Ostatnio trochę wracam do biegania. Myślałam, że rozbujam się w poprzednim tygodniu, ale dopiero teraz jakoś nabrałam rozpędu. Na razie pomalutku, dwa biegi w tym tygodniu za mną. Lecę dalej z planem treningowym, bo zakłada on i tak bieg ciągły w danym okresie czasu [35-45 minut]. Po nich wchodzą biegi szybkie, których chyba do tej pory nie robiłam. Nie doszłam nigdy tak daleko z planem treningowym.
Miałam pobiegać we wtorek, ale miałam najpierw psychologa, a wieczorem spacer z koleżanką.
W środę zwyczajnie mi się nie chciało, czułam się zmęczona i wolałam zostać w domu.
W czwartek w końcu ruszyłam się. Dobrze to zaplanowałam – najpierw jedzenie, Inka i ciasteczka i o 19 wyszłam z domu.
W piątek zaś popracowałam najpierw w ogrodzie. Później obiadokolacja, Inka, czekolada [postanowiłam sobie wydzielać czekoladę za bieganie, a dzień wcześniej miałam nadwyżkę kaloryczną]. Wyszłam z domu po 19.
Ostatnio zmieniłam alarm w zegarku na za kwadrans siódma. Wcześniej dzwonił za kwadrans szósta, ale zdarzało się, że dopiero co do domu wchodziłam i nie myślałam wcale o ćwiczeniach czy bieganiu. Najczęściej i tak na bieganie wychodziłam koło 19-tej.
Oba biegi szły mi mozolnie. Nie było słońca, ale było nadal ciepło. Dreptałam w wolnym tempie przed siebie, nie myśląc o tempie, kadencji, o niczym. Po prostu podreptałam sobie. W obu przypadkach Garmin pokazał mi, że te biegi pogarszają moją kondycję i są bezproduktywne. Nie wiem, dlaczego – czy za mało snu, czy nadal to było zbyt intensywne dla mnie. Ale ja się ledwie wlokłam. A mimo to było mi ciężko.
Może to już przez to, że osiągnęłam znów wysoką wagę? Dobiłam do 76 kilo. Jestem załamana. Czuję w sobie desperację. Nie motywację, ale desperację.
Nawet kliknęłam w reklamę jakiejś siłowni, która reklamowała się, ze ma program pomocy osobom, które chcą schudnąć współfinansowany z podstawowego ubezpieczenia zdrowotnego. Co prawda przez telefon dowiedziałam się, ze moje BMI jest za niskie, aby się kwalifikować, ale umówiłam wizytę. Jadę tam 5 lipca. Mąż jest przeciwny – uważa, że skoro mam tonę sprzętu w domu, to powinnam umieć to ogarnąć sama. No jakoś nie umiem, potrzebuję chyba zewnętrznego organu kontrolnego, a internet już nie wystarcza.
Mają oni tam jakiś program i maszynę, która za pomocą AI dopasowuje możliwości treningowe i plan treningowy i do tego opiekę trenera i kogoś odpowiedzialnego za zmiany w życiu i podejściu do jedzenia i może jak ktoś mi da konkretne ramy, to będę się trzymać. Mąż uważa jednak, że nie powinnam wydawać pieniędzy na coś, co mogę zrobić w domu za darmo. Że mam dość wiedzy i sprzętu, by sobie poradzić i gdyby mi zależało, to bym miała już swoje cele osiągnięte. Rozumiem jego argumentację., To, że mam możliwości a brak chęci, by sobie sama poradzić, faktycznie mnie zniechęca jeszcze bardziej. Irytuje mnie w sobie. Zastanawiam się nawet czy odmówić spotkanie. Zdaniem męża mam zacząć biegać codziennie po 10km to schudnę. I tym razem twierdził, że to nie jest żart.
Zmieniając temat na coś trochę przyjemniejszego – wykopałam narcyzy. Wszystkie inne cebule wyrzuciłam do kosza na śmieci i zostawiłam tylko narcyzy, bo były one nowe, nie wykazywały porażenia i były w osobnej donicy. Ściągnęłam zewnętrzne łuski bo nosiły ślady gnicia. Donica, w której były, służyła mi za miejsce do odratowywania alstromerii. mam na myśli, że kiedy usuwa się stare kwiaty alstromerii – trzeba je wyciągnąć mocno z ziemi. Wyrwać. To pobudza roślinę do tworzenia rozgałęzień w rozłogach. Zdarza się, że wyrwana stara łodyga wychodzi wraz z nowym stożkiem wzrostu i kawałkiem korzenia. Jest to dobra baza, aby rozmnożyć roślinę. Należy włożyć ją wtedy do ziemi i modlić się o cud. W sumie zapomniałam, że mam ukorzeniacz…
Wykopałam narcyzy i dosypałam świeżej ziemi do doniczki. Przeniosłam tam rośliny, które wymagały ratunku. Niektóre z nich nie ruszyły się we wzroście, ale Indian Summer – odmiana stricte ogrodowa [zdjęcie na górze wpisu] – ukorzeniła się bezproblemowo. Dodatkowo wstawiłam do doniczki w puste miejsca małe doniczki z różnymi odmianami alstromerii, które parzyły się w szklarni i wiecznie były przesuszone, aby stojąc na chłodniejszej i bardziej wilgotnej ziemi były stymulowane do wypuszczenia większych korzeni i miały większą szansę przeżycia. Ogólnie w tym roku do domu będę musiała wnieść chyba rekordową ilość roślin.
Szykują mi się cukinie – do tego widać, że rośliny robią sporo nowych pączków kwiatowych.
Jedne z pomidorów przerosły mi już dwie półki w szklarni, które musiałam wymontować.
Odmiana, która jest w worku w szklarni zaczęła chorować. Myślałam, że to poparzenie środkiem na gąsienice, ale mąż mi powiedział, że botanigard jest biologiczny i nie parzy roślin, zwłaszcza, ze nie było słonecznie w dzień oprysku. Druga opcja to grzyb – w szklarni jest wilgotno, a podlewając z węża rozbryzguje się spory na inne rośliny. Oberwałam więc żółte i czarniejące liście i zrobiło się trochę łyso.
Pomidory w doniczkach mniej kwitną i się rozgałęziają. Z tych starszych musze obrywać boczne pędy, a te wydają się bardzo łyse.
Natomiast bez względu na odmianę – sporo roślin już robi pierwsze pomidorki. Mam jeden krzaczek, który robi pomidorki koktajlowe i resztę, która robi pomidory rzymskie i klasyczne.