Pamiętnik odchudzania użytkownika:
bozenka1604

kobieta, 60 lat, Sanok

158 cm, 59.90 kg więcej o mnie

bozenka1604 schudła na diecie: Dieta IgPro


Postępy w odchudzaniu

Najskuteczniejsze odchudzanie w Polsce.

Wpisy w pamiętniku

31 marca 2015 , Komentarze (6)

Wtorek, 31.03.2015 

Kochane moje,

bardzo serdecznie dziękuję za wszystkie wiadomości, te pod wpisami i te prywatne. U mnie dużo się dzieje. Niedawno prawie codzienne podróże do Krakowa, teraz kilka razy dziennie odwiedzam sanocki szpital. Teściowa bardzo opornie reaguje na leczenie i wstępną rehabilitację. Na tę właściwą wciąż czekamy. Jest bardzo słaba, ale wszyscy żyjemy nadzieją, że idzie do dobrego. 


Impreza z Gwiazdami bardzo udana, ale o tym innym razem, Takie wydarzenie wymaga osobnego wpisu. Nie mam pojęcia kiedy się ogarnę i wrócę do Was. Dietkowo całkiem nieźle. W końcu wyćwiczyłam nawyki przez ostatni rok i choćbym chciała zaszaleć to jakoś nie wychodzi. Ruchowo też niczego sobie. Jak tylko mam trochę więcej sił (czyt. wyśpię się) zrywam się bladym świtem i maszeruję z kijkami.


Tyle na dzisiaj. Wracam do pracy. Dzisiaj koniec miesiąca i mam trochę więcej obowiązków. Muszę około południa wyskoczyć do szpitala, a potem spotkanie służbowe - i znowu się dzieje :).

                            Mocno przytulam moje kochane Kobiety i zdrowia życzę :)

17 marca 2015 , Komentarze (10)

Wtorek, 17.03.2015

Zamiast pracować poniosło mnie na Vitalię i przepadłam. Może i dobrze, bo na chwilę oderwę myśli od tego, co mnie trapi. Poczytałam Wasze pamiętniki, a teraz coś napiszę.


Koniecznie muszę podzielić się z Wami moimi przeżyciami z ostatnich dni. Wydaje się, że nic nas nie może w życiu zaskoczyć, a jednak...


Pod koniec roku mama Jurka trochę źle się poczuła. Zwykłe czynności sprawiały, że dość szybko się męczyła. Za naszą radą wybrała się do lekarza rodzinnego po poradę. Rutynowe badania pokazały, że z sercem jest coś nie tak. Skierowanie do kardiologa, do Rzeszowa to następny etap diagnostyki i wyrok: Pani zastawka wystarczy może na 2 m-ce. Nie wyobrażacie sobie jak moja teściowa to przyjęła. Wprawdzie ma już 79 lat, ale to bardzo sprawna i światła osoba. Nerwy i strach, że już zbliża się ten koniec, o którym niby wiemy, ale oddalamy od siebie na bliżej nieokreślony czas, spowodowały niebezpieczne skoki ciśnienia. Na wpół żywa wróciła do domu. Musiała przetrawić decyzję o poważnej operacji na otwartym sercu. Ale to nie koniec niespodzianek. Należało jeszcze wykonać koronarografię - cewnikowanie tętnic wieńcowych i określić, czy aby podczas wymiany zastawki nie będzie konieczności wykonania bajpasów. Na badanie trzeba było poczekać ok. 1 m-ca. To mega błyskawiczny termin, gdzieś tam wydeptany. W ubiegły czwartek wykonano zabieg, ale niestety bez powodzenia. Okazało się, że tętnice są tak mocno niedrożne, że bajpasy to konieczność. A więc do zastawki doszły jeszcze bajpasy. W piątek i sobotę szpital zajął się poszukiwaniem kliniki, która mogłaby w trybie pilnym wykonać taką operację. W niedzielę o godz. 8.00 rano moja teściowa karetką pogotowia pojechała do Kliniki kardiochirurgicznej do Krakowa. Następnego dnia o 7 rano miała rozpocząć się operacja. Przedtem teściowa dostała żel antybakteryjny, którym miała się umyć. W łazience przewróciła się i zamiast na stół, trafiła na tomograf. Dzisiaj, właśnie teraz jest na sali operacyjnej, a my w Sanoku czekamy na jej koniec. Nie możemy mamy odwiedzać do niedzieli. Pobyt na OIOM-ie to uniemożliwia. Dopiero, kiedy trafi na salę pooperacyjną odwiedziny będą możliwe. Jurek siedzi jak na szpilkach i czeka na wieści z Krakowa. Rano chciał jechać do mamy, ale to bez sensu. Zachęciłam go, żeby zadzwonił do Kliniki i dopytał o szczegóły. Przyjechać oczywiście może, ale i tak z mamą się nie spotka. Tyle tylko, że posiedzi na korytarzu. 


Wielki szok i wielkie zdziwienie. Po pierwsze, że normalnie funkcjonująca osoba z dnia na dzień dowiaduje się, że jej stan zdrowia jest bardzo poważny. Po drugie: bez załatwiania, bez łapówek, bez znajomości, tylko i wyłącznie po interwencji szpitala moja teściowa w dwa dni ma załatwioną klinikę i poddana jest operacji.


Pozostajemy w nadziei, że wszystko dobrze się skończy. Wczoraj niepotrzebnie obejrzałam film z operacją na otwartym sercu. Jestem przerażona. Nie mogłam spać i już o 4.40 wyszłam na kijki, żeby odreagować. Mało mi było, więc do pracy poszłam na piechotę. Przeszłam prawie 12 km i wciąż czuję duże napięcie. Staram się tego nie pokazywać Jurkowi, bo nie chcę mu dodatkowo dokładać. Nie potrafię sobie nawet wyobrażać, co on przeżywa. Czekamy na wieści z Krakowa. Na dobre wieści.


  Kochane Kobiety, dużo zdrowia Wam wszystkim życzę :) 

Koronarografia

12 marca 2015 , Komentarze (12)

Czwartek, 12.03.2015

Czwartek. Standardowo ważenie i szok! Od ostatniego ważenia tj. ubiegłego czwartku moja waga podskoczyła o 1 (czytaj - jeden) kilogram. Cały, tłusty kilogramisko. Fe....


Dziwne rzeczy obserwuję od początku listopada, od kiedy wróciłam z sanatorium. Przez długi czas moja waga utrzymywała się na poziomie 58 kg i ani drgnęła. I mimo, że intensywnie chodziłam z kijkami do końca roku (dopóty, dopóki pogoda pozwoliła) nie chudłam. Potem historia z siłownią skutecznie mnie unieruchomiła na jakiś czas. Dietę utrzymywałam bez zarzutu, już od dawna nie mam z tym problemu, więc waga w każdy czwartek pokazywała tę samą wartość. Trochę się podleczyłam i od ostatniej soboty znowu wczesnym rankiem wychodzę na kijki. Niestety musiałam trochę skrócić trasę, żeby nie przeholować i nie przetrenować kolan. Podsumowując: wynik nie jest taki zły:

sobota - 6.84 km 

niedziela - 8.36 km

poniedziałek - 8.82 km 

wtorek - 9.52 km

środa 8.33 km

czwartek - 8.37 km

W sumie przeszłam 50.24 km w ciągu 6 dni. Spaliłam 2990 kcal. Przyjmując, że każdy nadprogramowy kilogram to 6000 kcal do spalenia - teoretycznie powinnam schudnąć 0.5 kg. A ja sobie spuchłam. O nieszczęsny losie!!!  I za co to !!! Byłam pewna, że dzisiaj pożegnam się na zawsze z moją ósemeczką, a tu doopa blada(szloch).


Dobra, ogarniam się, bo szkoda sił na bezsensowne biadolenie. Jeśli pogoda pozwoli będę chodzić na kijkach ile się da. Dzisiaj wychodząc widziałam, że zbiera się na deszcz. Wracałam, gdy dobrze padało, ale to nic. Ważne, że chętnie wyszłam i pokonałam kolejne kilometry. 


W przyszłą sobotę po raz drugi fundacja "Czas nadziei" organizuje wielką imprezę "Gwiazdy na lodzie". Znowu będzie się działo, a ja mam dodatkowe obowiązki, nie powiem - całkiem przyjemne. Lubię być w ruchu, organizować, latać, załatwiać. Taka to już natura barana. Dostałam zadanie wyposażenia w materiały plastyczne kącika kreatywnego dla dzieci, które odwiedzą imprezę. Musi być tego dużo, bo frekwencja na takich imprezach jest powalająca. Jurek został tradycyjnie zaproszony do udziału w meczu. Będzie grał w drużynie VIP-ów, przeciwko artystom. Ciekawe, jak sobie poradzi ze zerwanym więzadłem w lewym kolanie. Musi założyć ortezę. Dobrze, że nie są to mecze na serio, ale dobra zabawa i show ;).

Impreza rozpocznie się pokazowym treningiem naszych kochanych Niedźwiadków. Potem maluchy rozegrają mecz i jak ich znam, będzie bardzo na serio. Kolejny raz dwóch moich ważnych facetów Jaś i Jurek spotkają się na lodzie. Rzadki widok, ale słodziutki <3. Po imprezie na pewno napiszę relację i podzielę się wrażeniami. 

      A na dzisiaj życzę ciepełka, gdziekolwiek by ono nie było :)

9 marca 2015 , Komentarze (3)

Poniedziałek, 09.03.2015

Za mną cudownie spędzony weekend. W sobotę po powrocie z pracy czekał na mnie mąż z bukietem czerwonych róż i dobrym francuskim winem. Przemiłe zaskoczenie. Spodziewałam się raczej tulipanów, które bardzo lubię i często goszczą w moim obecnym mieszkanku. A tu niespodzianka - czerwone róże <3. Kochany facet <3.


W niedzielę raniutko zaliczyłam kijki. Wstałam trochę chętniej, niż poprzedniego dnia i bez problemu przeszłam ponad 8 km. Po powrocie pojechaliśmy z Jurkiem do Rzeszowa pobuszować w marketach budowlanych. Nie zamierzaliśmy niczego kupować tego dnia, chcieliśmy porozglądać się, podpatrzeć propozycje i ewentualnie coś wytypować. Bez stresu, bez ciśnienia, w spokojnym tempie przemierzaliśmy wielkie sklepowe powierzchnie. Za każdym razem, gdy coś wpadło w oko zatrzymywaliśmy się, by przedyskutować wybór. I co ciekawe, robiliśmy to jednocześnie, wybierając te same produkty. Po raz pierwszy w życiu mieliśmy to samo zdanie i to samo nam się podobało. Cud jakiś, czy co? Bryła naszego domu ma specyficzny charakter, to forma polskiego dworku, w którym wnętrza nie mogą być przypadkowe, albo zbyt nowoczesne. Już kiedyś pisałam o tym w swoim pamiętniku. 


Wiele razy mówiłam do mojego męża jak wyobrażam sobie nasz nowy dom i w jaki sposób powinny być urządzone pomieszczenia. Jestem z wykształcenia kulturoznawcą ze specjalnością folklorystyka i etnologia i tematy polskiej kultury nie są mi obce. Wydawało mi się, że mój mąż niekoniecznie jest zainteresowany moją paplaniną na temat domu. Wiele razy powtarzał: "Nie wypowiadam się na temat Twoich pomysłów, bo i tak zrobisz po swojemu". Czasami tylko coś tam od niechcenia wyrzucał z siebie podczas mojego długiego monologu. Może po to, by mi przerwać potok słów? Tak przynajmniej mi się wydawało. A tymczasem mój kochany mężczyzna SŁUCHAŁ co do niego mówię !!!   I gdzieś tam w pokładach pamięci notował. Uczestniczył aktywnie podczas wczorajszej marketowej wędrówki. Tym razem nie był obok mnie, on był ze mną. Ale piękny Dzień Kobiet <3


Dzisiaj jak sarenka wybiegłam na kijki i pokonałam prawie 9 km. Cudowny poranny śpiew ptaków sprawił, że z wielką przyjemnością maszerowałam po ulicach miasta. Teraz jestem w pracy, za oknem piękne słońce a ja mam tyle energii, że za chwile wybuchnę. Jak niewiele trzeba do szczęścia:D.

      Wszystkim potrzebującym Kobietkom posyłam odrobinkę mojego                                                     różowego szczęścia :)

7 marca 2015 , Komentarze (6)

Sobota, 07.03.2015

Od kilku tygodni nie ruszam się. Sprawa kolan ograniczyła skutecznie moją aktywność. W oczekiwaniu na kolejne badania łykam ohydne tabletki, które łagodzą ból. Od zawsze byłam antytabletkowa. Po farmaceutyki sięgam w ostateczności, a ta jak widać czasami dopada człowieka. Wczoraj postanowiłam, że mam dość tej beznadziei i czas najwyższy zacząć się ruszać. Nastawiłam budzik na 4.30, przygotowałam sportową odzież, żeby rankiem nie budzić Jurka skrzypiącymi szafkami i położyłam się do łóżka z postanowieniem, że jutro idę na kijki. 


Pierwszy sygnał budzika przerwałam mocnym uderzeniem i... odwróciłam się na drugi bok. Cieplutkie łóżeczko, cieplutka kołderka, po co to psuć? Po 15 minutach budzik odezwał się jeszcze raz. Znowu skutecznie stłumiłam jego dźwięk. Tym razem wstałam do toalety i zaczęłam bardzo trudną walkę z rogatym diabłem, który siedzi w moim wnętrzu. Rozsądek mówił, że skoro już wstałam to powinnam dotrzymać danego słowa, a diabeł kusił i kusił.

Powoli, wręcz ślamazarnie zaczęłam się ubierać. Zaparzyłam kawę i ubierając się popijałam w nadziei, że zaraz się rozkręcę. Byłam prawie gotowa do wyjścia, gdy rogaty znowu się odezwał... Zobacz jaka na zewnątrz jest temperatura, dasz radę? Po co wychodzić, gdy wszechobecna szadź przykryła samochody i trawniki, a termometr wskazuje 7 stopni w minusie? Rozbieraj się i wskakuj do łóżka! 

Niewiele brakowało, by rogaty odniósł sukces kuszenia. Wbrew wszystkiemu wyjęłam z szafy kurtkę, zapięłam kijki i bardzo niechętnie wyszłam na zewnątrz. Była 5.16. Gdzie się podział mój zapał? Co się stało, że tak ciężko było wyjść? Jeszcze nie tak dawno jak sarenka wyskakiwałam z domu i biegłam kilka, kilkanaście kilometrów, a dzisiaj?


Oj, przekorna jest ludzka natura. Tęsknisz za ruchem, gdy masz zakaz. A gdy tylko pojawia się okoliczność, a zdrowie pozwala na odrobinę ruchu to wielka niechęć i lenistwo biorą górę.


Dzisiaj przeszłam prawie 7 km. Muszę się rozruszać po tygodniach bezczynności, ale tak, by kolana nie ucierpiały. Teraz jestem w pracy, cudownie rozbudzona i dumna z siebie, że nie dałam się rogatemu. Tak to już jest z naszą aktywnością. Kiedy robimy coś regularnie wchodzi to w krew, staje się codziennością i przysparza dużo przyjemności. Wystarczy, że na jakiś czas odpuszczamy, a wtedy szybko przekonujemy się jak trudno jest wrócić na właściwe tory. Mam nadzieję, że właśnie dzisiaj zapoczątkowałam swój wielki powrót :D


Od jakiegoś czasu mam nowe zajęcie - bieganie po marketach budowlanych. Poświęcam temu każdą wolną chwilę. Mój domek jest już wewnątrz otynkowany i przyszedł czas na wykończenie. Płytki, podłogi, drzwi, schody i licho wie co jeszcze trzeba wybrać i kupić. Okazuje się, że pomimo dużej oferty nie jest to takie proste. Lubię najpierw zaplanować swoje wnętrza, a potem szukam materiałów. Nie od razu trafiam na coś odpowiedniego. Czasami zakup dupereli to wiele godzin poszukiwań. Jutro Dzień Kobiet i zamiast świętować zaplanowałam wyjazd do Rzeszowa w wiadomym celu. Może znajdę coś odpowiedniego. 


      Miłego jutrzejszego świętowania, drogie Kobietki :)

27 lutego 2015 , Komentarze (6)

Piątek, 27.02.2015

Oj, dzieje się wokół mnie tyle na raz, że trudno ogarnąć. Dobrze, że wśród licznych obowiązków i problemów ze zdrowiem są takie momenty, które sprawiają dużo radości, a serce cieszy się jak głupie.

Sprawa kolan - dwukrotna wizyta u ortopedy w Lublinie, specjalistyczne badania i wyrok: trzeba ciąć i naprawić to, co nie chce prawidłowo funkcjonować. Na pierwszy rzut idzie prawe kolano, to które bardziej boli i nie chce się zginać do końca. Jeszcze przede mną rezonans i decyzja o terminie zabiegu. Prawdę mówiąc zaplanowany wstępnie termin na koniec roku całkowicie odpada z powodu mojej pracy. Najbardziej optymalny to styczeń 2016. Mam się zastanowić i przy kolejnej wizycie podjąć ostateczną decyzję. Wrażenia po wizycie u specjalisty rozwiały moje wszelkie wątpliwości co do wyboru sposobu leczenia, a przede wszystkim co do wyboru lekarza. Rzeczowa rozmowa, rzetelne informacje, wyjaśnienie problemu na "chłopski rozum", a przede wszystkim to, w jaki sposób zostałam przyjęta sprawiły, że czuję do lekarza ogromne zaufanie. Mój mąż towarzyszył mi w czasie badania, został zaproszony do gabinetu, żebym nie czuła się niekomfortowo. Trochę mnie to zaskoczyło, ale jak najbardziej pozytywnie. Lekarz zauważył na Jurka ręce gips i zapytał o powód. Wspomnieliśmy, że to wynik wypadku na nartach. Wspomnieliśmy też, że jego lewe kolano wciąż boli, chociaż dzień wcześniej sanocki ortopeda stwierdził, ze wszystko ok. I tym sposobem mój mąż znalazł się na kozetce i został przebadany. Okazało się, że w lewym kolanie zerwało się więzadło krzyżowe, które niestety trzeba naprawić. Za badanie męża nie zapłaciliśmy ani grosza, chociaż byliśmy w prywatnym gabinecie. Lekarz urósł w moich oczach jeszcze bardziej. Judym, czy co ? 

A teraz o Jasiu - mój wnuczek, jak już wielokrotnie wspominałam trenuje hokej. Jest w tym dobry, a jego starania i zaangażowanie zauważył trener starszej drużyny Żaków. Jaś i jego czterej koledzy dostali propozycję zagrania w ogólnopolskim turnieju "Czerkawski Cup" na Stadionie Narodowym. To duże wyróżnienie dla naszego małego sportowca i jego kolegów. Udział w turnieju musiał być poprzedzony solidnymi przygotowaniami. Chłopcy zostali przesunięci do drużyny Żaków i wraz z nimi podjęli treningi. Dwa razy dziennie, siedem dni w tygodniu. Podziwiam Jasia za zapał, chęci i wielką wewnętrzną dyscyplinę <3. Dobrze, że akurat trwały ferie i odpadły obowiązki szkolne. Sanocka Arena stała się drugim domem dla Jasia i jego mamy. 20 lutego 2015 roku mój mały bohater stanął na płycie lodowiska na Stadionie Narodowym. Towarzyszyła mu mama Kasia i dziadek Jurek. Dla dzieci ważni są kibice, którzy zagrzewają do walki, a przede wszystkim dają poczucie bezpieczeństwa. A rodzice i dziadkowie to kibice najlepszego sortu :).

Nasi dzielni bohaterowie wywalczyli brąz, chociaż opinie fachowców mówią, że powinni zdobyć lepsze miejsce. Ale.... do Warszawy mamy niemały kawałek drogi. Dzieciaki musiały wstać o 1 w nocy, bo o 2 zaplanowano zbiórkę i wyjazd. Potem kilka godzin w podróży, by w godzinach przedpołudniowych rozpocząć rozgrywki, które trwały do 18.30. Nieprzespana noc, ogromny wysiłek fizyczny przez wiele godzin musiały zostawić ślad na młodych organizmach. Biorąc wszystko pod uwagę, uważam, że nasze maluchy odniosły wielkie zwycięstwo, ciężką pracą zasłużyli na medale i puchar :D

Drużyny przed rozgrywkami. Nasze dzieci ubrane są na niebiesko :D.

  

A tutaj ze zdobytymi trofeami :D.

  

Dumni ze zwycięstwa, szczęśliwi mali sportowcy <3. Jaś - pierwszy od lewej <3.

        

Jaś z mamą :).  Ich radość na buziach mówi wszystko <3.

                            

I to są powody do dumy i wielkiej radości. Takie chwile rekompensują wszystkie inne, niekoniecznie dobre. Cieszmy się z rzeczy małych, bo to one sprawiają, że nasze życie jest wielkie i przybiera piękne barwy <3.

                      Pięknego weekendu drogie Panie :)

19 lutego 2015 , Komentarze (6)




Nie wiem co się stało, ale wcięło znaczną część mojego dzisiejszego wpisu. Dlaczego? Co jest grane z Vitalią? Dopiero teraz to zauważyłam i spróbuję dokończyć.

Wiem, że przyczyna mojej niedyspozycji tkwi w zajęciach fitnessu. To tam nadwyrężyłam kolana. W ostatnim kwartale ubiegłego roku przeszłam z kijkami blisko 300 km i żadnych dolegliwości nie odczuwałam, a teraz bieda z nędzą. Muszę na chwilę odpuścić, ale tylko na chwilę.

Zdrowia życzę drogie Panie, dużo zdrowia !!!

19 lutego 2015 , Komentarze (8)

Czwartek, 19.02.2015

Nie pisałam blisko dwa tygodnie. Dzisiaj postanowiłam, że jak tylko przekroczę próg firmy zasiądę do komputera i coś naskrobię. I czynię to wedle obietnicy złożonej samej sobie. Zazwyczaj wena do pisania przychodzi wieczorkiem, gdy jestem w domu i wtedy mogłabym z przyjemnością oddać się pisaniu, ale.... W domu mam tylko internet mobilny zainstalowany na tablecie, który delikatnie mówiąc wkurza mnie do tego stopnia, że czasami ze złości toczę pianę :<. A w pracy? Nie zawsze jest czas na pisanie.


Moja przygoda z klubem fitness zakończyła się definitywnie. Niestety kolana nie wytrzymały obciążenia i teraz mam za swoje. Przezornie oddałam wykupiony karnet koleżance, żeby nie kusiło. Ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Opuchlizna i silny ból zmusiły mnie do szukania pomocy poza Sanokiem. Trafiłam do specjalistów medycyny sportowej w Lublinie. Jestem po badaniach. W najbliższy wtorek jadę na wizytę do ortopedy, który zdecyduje o dalszym leczeniu. W lewym kolanie mam uszkodzoną łąkotkę z przemieszczeniem, a w prawym dużą torbiel z płynem, która tak bardzo dokucza, że nie mogę w nocy swobodnie zmienić boku. Doraźnie biorę leki przeciwbólowe i przeciwzapalne i cierpliwie czekam na wizytę. Będzie dobrze. Żal tylko, że moje kijki stoją w kącie, pomimo pięknej, słonecznej pogody.


No dobra, przyznam się Wam moje drogie co wymyśliłam w niedzielę, pomimo mojej niedyspozycji. Około godz. 10 rano mój mąż zdecydował, że jedzie na narty. Za oknem piękna słoneczna pogoda, bezwietrznie, termometr wskazywał 11 st w plusie. I jak w takim dniu usiedzieć w domu? Jak tylko Jurek zniknął za drzwiami wskoczyłam w sportowe ubranko, wzięłam kijki do ręki i poszłam do pobliskiego Międzybrodzia do greckokatolickiej cerkiewki. Wprawdzie kolana trochę szwankowały, ale źle nie było. Słońce tak cudnie grzało, a ja szłam sobie szczęśliwa. Lubię chodzić sama. Wyznaczam sobie odpowiednie tempo, a przede wszystkim mam czas na przemyślenia. W drodze powrotnej postanowiłam, że zajdę na naszą sportową Arenę. Jaś w tym dniu gra mecz ze Słowakami i koniecznie muszę to zobaczyć. Weszłam, gdy mój wnuczek strzelił bramkę. Byłam taka dumna, że w jednej chwili urosłam parę centymetrów. Zadzwoniłam do męża. Chciałam, żeby do mnie dołączył, gdy dojedzie do Sanoka. I tu niespodzianka... mój mąż miał wypadek na nartach, jest na SORze i czeka na badanie. Skutek jego narciarskich wyczynów był taki, że złamał kciuka u prawej ręki i porządnie skręcił lewe kolano. A to pech, pomyślałam. Postanowiliśmy, że pójdę do rodziców i tam zaczekam na Jurka. Rodzice moi byli na Jasia meczu i zaprosili nas na obiad. W samochodzie rodziców nie było dla mnie miejsca. Bez zastanowienia zapięłam kijki i poszłam piechotą. Przecież to dla mnie wielka przyjemność, a nawet uzależnienie. Bilans dnia zamknął się na 12 km. Po obiedzie już nie mogłam wrócić piechotą do domu. Kolana odmówiły posłuszeństwa i już





6 lutego 2015 , Komentarze (10)

Piątek, 6 luty 2015, 

Drogie Panie, w środę zaliczyłam pierwsze zajęcia pod piękną nazwą "spalacz tłuszczu". Jeszcze dzisiaj czuję jak bardzo moje ciało zostało zmasakrowane. Domowe ćwiczenia to pikuś w porównaniu z tym, do czego "zmusza" Karolina, trenerka fitness. To osoba ze świetnym przygotowaniem i wie jak zachęcić i wyegzekwować. Łatwo nie było, kolejne litry wylanego potu, zmęczenie ciała jakby było poobijane kołkiem, ale już kwadrans po treningu - jeszcze w szatni postanowiłam, że w piątek (czyt. dzisiaj) funduję sobie "powtórkę z rozrywki". Zawzięłam się, bo mimo idealnego przestrzegania diety i dosyć sporej dawki ruchu moja waga stoi w miejscu jak zaklęta. Poniżej motto na dzisiaj, bo jutro tańce i wino ]:> (drink).


      

Pędzę do fryzjera zrobić porządek z moim ogródkiem blond :D. Buziaki słodkie na resztę dnia :*.

        PS.  ZAPOMNIAŁAM DOPISAĆ, ŻE MÓJ DZISIEJSZY WPIS JEST  SETNYM WPISEM DO PAMIĘTNIKA. MUSZĘ TO PORZĄDNIE UCZCIĆ :D.

4 lutego 2015 , Komentarze (12)

Środa, 3.02.2015

Jak zaplanowałam, tak zrobiłam - wczoraj o 19.00 zameldowałam się w klubie fitness na treningu BPU - brzuch, pośladki, uda. Trochę byłam zaskoczona, że to nie "spalacz tłuszczu", na który się wybrałam, widocznie źle odczytałam grafik zajęć. Ćwiczenia całkiem fajne, moje nogi są dobrze przygotowane do takich wyzwań (kijki pomogły) i bez większego problemu podołałam zadaniu, ale.... do pewnego momentu. 


Trenerka zmusiła do porządnego wysiłku i po 30 minutach z czoła spływały wielkie krople potu, ba...cała rwąca rzeka potu zalewająca oczy. Nic to, pomyślałam - odpocznę chwilkę i dam radę. Przetarłam spoconą twarz, wypiłam kilka łyków wody i do roboty. Wielkie lustro na ścianie pozwoliło zerkać na trening pozostałych uczestniczek. Szczerze powiem, że nie wyróżniałam się specjalnie w gronie moich "treningowych" koleżanek - zdecydowanie młodszych. Po udach i pośladkach przyszedł czas na brzuch. O, rany Julek, jak ja nie znoszę ćwiczeń na brzuch. Szybciutko przekonałam się, że muszę porządnie popracować nad tą partią mięśni. Zazwyczaj podczas domowych ćwiczeń skupiałam się na udach, biodrach i pośladkach, bo to moja zmora życiowa. O brzuchu zapominałam. W talii jestem szczupła, tłuszczyk się tutaj nie odkłada, więc traktowałam tę część ciała po macoszemu. Tragedii podczas ćwiczeń nie było, bo na 3 powtórzenia wykonywałam 2, ale poczułam się trochę nieudolna i postanowiłam, że popracuję nad brzuszkiem. 


Dzisiaj "spalacz tłuszczu"  - jak będzie? Nie mam pojęcia, ale z dużym zapałem i ciekawością czekam do 18.00. 


A na weekend specjalny zestaw ćwiczeń - tańce i czerwone wino. Moja przyjaciółka Basia, o której wcześniej pisałam przyjechała do sanatorium na kolejny turnus rehabilitacyjny. Jest niedaleko, więc postanowiłyśmy spotkać się w najbliższą sobotę i pobawić trochę przy dobrej muzyce. Będzie się działo :D.

                                         

                                    Pięknego dnia, drogie Panie :)