że nawet jak ma nie padać, to cośtam z nieba leci. Jest bardzo wilgotno i często rośnie dookoła wybujały mech. Bywa ślisko, pogoda jest bardzo nieprzewidywalna, a w sezonie zimowym zdarzają się huragany i tornada. Klimat zmienia się z subtropikalnego na tropikalny i pomału robi się za ciepło, aby spokojnie na wyspach żyć. Klimatyzacja pojawia się tylko w bogatych domach, najczęściej na wynajem. Sao Miguel miało mniejszy społeczny klimat niż poprzednia wyspa. Nadmierna turystyka psuje doświadczenie, bo takich naprawdę lokalsów spotkaliśmy mało. Nie było historii jak u Roberto, gdzie mówił nam o trzęsieniu ziemi, podczas którego matka uratowała mu życie. Spotkaliśmy za to masę Kanadyjczyków, Belgijki Niemców, Hollendrów, Francuzów i inne baśniowe stworzy. No i Polaków. Bardzo fajnych Polaków.
Jedyne za czym nie będę tęsknić to pająki. Ja myślałam, że Holandia ma duże pająki - szczególnie teraz na jesieni - ale to co się od**&*&dala tam to jakaś porażka. Mieliśmy w domu insekty, których istnienia bym nie wymyśliła sobie. Pająki siedzące na meblach, przy włączniku światła, przy klamce od drzwi... Bydlaki tak duże, że nawet mój mąż zaczął protestować, jak miał je łapać i spuszczać w kiblu. On też się boi.
Siedząc na lotnisku mąż pokazał mi jak wydawaliśmy pieniądze w tym czasie. Supermarkety i butiki kosztowały nas 630 euro. Kupowaliśmy głównie jedzenie, lokalne wypieki, alkohole na zabranie do domu, wyroby masarskie i sery. Dużo serów. Free time 280 euro - nie mam pojęcia co to jest. Bilety wstępu były tanie, nie wchodziliśmy do wielu miejsc, może któraś restauracja która miała muzykę na żywo ma inny status niż restauracja? Piwiarnia tak miała, ale tam zostawiliśmy jakieś 15 euro. Samo stołowanie się to 780 euro. A rachunki były małe za jedzenie, bo poza hotelem w Furnas, gdzie płaciliśmy ponad 100 euro to obiady kosztowały od 35 do 80 euro. Wynajem auta i tankowanie to 600 euro. Razem wyszło 2,4 tys euro wydane w dwa tygodnie. Do tego dodałabym samolot i wynajem domu i mamy łącznie 5 tysięcy euro. I jeszcze jakieś 230 euro za hotel dla kota.
Wiem, że wycieczka z biurem podróży może wyjść taniej. Ale jak spojrzeć na ilość wolności, jaką mieliśmy, prywatności, decyzyjność co kiedy robimy i co gdzie jemy, dostęp do pralki i suszarki, własne jacuzzi, w pełni wyposażoną kuchnię czy patio z widokiem na ocean i werandę z widokiem na góry - było warto.
Postanowiliśmy także z mężem, że za rok wracamy. Jeśli wynajmiemy ten sam dom, właściciel da nam 25% upustu.
W ostatni pełen dzień pobytu na wyspie mieliśmy do wyboru, szlak bądź chill. I powiem szczerze miałam już dość trekkingu. Byłam zmęczona. Czułam że brakuje mi odpoczynku. Snu. Spokoju. Wygodnej kanapy. Wygodnego łóżka. Nic nie robienia. Niczego nie musieć. Mąż miał podobnie. Wzięliśmy więc auto i pojechaliśmy na zakupy. Po wino, herbatę, słodycze, pamiątki, a ja miałam ochotę na kolejną torebkę z korka. Portugalia słynie z produkcji korka.
Obejrzałam ich kilka, a brałam pod uwagę tylko firmę Montado, której torebkę kupiłam dwa lata temu i która mi się bardzo przydała w tym czasie i nie nosi znamion zużycia. Można ją upchać solidnie i nadal jest ładna i nie traci koloru na nadruku ani nie odkształca się.
Kupiłam sobie też wachlarzyk. Mam słabość do nich.
Gazeta na zdjęciu to rozdawania gazetka w restauracji, która zawiera aymrtykuly o samej restauracji jak i menu. Znajduje się ona w Ponta Delgada i czekaliśmy godzinę, zapisani na listę kolejową, aby wejść i zjeść. Boże, co to była za uczta.
Niech to będzie ostatni mój taki posiłek w tym roku. Potem mogę się odchudzać. Zjadłam wodnista zupę z jarmużu, mąż zaś świeży ser z ostrym sosem. Później wzięłam grilowanego na raw tuńczyka, a on cała rybę, której nazwy nie pamiętam. Na deser wziął herbaciany pudding a ja pudding z pochrzynu. Nie czułam się nim usatysfakcjonowana, więc wzięłam jeszcze mus czekoladowy. To była wisienka na torcie, choć sam tuńczyk był wybitny i chyba najlepszy w moim życiu.
Na koniec trochę zakupów i powrót do domu do jacuzzi. Niby nic się nie działo tego dnia, a jednak padłam jak mucha. Choć ostatnio zasypiam słuchając podcastu Sleepy Bookshelf gdzie słucham sobie Tajemniczego ogrodu. Uspokaja mnie ta książka. Polecam ciekawskim.
Dzien 13 to też nasz ostatni szlak na wyspie. Myślę, że zostało jeszcze kilka do schodzenia plus chodzenie freestyle między wioskami I polami. Ale na ten rok mamy dość chodzenia offroad. Plan wykonany z satysfakcją.
Śniadanie to lokalne sery, pieczywo i kasa. Kubki wozimy swoje. Dostaliśmy je od mojej przyjaciółki w prezencie ślubnym i są z nami podczas każdej rocznicy ślubu.
Na szlak uderzyliśmy dość późno. Google mówiło, że jest tam pełno ludzi i faktycznie. Było tłoczno bo to jeden z najsłynniejszych szlaków na wyspie. Szlak numer 09. Prowadzi on dolina rzeki aż do wodospadu, w którego jeziorku można się kąpać. Woda jest lodowata, ale czysta i po takim wspinanie się wilgotnym lasem, przynosi orzeźwienie. Tego dnia było tak wilgotno, że moje włosy wyglądały jakbym wyszła z wanny. Całe moje ciało czuło się, jakbym za długo w wannie leżała. Później przyszedł deszcz i trochę się orzeźwiło.
Szlak był mało wymagający, ale śliski, dość strony na stronę momentami i zdecydowanie za wąski, aby się mijać z taką ilością ludzi. Był też zamieszkały przez kilka kurzych rodzin i wiecznie krzyczące na siebie koguty.
Dalej szlak prowadził przez opuszczona wioskę, która władze wyspy próbują reintrodukowac. Są tam domy na wynajem, ale nie da się do niej dojechać samochodem. Naprawdę jest to miejsce, gdzie można zapomnieć o świecie. Same azory to niski standard życia. Radio odbiera tu tylko w niektórych miejscach. Wczoraj kolejny samochód się dymił próbują hamować jadąc z góry. Życie tu jest ciężkie i pozbawione niektórych wygkd, które dla nas są oczywiste, jak np. zasięg telefonu komórkowego. Ale ludzie tu żyją i mają się raczej przeciętnie dobrze. Ta więc to jednak dla hardcore'ów jest.
Zeszliśmy w dół do Fajal de Terra. Jsst to ładna i niezbyt zasobna wioska. Daleko od wszystkiego. Jeszcze bardziej niebezpieczne serpentyny musieliśmy pokonać aby się tam dostać. Z niej pojechaliśmy do Povoação na obiad. Do domu wróciliśmy znów po zmroku.
Zjadłam pysznego tuńczyka i sernik z marakui. Wracając do domu natknelismy się na wschód pełni księżyca. Było magicznie. W domu padłam dość szybko. Od tygodnia próbujemy obejrzeć Pierścienie Władzy, ale meble są tu tak niewygodne, że nie daje rady usiedzieć więcej jak pół godziny...
Droga na szczyt nie wygląda na mapie spektakularnie. Profil szlaku też mało zróżnicowany. Po prostu idzie się pod górę. Przez 4 km.
Dojechanie na początek szlaku powinno być liczone jako część wyczynu. Raz zauważyłam rynsztok (wyryte w asfalcie podłużne wgłębienie, aby odprowadzać deszczówkę) na ostatnią chwilę i prawie straciłam zderzak. Zdjęcie zrobione na poczekaniu przez męża, więc trzeba się trochę domyśleć, co przedstawia.
Dalej szliśmy już grawerem, czy żużlem wulkanicznym, jak kto woli. Było też bardzo dużo rozmokłej gliny, błota, korzeni i kamieni. Na sam szczyt zaś prowadziły już schody i podesty drewniane, bo było za ślisko.
Widoki na szczycie zrekompensowały wyplute po drodze płuca. Był to satysfakcjonujący szlak, zejście trwało godzinę, bo z kijami się mniej ślizgałam. Spotkaliśmy też ekipę, która przyjechała z biurem podróży Barents. Sprawdziłam ich ofertę. Mają zabójcze ceny, ale fajnie wiedzieć, że są miejsca, gdzie można sobie zorganizować taki aktywny wyjazd.
Po szlaku lunch w restauracji, która już wcześniej odwiedziliśmy oraz degustacja piwa w lokalnym browarze Vulcana.
Od półtora tygodnia mam problem z uszami. Regularnie jeżdżę samochodem to w górę, to w dół, szybko zmieniam wysokości. Uszy mnie swędzą, coś wciąż mi w nich się zatyka, krwawiły nawet. Wrzuciłam więc trening podczas jednej jazdy atrem i tak wygląda około godzina jazdy samochodem. Ciągle tylko w górę i dół. Kka razy dziennie. Na szlaku też potrafi mi pyknąć w uszach. Chętnie odpocznę od tego w płaskiej Holandii.
W środę wybraliśmy się na chodzenie po mieście. Najpierw odwiedziliśmy plantantacje ananasów. Dwie z nich. Jedna miała możliwość wejścia do szklarni, a w drugiej był bar. Podawali tam różne cuda zrobione z ananasa, więc postanowiłam zaszaleć. Bo skoro nie przepadam za ananasem to mogę zjeść więcej rzeczy, których nie lubię, co nie?
I tak zjadłam tosta z kaszanką i ananasem. Do tego mąż wziął piwo ananasowe, ja sok który był naprawdę z mielonym ananasem, ciastka z ananasem oraz sorbet ananasowy.
Później odwiedziliśmy ogrody botaniczne. Również dwa. Niektóre okazy widziałam po raz pierwszy w życiu. Ogromne palmy. Świerki. Dęby. Oraz to cudo. Figowiec z Australii.
Samo miasto nam się średnio podobało. Nie ma dużej starówki, ma ładne uliczki i bruk biało czarny w różne wzory poukładany. Trochę sklepów, w tym drogie butiki i było to pierwsze miejsce, w którym nie czuliśmy się zupełnie bezpiecznie. Naga bywali nas o pieniądze mężczyźni, którzy wyglądali trochę jakby mieli problem z narkotykami. Nie byli nachalni ani niebezpieczni, ale był to środek dnia, więc może chroniła nas obecność innych ludzi dookoła?
Szukałam sobie pamiątek, ale wiecie... Do wszystkich miast jedna chińska fabryka robi pamiątki. Widzisz ten sam styl otwieracz do piwa, koszulek czy torby z napisem Portugal, Amsterdam, Paris, Prague.... Odechciewa się kupować klona klonów. Portugalia zaś słynie z torebek korkowych. Dwa lata temu znalazłam firmę, która robi dobrej jakości wyroby z korka i kupiłam torebkę od nich. Do dziś jest niemal codziennie w użyciu i sprawdza się świetnie. Wtedy też znalazłam u chińczyka w Angra de Heroismo torebki korkowe z napisem Portugal za pół ceny. Kupiłam więc tą firmowa za 50 euro i nie żałuję. Teraz znalazłam tylko dwie torebki tej firmy, reszta jest innej, i zastanawiam się czy pojechać tam i kupić. Póki co się nie zdecydowałam.
Później pojechaliśmy do Vila Franca do Campo. Tam poszliśmy na kawę i ciastko, z którego słynie ta wioska. I gdybym miała wybierać ciekawe miejsce aby zatrzymać się na wyspie, wybrałabym ta wioskę. Jest tam szereg restauracji, kawiarni, piękny port i urokliwe uliczki. W sam raz na wypad na weekend czy dłużej. Więc jeśli, ktoś z was będzie szukał okazji, to polecam wynająć dom w vila franca.
Dalej pojechaliśmy znów do Furnas, gdzie mieliśmy rezerwację. Tym razem ja wzięłam rybne menu a mąż mięsne. Dostał więc przepiórkę. Pierożek z ciasta filo z nadzieniem z batatów, koziego sera oraz kasztanów był wybitny. Zupa dyniowa smakowała ziemniakami i grzybami, więc też na plus a ja miałam najlepszy stek z tuńczyka, jaki w życiu jadłam.
Do domu znów wróciliśmy późno. Nie mogłam spać więc poszłam robić zdjęcia w ogrodzie. Była pełnia. Nic dobrego mi nie wyszło. Zasnęłam dopiero koło 4.
Łóżko w domu, który wynajmujemy jest straszne. Miękkie. Ciasne. Coraz trudniej mi w nim wytrzymać. W drugiej sypialni takie same twin. Kanapa niewygodna. Leżaków nie próbowałam na dłuższą metę. Ale w ogrodzie 15 stopni i wilgotno.
Obidzila ssię, bo coś huknelo za ścianą sypialni. Nie wiem, co to było, ale myślałam że albo oderwał się kawałek skały i spadł albo ktoś wjechał w naszą Pandę. Nic z tego. Nie wiem, co było źródłem hałasu. Sprawdzałam nawet trzęsienia ziemi, bo Azory to wulkany leżące na zejściu się 3 płyt tektonicznych. Ale czasy nie pokrywały się z hałasem. I drżeniem.
Tego dnia wyruszyliśmy na 2 krótkie szlaki. Jeden wzdłuż brzegu na południowym końcu wyspy, a drugi przy naturalnych basenach z wodą termalną.
W międzyczasie lunch. Z braku laku we włoskiej restauracji. Było warto. W mojej części Holandii ostatnio ciężko o dobra pizze. Najlepsza restauracja się zamknęła po śmierci właściciela.
Później zakupy. Kupiliśmy jedzenie, alkohole do. Zabrania do Holandii a ja sobie sprawiłam kubek. Zgadnijcie który?
Wzięłam też kilka ciastek na spróbowanie. Wszyscy znała chyba pastel de nata, ale Portugal życzy mają więcej ciastek. Zaś samo pastel de nata prosto z cukierni jest obłędne.
Właśnie mi się przypomniało, że mam jeszcze dwa z tych ciastek w lodówce. Zjem rano, jak robię ten wpis, jest jeszcze noc. Znów nie śpię....