No to znów dobiłam do 76 kg. To już 20 kilogramów, które chcę zrzucić z początkowych kilku, które chciałam zrzucić zakładając konto dekadę temu.
Jem emocjonalnie, jem z nudów, jem by regulować emocje. Myślę, że jak to opanuję, reszta przyjdzie sama. Uprawiam sport, lubię być na świeżym powietrzu. Lubię jeść warzywa, nabiał i białe pieczywo. Moim problemem jest przede wszystkim ilość, a nie to, co jem.
We wtorek miałam biegać. Ciężko było się zmusić i jakoś nie wyszło. Na zewnątrz kolejny dzień z deszczem i wiatrem. Holandia – jak nie wieje to pada a czasem wszystko na raz.
Zapomniałam kupić serka do zrobienia polewy na cieście, więc najpierw walczyłam ze sobą, czy w ogóle zrobić a potem zrobiłam. Za ciepłe mleko zatrzymało mi wzrost drożdży.
Ciasto wyrosło, ale nie było tak puchate jak zawsze. Pośpiech nie służy.
W ogrodzie poszłam na standardowy codzienny przegląd. Hiacynty już kwitną i ogród zaczyna pachnieć. Na polach nie widziałam jeszcze hiacyntów, a do tulipanów jeszcze 3 tygodnie.
Narcyzy za to się pojawiają. Nie wiem co mi poharatało liście w ogrodzie, ale domyślam się, że to mój kot. Nie może się oduczyć srania mi w kwiaty i pewnie zniszczyła liście, jak te były jeszcze ledwie wystające ponad ziemię. Teraz gdy liście urosły, uszkodzenia są bardziej widoczne.
Narcyzy, które miały być różowe są nadal żółte. Największy zawód mojego ogródkowania – różowe narcyzy.
W szklarni średnio fajnie. Musiałam zabrać alstromerię do środka, bo nie podoba jej się ilość wilgoci albo temperatura. Liście zrobiły się bardzo blade – chyba, że to jeszcze po przymrozkach efekty. Na wszelki wypadek rośliny trafiły na parapet. Kalarepa trzymas ię najlepiej z wszystkich roślin. Co prawda wygląda jakby zatrzymała się w rozwoju, ale nie jest połamana, nie usycha ani gnije. Pomidory zaś mogą nie przeżyć. Póki co nie wyglądają jak trupy ale to może być efekt wilgoci w powietrzu, która jeszcze je trzyma jakoś przy życiu. Jak zaczną wypuszczać pierwszy liść – przestanę się martwić. Zastanawiams ię czy też stały by w miejscu, gdyby nie spadły wtedy z wiatrem. Notabene – obecnie i przez kilka kolejnych dni – wieje dokładnie tak samo jak wtedy, co mi rośliny zrzuciło na ziemię…
Rzodkiewka też stoi w miejscu – ta w kuchni za to ma już kolejne liście – zatem wnioskuję, ze to temperatura.
Druga partia pomidorów też ledwie zipie. O dziwo źle flancowanie przeżyły ogórki. Były bardzo silne przed i wydawało się, że nic im nie zagrozi, a tymczasem proszę…
Zauważyłam, że chyba podczas upadku musiała mi się przekręcić tarcza termometru w jednym z nich i teraz pokazuje zawsze 10 stopni więcej niż drugi. Wskazówka wychyla się tak samo, ale tarcza jest obrócona… Jednak proste mechanizmy też mają wady.
Z nowych odmian hiacyntów jestem ciekawa tego blado fioletowego. Główki zrobił dawno temu, a do tego ma bardzo mało kwiatków, ale kolor jest śliczny.
Tak minął mi weekend. A właściwie niedziela. Zmieniłam jedynie piżamkę przespaną na świeżą i poszłam dalej spać. W międzyczasie próbowaliśmy obejrzeć kilka filmów, z któreych żaden nas nie chwycił. Ani Ostatni syn [western] ani Johnny Mnemonic [sci-fi] ani też Daytrippers [komedia sytuacyjna].
W zasadzie cały dzień nie zrobiłam nic, prócz upieczenia jedynego ciasta, które mi wychodzi. A które średnio wyszło, bo użyłam miarki do odmierzania soli – tej samej, którą sól odmierzam do chleba – ale okazało się, że choć opisana jest thelepel – łyżeczka do herbaty, to jednak soli weszło do niej o wiele więcej. Drożdżówka wyszła słona. Ale smakowała – rozdałam po znajomych i ledwie załapałam się na ostatni kawałek. Tylko jedna osoba powiedziała, że taka wytrawna trochę – na szczęście sól się rozeszła w cieście. Standardowo – zrobię kolejną, aby się udało w końcu. Zawsze co druga mi wychodzi.
W poniedziałek ruszyłam z kopyta – trening z ciężarami.
Przyszedł powerbank z panelem słonecznym. 10 pełnych naładowań telefonu i możliwość powieszenia na plecaku podczas wędrówki i uzupełniania ładunku ze słońca. Klocek waży pół kilo i jest naprawdę spory, ale może uniknę takich sytuacji jak ostatnio w Amsterdamie. Podmienię go chyba z powerbankiem w pracy na razie, aby trochę popracował, albo będę nim w nocy ładować telefon. Chodzi o to, aby najpierw go dobrze wytestować. Ma bardzo mocną lampkę led, która w jednym z trybów nadaje S.O.S.
Wieczorem zebrałam się na matę – w towarzystwie prania, jak zawsze.
Mam taką kategorię filmów na dysku zewnętrznym – na pocieszenie. Są to filmy, które lubię oglądać jak mi smutno. Był taki okres kiedy miałam bardzo smutne miesiączki, kiedy szczególnie we wtorek – miałam bóle menstruacyjne, a w weekend poprzedzający wszystko doprowadzało mnie do łez. Zrobiłam sobie wtedy więc katalog filmów, które skutecznie podnoszą mnie na duchu.
....i tu zaczyna się dużo tytułów i linów do zwiastunów. Zainteresowanych zapraszam pod link [post powinien pojawić się około 7 rano].
Ciekawe są rady, które można dać młodszej sobie, ale starszej?
Nie planuję tak długo żyć. Mam zamiar ogarnąć z czasem tutaj sprawy tak, aby mnie ani nie reanimowali, ani nie utrzymywali pod maszynami. Chcę żyć pełnosprawna na ciele i umyśle lub wcale. Nie chcę żyć do setki z czego ostatnie 30 lat w chorobie i niedołężności. A tak niestety często żyją kobiety. Co z tego, że dłużej, jak najczęściej chorują bardziej przewlekle niż mężczyźni. Wymagają pomocy z zewnątrz. Ja takiego życia nie chcę.
Teraz rzadko przyjmuję pomoc i wolę rzeczy robić sama, a później może być jeszcze ciężej pomoc przyjąć. Bo będę zramolała i uparta, a w dodatku to będzie innego typu pomoc. Obecnie poproszę w pracy, aby chłopaki przynieśli mi worek ziemi 40 litrowy, choć sama też go podźwignę. Ale im przychodzi to łatwiej i póki chcą pomagać to ja wolę moje plecy sobie oszczędzić. na starość pomoc może być inna. Mogę zniedołężnieć i wymagać, aby ktoś mnie mył czy pomagał w korzystaniu z toalety. A takiego życia bym nie chciała. Mam nadzieję też, że nie ulegnę żadnej chorobie bądź wypadkowi, żeby taka pomoc była mi potrzebna już teraz.
W sobotę było momentami tak pięknie, że mnie nosiło. Poszłam pobiegać. Nie wrzuciłam treningu z planu, ale zwykłe interwały - biegłam aż tętno było progowe i przechodziłam do marszu aż spadło na rozgrzewkę - i tak aż wróciłam do domu. Wybrałam nawet dłuższą trasę, aby przyjrzeć się lepiej polom dookoła wsi.
Są już, jak widać na zdjęciach, pierwsze narcyzy i końcówka krokusów. Wzdłuż alei rosną nadal przebiśniegi i krokusy, a także pierwsze narcyzy. Nie widziałam jeszcze białych, a te zaczęły się pojawiać rok temu po raz pierwszy.
Widziałam za to czarną kaczkę - do białych oko przywykło - uciekinierzy z ferm drobiu, które zasmakowały życia na wolności. Różnego typu krzyżówki białych z dzikimi występują wśród gęsi i kaczek. Taka czarna jednak zdarza się rzadko. Nie wiem, czy jest ona jakimś mutantem czy to inna rasa. Nigdy nie widziałam całego stada czarnych, choć zdarzyła się rodzina.
Ruszyła też budowa domu za wsią. Od dwóch lat ludzie mieszkają tam w bungalow i pomału rusza się renowacja rudery na przedzie. To nawet nie był stary dom, tylko zwykła rudera bez okien, z walącym się dachem. Taka kilkuizbowa sprzed wieku zapewne. Z tyłu zaś widać szkielet budowli - pewnie będzie z PVC czy jak się to nazywa - mamy już jeden dom postawiony we wsi taki. Normalnie stawiają gotowe ściany i je skręcają, ale tutaj zaczęli od szkieletu, więc to chyba ten rodzaj mieszania drewna z plastikiem? Nie wczytywałam się nigdy jak się to tworzywo tworzy.
Budowa domu w NL jest o wiele droższa niż w Polsce. Działki budowlane przewyższają wartością domy i zawsze mnie trochę bawiło zdziwienie Polaków, jak mówiliśmy, że kupiliśmy dom - "a nie mogliście wybudować się?" Taaaa... może w Polsce gdzie nieużytki walają się w każdej gminie, ale Holandia jest przeludniona i by kupić ziemię tutaj, musiałabym wziąć drugą, o wiele większą hipotekę. Plus wybudowanie domu by pewnie dało pół i więcej miliona. Taniej kupić dom do remontu na małej działce i żyć z kredytem, który można spłacić. Z resztą nikt nie dałby nam kredyt na ziemię, nawet jeśli mieszkalibyśmy tam potem w namiocie, bo nie byłoby się za co budować. Polska to budowlane eldorado w porównaniu z NL. A ponoć i tak macie drogo.
Interwały tak jak pisałam - zrobiłam w oparciu o tętno. Co skoczyło to był odpoczynek. Średnie tempo biegu miałam koło 6:20 min/km a całkowite ponad 8min/km. Kondycja jak widać się poprawiała - to znaczy, że trening był dobrze wykonany - nie za ciężki, możliwie, ze trochę za długi.
W domu mąż spał, więc wzięłam leżaczek i poszłam do ogrodu. Słoneczna pogoda otworzyła mi tulipany. Kicia oczywiście wokół mnie krążyła. Zabiegała o atencję i próbowała wymusić karmienie. Kokietka.
Moi rodzice, jak rodzice wielu osób w Polsce – przynajmniej zawsze jak ten temat pada to ZAWSZE ktoś ma podobną historię w rodzinie – schrzanili sprawę przy nadawaniu mi imienia. Moja mama całe dzieciństwo mi powtarzała, że jeszcze jak była w ciąży i wiadomo – schyłek PRL-u – nie wiedziała, że to będzie dziewczynka – i tak mówiła na mnie Marysia [imię zmienione]. Gdy się urodziłam, cała rodzina mnie tak nazywała. Zostałam tak ochrzczona, taką miałam książeczkę zdrowia w wiejskim ośrodku. Mówiono na mnie tak w szkole. Gdy poszłam do liceum to się zmieniło. Nauczyciele nie znali mnie ani moich rodziców, koledzy z klasy nie wychowali się ze mną. Byłam w innej gminie, kompletnie obca, poza moim bratem, z którym od zawsze chodziłam do jednej klasy. Tak było taniej, a poza tym byłam zawsze ambitna i jak dawali mi testy czy się nadaję, to wszystko pięknie zdawałam. Choć nie wiedziałam wtedy po co to wszystko jest. Chciałam iść do szkoły, poszłam. W liceum miałam więc kryzys tożsamości. Przestałam nagle być Marysią i choć wszystkich prosiłam, by się tak do mnie zwracali – wszyscy mieli to w dupie. Ogólnie znęcano się tam nade mną psychicznie i mam za sobą próby samobójcze, ale nawet miłe dla mnie osoby nie mówiły do mnie Marysiu. Z innej klasy ludzie już tak – miałam dwie naprawdę fajne koleżanki wtedy – Asię i Marychę [broń boże Marysię].
Na studiach było podobnie. Tylko moja przyjaciółka Renia i Hania mówią do dziś na mnie Marysia. Reszta używała mojego imienia z dokumentów. Teściowa za to mówi do mnie bez zdrobnienia – Mario. Co też ma swój urok. Lubię jak mój tata na mnie mówi – Maryś.
Moje imiona znaczą dla mnie wiele. Tutaj w Holandii posługuję się pierwszym imieniem – Holendrzy mniej je kaleczą. Lepiej być Anką niż Marianem. tutaj nauczyłam się przytulić moje pierwsze imię jako moją tożsamość, jednak Marysia to nadal jest powrót do domu. Rodzina męża od niedawna dopiero wie, że tak się nie nazywam – chyba od ślubu – moja rodzina zawsze mnie tak nazywała. Ale z drugiej strony mam też ciocię Jolę, która ma na imię Maria, bo dziadek myślał, że Maria Jolanta to to samo, co babcia chciała – Mariola. Pewnie jeśli mój brat będzie miał dziecko to przedłuży linię pomyłek w rodzinie. Więc tutaj jestem Anką, w domu zaś mąż i bliscy mówią na mnie Marysia – ja zaś sama do końca nie wiem, którą jestem, a czuję że to dwie różne osoby.
W piątek kończymy wcześniej, więc miałam dużo światła słonecznego, aby pójść i podziwiać moje kwiatki. Tulipan jest odmiany „First” – w końcu sprawdziłam. Było dość słońca, ze wreszcie zobaczyłam, jak moje krokusy są otwarte. Że potrafią być otwarte.
Oczywiście ktoś musiał mnie napastować w ogródku, aby się upewnić, że miska się napełni. Taka wywinięta moja kicia tylko jest, jak chce jeść. Albo jak chce do łóżka się miziać. Jak się najadła to próbowała walczyć przez płot z Jesse – suczką sąsiadów. O dziwo nie wchodzi w spory z Pluim – ich kotką.
Wciąż mam puste miejsca, które muszę chronić przed kotami, wbijając patyczki, ale dużo roślin już się pokazało. Muszę więcej biegać, aby widzieć czy się pola rozwijają tak pięknie jak mój ogród.
Poprosiłam męża, aby robiąc piątkowe zakupy uwzględnił półki z kwiatkami w Lidlu czy Vomaar. Nie było nic wiosennego, więc pojechał do centrum ogrodniczego. Wrócił z bratkami – i jak nicpopń powiedział – było tak dużo kolorów, ale przez te ceny nie wziął ich wszystkich. No co za hultaj! A mógł nie mówić, bym lepiej spała – z resztą robię ten wpis o 3 w nocy… To pewnie przez niego!
Miałam sprzed lat worek, w którym z pracy u nas rozdawano begonie. Nie wiem czemu wyrzuciłam pozostałe, ale ten jeden się uchował. Wsadziłam najbardziej kontrastujący kolor. Mam nadzieję, że rośliny przeżyją, bo wciśnięcie ich w otworzy w worku było trudniejsze niż by się mogło wydawać. Mam nadzieję, że nie umrą.
Pozostałe kolory posadziłam w wiszących doniczkach.
Wyjęłam też z bijkeuken pelargonie różowe z zeszłego roku. trochę je przymrozek chwycił kilka dni temu, ale już mają się dobrze. Przetrwały w domu niemal całkowicie bez podlewania, a teraz od kilku dni mają wciąż deszcz.
Posadziłam też do dużej doniczki pelargonię sprzed 2 albo 3 lat. Czerwona – bardzo intensywnie kwitnąca. Muszę w tym roku wziąć z niej szczypki i ją rozmnożyć, bo jest naprawdę wspaniała.
Znalazłam przypadkiem zabunkrowane w szafie w bijkeuken cebulki irysów. Większość zdechła, ale jak moczyłam je przez pół dnia, to można było wymacać, które są jeszcze twarde. Wsadziłam do metalowego talerza-donicy.
Róża w ziemniaku ma się dobrze. Pewnie dzięki wilgoci w szklarni i słońcu. Choć w domu, gdy próbowałam to zakładałam na róże butelkę plastikową, jak było w filmikach instruktażowych. Teraz o tym zapomniałam. Jednak widzę, ze opcja ze szklarnią jest jak na razie bardziej optymistyczna. Oby udało mi się ją wyhodować.
Piątek uważam za bardzo produktywny dzień. Znów bez treningu, znów bez biegania, ale nadal pracowity. Miałam trzymać całodniowy post, ale wracając do domu nabrałam ochoty na jedzenie. Potem poszło wino w łóżku, czekolada dyniowa i chipsy o smaku pieczonego sera. Wątpię, bym przekroczyła 2 tys kcal.
Uważam, że między przesądami a religią nie ma dużej różnicy. Trzeba wierzyć. Nie musi być to racjonalne i mieć sensu. Nie musi mieć poparcia w nauce. Nie musi nawet brzmieć sensownie. Wiara to uczucie, które mamy, kiedy wszystko inne nie ma sensu, a my go nadajemy sami. Wierzę, że mój mąż mnie kocha. Wierzę, że dobrze sobie radzę w życiu. Wierzę, że koty nie wysysają duszy noworodkom.
Przesądy pochodzą z czasów, kiedy człowiek mało o świecie wiedział i mało go rozumiał. Człowiek albo się nauczył jakich ziół unikać, by leczyć infekcje [choć nie znał słowa infekcja] albo umierał. Człowiek się albo nauczył nie wchodzić niedźwiedziowi do jaskini albo umierał. Człowiek uczył się, że jak nowy rok po lodzie to wielkanoc po wodzie [albo na odwrót]. Dziś przesądność charakteryzuje [w mojej ocenie] tych mniej douczonych ludzi. Bo im dalej się idzie w szczeblach edukacji i do tej edukacji przykłada wagę – tym człowiek uczy się zadawać pytania i kwestionować pewne utarte schematy i powszechną wiedzę. Na studiach uczono nas zdobywać wiedzę, a nie jej uczyć się na pamięć. Mam w rodzinie taką Asię, która wykrzykuje slogany typu „pies je trawę na deszcz” i nie poddaje tego w wątpliwość. Tak zawsze było i tak dla niej zawsze już będzie. Jednak gdyby trochę bardziej przyłożyła się w technikum do biologii, wiedziałaby, że psy są wszystkożerne i jak niektóre inne zwierzęta – używają trawy jako źródła błonnika, aby wspomóc trawienie.
Nie będę ukrywać, że przesądna nie jestem. Bardziej jednak wiąże swoje przesądy z przyzwyczajeniami z dzieciństwa na wsi, kiedy „wszyscy tak robili”. Czasem głośno nabijam się z niektórych przesądów i „sprzedaję” je bardziej jako ciekawostki dla obcokrajowców. Jak przestraszyłam koleżankę, która była wtedy w ciąży, powiedziałam jej co to znaczy w polskich przesądach.
Nie uzależniam swojego życia od przesądów – nie omijam zawsze przechodzenia pod drabiną, ale rozumiem, skąd może przyjść to nieszczęście od takiego przejścia. Po prostu, jeśli ktoś na tej drabinie pracuje to może coś upuścić nam na głowę. Mam podobnie z rusztowaniami – jak jest zrobione przejście pod rusztowaniem to idę, jak nie to omijam. W piątki 13-tegopoza tym, że jest to piątek 13-tego nie dzieje się z reguły nic w moim życiu. Ostatnio miałam pecha w poniedziałek 13-tego. Choć nie powiem – te samoloty w chmurach w centrum Amsterdamu to był dla mnie taki zły omen.
Wierzę w przesądy związane z przywołaniem pecha. Może nie do końca wierzę, ale stosuje rytuały, ponieważ mam przeczucie, ze jak się coś nie uda to właśnie dlatego, ze nie dopełniłam wszystkiego. Odpukuję w niemalowane, boje się powiedzieć głośno, że mam ochotę, by się coś stało, wydarzyło. Po troszku uważam, że [jakkolwiek to jest bez sensu] mogłam nie dostać nowej pracy, ponieważ zbyt wielu osobom powiedziałam, ze się o nią ubiegam. Gdzieś tam w głębi serca wiem, że jedno z drugim nie ma nic wspólnego. Ale co by było gdybym nikomu nie powiedziała?
Mam swój własny przesąd – że jak ssie mnie na podjadanie od rana to wieczorem będzie kaplica. To się zawsze sprawdza.
W tym tygodniu nie działo się niemal nic. Poniedziałek zły, we wtorek ratowałam siewki, w środę zobaczyłam, że ratowanie im się nie spodobało, a w czwartek, że nawet ogórek złe przesadzanie zniósł. A byłam delikatna. Następnym razem sieję od razu do wytłaczanek.
Zaliczyłam też bieg, ale krótszy niż zakładał plan. Musiałam ponad godzinę czekać aż mąż skończy pracę, to wzięłam do roboty buty i leginsy oraz stanik sportowy i się przebiegłam po pracy. Miałam wrażenie, że idzie mi jak po grudzie, ale miałam nawet dobre tempo na odcinkach biegowych. Zabawne było, jak minął mnie kolarz sportowy i zakrzyknął takie wysokie „łłłiiiiii!” jak mnie mijał. Chyba aż tak wolno jego zdaniem biegłam.
Na obiad jem znów kanapkę z jajcem. Tym razem dokładam do niej paprykę. Miałam ją chrupać sobie w ramadanie, jako źródło witamin i błonnika, ale wiecznie o niej zapominałam. Jedząc tak późno i dużo nie było na nią miejsca i czasu.
W czwartek nalataliśmy się z kolegą w pracy i udało się dokończyć ścinanie roślin stojących na ziemi – to jest dopiero cardio. Od przysiadów i pochyleń dostałam zakwasów na pośladkach. Można powiedzieć, że trening na nogi trwał 3 dni. Jem średnio 2400 kcal obecnie – chleb do pracy, chleb w domu. Jednak spalanie też mam dobre.
Na dzień kobiet dostałam od męża róże. Postanowiłam w tym roku spróbować ponownie sztuczki z ziemniakiem. Akurat nasze domowe ziemniaki puściły pędy, więc spoko – jedno z głowy. Teraz tylko aby róże puściły korzenie w ziemniaku. Obcięłam im pączki, choć jeszcze nie starzeją się. Trzymajcie kciuki.
Jestem zdecydowanie zakupoholikiem – zakupy sprawiają mi przyjemność i zdarza mi się stracić kontrolę. Dlatego nie chodzę na zakupy – no i dlatego, że jeżdżę do pracy z mężem i po pracy zwyczajnie nigdzie nie chodzę. W weekendy zaś żeby jechać specjalnie na zakupy… no nie chce się. Mąż załatwia w niedzielę zakupy na cały dzień, to czasem pojadę, jeśli w Lidlu jest jakiś non food, który mnie interesuje. Nic poza tym. Jest jednak jedno takie miejsce, gdzie jak mnie wpuścić to 100 euro zostawię – sklep ogrodniczy. No nie wiem, jak się to dzieje, ale tam mówi i uśmiecha się do mnie wszystko. W ciuchach, sieciówkach, sklepach z gadżetami potrafię powiedzieć sobie: to ładnie wygląda tylko tutaj, u mnie nie ma dla tego pożytku. Ale w ogrodniczym? Nagle mój ogród wydaje się rozległym parkiem i pomieści wszystko. Nagle mieszkam w pałacu otoczonym terenami zielonymi, które potrzebują krzewów, drzewek, rabat kwiatowych… wszystkiego. Wtedy wychodzę z roślinkami, które cały sezon cieszą oko lub umierają po miesiącu – bo na przykład mój mąż w nią wszedł…
We wtorek była kontynuacja złych wydarzeń z poniedziałku. Okazało się, ze wytłaczanki, które mi kolega przyniósł – zaginęły. Mamy w pracy rolnika, który sprzedaje swoje mleko i jajka i uznał w poniedziałek, że to kolejna porcja dla niego. Pracuje on tylko w poniedziałki, więc napisałam do niego jak bardzo pilnie potrzebuję tych wytłaczanek i przywiózł je z powrotem. Uff.
Mąż ustawił mi blat na śmietnikach i mogłam pracować bez pochylania się – świetny patent, bo do tej pory robiłam wszystko w kucki.
Kupiłam ziemię do rozsad i postanowiłam przenieść do szklarni nawet moje hodowane na grzejniku ogórki. Mąż kupił do tego takie zielone korytka, które pomieściły półtora wytłaczanki wewnątrz – dzięki temu miałam możliwoć umieszczenia mokrych i rozpadających się wytłaczanek, ale w sztywnej formie.
Dosypałam brakującą ziemię do dalii i tym razem zostawiłam je na ziemi.
Truskawki żyją niezmącenie.
Mąż siedział w kuchni, gdy pracowałam. Nawet pies sąsiadów – Jesse – mnie podglądał.
Ukochany kupił mi trytytki i tym razem korytka z flancami nie wypadną. Kalarepa trzyma się najlepiej – nie wymagała pracy, bo nie spadła z półek w poniedziałek.
Najgorzej oberwała rzodkiewka – mało co przeżyło. Liczę, ze ogórek będzie rósł bez problemu.
Pomidory miałam gałązkowe i zwykłe – te pierwsze wypadły wraz z cała ziemią z oczek traya, a te drugie nie wiem… jakieś siewki znalazłam, które mogą być pomidorami gałązkowymi, ale czy to faktycznie one.. nie wiem. Wszystko było wymieszane, jak leżało na ziemi. Mam nadzieję, że jednak coś przeżyje, choć faktycznie były często połamane lub z wyrwanym korzeniem.
Po tym wszystkim odpuściłam sobie sporty. Jakoś ciężko mi zacząć nowe wyzwanie.
Że jak mam przeczucie, że to będzie zły dzień, to najprawdopodobniej będzie.
Po kolei:
wiało jak diabli, a busik do miasta nie jeździł rano – wzięłam rower
wiatr wyrwał mi furtkę z ręki i trzasnął ją tak mocno w futrynę, że wyrwało blokadę i furtka otworzyła się do zewnątrz
jakiś ciul włożył mi puszkę z otwartym piwem do sakwy i po dojechaniu do domu miałam cieknącą sakwę i wszystko śmierdzi
zerwało trakcję koło Uitgeest – odwołali mi pociągi powrotne
była usterka w Zaandam – odwołali mi pociągi powrotne
aparat nie radził sobie z ciemnością w muzeum, więc używałam telefonu aż bateria zeszła poniżej 20 proc
musiałam kupić ładowarkę, by przekonać się, ze na dworcu zlikwidowali gniazdka
nie zabrałam książki, bo miałam nie mieć czasu – czekanie na pociąg 3 godziny
kupiłam ładowarkę 4,8 ampera, by się przekonać, że ma ona gniazdka tylko po 2,4 ampera
do domu wróciłam jadąc naokoło przez Hoorn
po wiatr rowerem myślałam, że nie dojadę
wiatr zepchnął mnie z chodnika w amsterdamie
odtwarzacz mp3 zgubił w którym momencie 3 tomu książki byłam i musiałam zacząć słuchać od początku
dziewczyna z perłą okazała się brzydkim obrazem
do rijksmuseum kolejka była aż na zewnątrz, bo rozkopali drogę przed samym muzeum i piesi byli puszczani wahadłowo w kierunku muzeum, pod samym muzeum kolejka numer dwa.
wiatr przesunął szklarnię, choć ta jest przybita do ziemi, podkopana i przywiązana do płotu
wiatr tak wybujał szklarnią, że zrzucił z półek wszystkie kiełki, sadzonki, drzewko, wszystko
gdy pozbierałam wszystko do kupy, okazało się, że prawdopodobnie nie znalazłam siewek pomidorów koktajlowych
po powrocie do domu musiałam reanimować roślinki wywalone przez wiatr, w tym ciężkie 3 donice z daliami
nie wiem, które dalie są które – były opisane, ale wiatr wrzucił je i etykietki na jedną kupę.
Jest wiele drażliwych tematów. Niektórzy nie potrafią rozmawiać o polityce, by nie skoczyć sobie do gardeł, inni o kościele. Mnie zapala gender.
Nie chodzi mi o zaimki, o ilość płci, ale o tradycyjne gender – takie zanim ludzie zaczęli się bać tego słowa i brać innych ludzi za kosmitów. Role społeczne – role oparte na płci kulturowej. Płeć biologiczną zostawmy w spokoju. Ale idea, co dziewczynkom wolno, a co wolno chłopcom mnie irytuje. Dziewczynki nie mogą się złościć, ale u chłopców złość jest oznaką silnego charakteru. Dziewczynka, która się złości jest brzydka i ma zły charakter. Chłopcom nie wolno płakać, bo przecież muszą być silni, ale dziewczynki mogą płakać, bo są wrażliwe. Dziewczynki, które nie płaczą są mało kobiece. I tak w koło Macieju. Kiedy byłam gówniakiem, źle patrzono na kobiety obcięte na jeża. Chodzące w męskich spodniach większość czasu. Wtedy dziewczynkom nie wolno było się pobrudzić na podwórku, chłopcy nie mogli przesiadywać w domu całe dnie. I potem takie role społeczne przeniesione na dorosłość. Mężczyzna to musi mieć samochód i mieszkanie, bo inaczej jest niezaradny. Kobieta to musi chcieć mieć dzieci, mnóstwo dzieci, inaczej jest bezpłodna i nikt jej nie chce. Mężczyzna musi mieć duży licznik seksualny [i pewnie dlatego liczby są zawyżone], ale kobiecie nie wolno mieć przeszłości seksualnej. Więc chyba chłopaki bawią się w swoim gronie – tak mówią liczby.
Denerwuje mnie rozmowa o dzieciach, która wynika z gender. Wmawiano mi jeszcze jak byłam w liceum, ze kobieta jak nie ma dzieci to usycha i więdnie jak kwiat. Że robi się stara i pomarszczona, bo ciąża ma zbawienny wpływ na ciało i wygląd kobiety… Na studiach wmawiano mi, że musze chcieć mieć dzieci, bo coś musi być ze mną nie tak, jak ich nie chcę. Że mnie facet zostawi, jak mu nie urodzę. Że pójdzie do takiej normalnej, co mu urodzi dziecko. O ile młodsi ludzie mają już inne poglądy, to jednak starszej daty ludzie nadal uważają, że kobieta nie powinna w życiu aspirować do niczego więcej jak macierzyństwa. A ja pamiętam ze studiów koleżankę, która postanowiła zrobić sobie dzieciaka, bo siedziała w domu na bezrobociu i uznała, że skoro i tak się nudzi to równie dobrze może siedzieć z dzieciakiem w domu. Mąż dość zarabiał.
Denerwuje mnie, jak chcę coś zrobić, jak choćby jechać rowerami z koleżanką po Holandii, to znajomi pytają, co mąż na to. Czy nie ma nic przeciwko. Czemu z nim nie jadę. Jakbym była własnością swojego męża, bo jestem tylko kobietą. Jakbym nie mogła być autonomiczna i zrobić coś sama dla siebie, tylko muszę mieć męża obok, zęby pilnował czy na pewno nie pójdę na kufa mać.
Nie lubię więc, aby zadawać mi pytania związane z płcią kulturową i rolami społecznymi opartymi na płci. Wtedy mam wrażenie, że wybuchnę. I nie – nie wzięłam sobie tej frustracji z powietrza – ja te rozmowy z ludźmi naprawdę miałam, dostawałam takie złote niechciane porady i to tyle razy się zdarzało, że już mi uszami wychodzi. Jeśli myślisz inaczej niż ludzie, na których w życiu trafiałam – niech ci się życie zawsze szczęści i oby więcej takich liberalnych i wyluzowanych osób na świecie chodziło.
W ogrodzie wiosna. W niedzielę nic nie zapowiadało tragedii z poniedziałku, ale dziś nie o tym. Tulipany się otwierają, było nawet trochę słońca w sobotę. Pomimo deszczu i śniegu. Niedziela była deszczowa, ale już na plusie.
Mąż zrobił chruściki i utwierdziłam się z przekonaniu, że to nie mój smak. W dodatku wyszły bardzo suche, a kojarzę, że te które u mnie w domu mama robiła, były zawsze oleiste. Więc i tak źle i tak niedobrze. Nie mój smak.
Na obiad w wołowina warzywa. Mąż dorwał mięso na promocji, więc trochę przyoszczędziliśmy. Obecnie ceny w sklepach tak wariują – zwłaszcza za warzywa, że trzeba się jeszcze bardziej pilnować i kupować na promocji niż wcześniej.