Pamiętnik odchudzania użytkownika:
bozenka1604

kobieta, 60 lat, Sanok

158 cm, 59.90 kg więcej o mnie

bozenka1604 schudła na diecie: Dieta IgPro


Postępy w odchudzaniu

Najskuteczniejsze odchudzanie w Polsce.

Wpisy w pamiętniku

3 lutego 2015 , Komentarze (14)

Wtorek, 02 luty 2015

Niestety pomysł z zumbą okazał się bardzo nietrafiony. Po 3 treningach kolana powiedziały wyraźne STOP (szloch). Prawe mocno spuchło i przez kolejne 3 dni musiałam leżeć obłożona lodem. Ból trochę złagodniał, ale trzeba było wnieść poprawkę w karnecie do klubu fitness. Zamieniłam zumbę na spalacza tłuszczu i dzisiaj spróbuję czy dam radę. Wściekam się, bo nie lubię takich zdrowotnych ograniczeń, właściwie to żadnych ograniczeń nie lubię. Charakterny baran ze mnie i już :D. A miało być tak pięknie...


Poza tym wszystko biegnie normalnie. Pracuję, dietkuję, chociaż bez jakichkolwiek większych efektów. Od kilku tygodni waga stoi jak zaklęta. Zbuntowała się i koniec. Nie szaleję z tego powodu, bo nie raz już tak było. Może powodem jest zbyt mała ilość wody zamieniona w okresie zimowym na zielone herbaty?

Nowinką w moim życiu jest fakt, że od wczoraj mój mąż z własnej i nieprzymuszonej woli przeszedł na moją kuchnię.Cieszę się, bo już dawno powinien "zgubić" swój zaokrąglający się coraz bardziej brzuszek. W perspektywie majowy wyjazd na urlop, więc stara się chłopak, żeby jakoś wyglądać. Każdy powód jest dobry :).


Parę dni temu znalazłam swoje stare zdjęcie i.... zrobiłam zestawienie ze zdjęciem zrobionym w ubiegłym tygodniu. O młodości wróć !!!

                   

                      Pozdrawiam i życzę przyjemnego popołudnia :)

27 stycznia 2015 , Komentarze (6)

Wtorek, 27.01.2015 

Po kilkudniowym pobycie w Gdyni u Iwonki wróciłam do domu. Za mną fajna przygoda, która niestety nie do końca zakończyła się happy endem. 

Od kiedy kolej Inter City uruchomiła połączenie Sanok-Gdynia kusiło mnie skorzystać z zaproszenia i pojechać na drugi koniec Polski. W Gdyni nie byłam kilkadziesiąt lat i tyle samo nie podróżowałam pociągiem. Z dużym wyprzedzeniem kupiłam bilet w wagonie sypialnym. Trochę przerażała mnie dwunastogodzinna podróż, ale zupełnie niepotrzebnie. Przemiła obsługa pociągu i czyściutka pościel sprawiły, że poczułam się bezpiecznie i większy odcinek podróży przespałam. Z czystym sumieniem polecam podróżowanie polską koleją :).

Od samego początku czułam się u Iwony bardzo dobrze, bez jakiegokolwiek skrępowania, tak jakbym odwiedzała swoją siostrę. Poznałam jej syna. Czuły, dobry młody mężczyzna, skarb dla Mamy <3.

Zaplanowałyśmy zwiedzanie Trójmiasta, nasze plany były bardzo ambitne i mocno naszpikowane rożnymi atrakcjami, ale...

...usiadłyśmy przy kawie, zaczęłyśmy rozmawiać i nie wiadomo kiedy minęło kilka dobrych godzin. Krótki wypad na miasto, obiad, powrót do domu i znowu godziny spędzone na babskim gadaniu.  Opamiętanie przychodziło we wczesnych godzinach rannych. Wciąż nam było mało i mało... z każdą chwilą poznawałyśmy się coraz bardziej i coraz bardziej zbliżałyśmy się do siebie. I tak przegadałyśmy całe dwa dni i dwie noce. 

Zaproszenie od kuzynki Iwony na sobotni wieczór na chwilę przerwało naszą paplaninę. Miałyśmy uczestniczyć w wieczorze włoskim, na którym zaplanowano degustację m.in. pizzy. Pizza? A ile to kalorii? Przezornie sprawdziłyśmy i..... 30 dag kawałek to 790 kcal. O rany Julek, aż tyle? Szybka decyzja... same przygotujemy menu na wieczór.

Poszły w ruch garnki. Krem brokułowo - cukiniowy, roladki drobiowe i pyszny, domowej roboty sos z pomidorów. Wszystko według dietetycznych przepisów, ale bardzo smaczne i aromatyczne. Kuzynka Iwonki przygotowała dobre wino, wyśmienitą sałatę z suszonymi pomidorami i wieloma dodatkami, co sprawiło, że czuło się niebo w gębie. Około północy wróciłyśmy do domu z mocnym postanowieniem, że chwileczkę porozmawiamy i położymy się spać. Nic z tego.... znowu gadałyśmy bez opamiętania do 4.30 nad ranem. Tyle mamy sobie do powiedzenia i wciąż nam mało.

W dniu mojego wyjazdu zrobiłyśmy małe podsumowanie pobytu i okazało się, że nie byłam nad morzem. Wybrałyśmy się na chwilę, krótki spacer i... kiedy wracałyśmy na parking Iwonka upadła. Jeszcze wtedy, pomimo nasilającego się bólu, nie wiedziała, że to złamanie lewej ręki. Jak prawdziwa bohaterka odwiozła mnie na dworzec i dopiero potem pojechała na SOR po pomoc. Kilka godzin później, będąc już w pociągu dowiedziałam się, że to złamanie. Było mi bardzo przykro :(.

Jesteśmy umówione na kolejne spotkanie. Czy wtedy nagadamy się do syta?  Bardzo wątpię :).

Poniżej pamiątka z naszego spotkania. Kiedy na nią patrzę, już chciałabym tam wrócić. Przecież na Pomorzu zostawiłam Siostrę :*.

           

13 stycznia 2015 , Komentarze (7)

Wtorek, 13.01.2015

Podążając śladem moich postanowień dotyczących powrotu do higienicznego trybu życia postanowiłam jeszcze bardziej zadbać o siebie. Wczoraj wybrałam się do fitness klubu na Zumbę. Pierwszy raz w życiu. Uwielbiam tańczyć, muzyka latynoska jest moją ulubioną. Pomyślałam, że Zumbę wymyślono specjalnie dla mnie.

Po przekroczeniu progu klubu bez zastanowienia kupiłam karnet na 12 wejść. Szybciutko pobiegłam do szatni, zmieniłam ubranie i niecierpliwie czekałam na rozpoczęcie zajęć. Młoda, bardzo zgrabna instruktorka podeszła do mnie na krótką rozmowę, podczas której dowiedziała się, że jestem pierwszy raz i nie mam pojęcia co za chwilę ze mną będzie. Proszę się nie zrażać, powoli wszystko pani opanuje - powiedziała na zakończenie rozmowy. Jakie zrażanie, jestem przecież napalona jak szczerbaty na suchary i nic nie jest w stanie tego zmienić - pomyślałam. 

Z wielkim zapałem rozpoczęłam powtarzanie układów demonstrowanych przez instruktorkę. O rany Julek, co jest grane? Moje buty skutecznie blokują ruchy, nie mogę tańczyć, nie mogę swobodnie przesunąć nogi po podłodze. O żadnym płynnym tańcu nie było mowy. Początkowy zapał delikatnie ostygł i stygł do końca zajęć. Trudności w powtarzaniu niektórych układów, machanie rękami jak gałęziami na wietrze, brak koordynacji widziałam w wielkim lustrze przed sobą. Uważnie obserwowałam instruktorkę, która niejeden raz pokazywała mi gest ok, ale ja nie byłam zadowolona. Odwróciłam się do mojej koleżanki tańczącej za mną i powiedziałam, że gdyby nie wykupiony karnet nie zobaczyłaby mnie tutaj więcej. Nie zrażaj się, to Twój pierwszy raz. Następnym będzie dużo lepiej, pocieszała. O moje ukochane kijki, gdzie jesteście ?

Wreszcie koniec zajęć i powrót do szatni, w której odbywało się swego rodzaju spotkanie towarzyskie stałych bywalczyń klubu. Wiek pań 18-60, a może i więcej. Wdałam się w dyskusję z kilkoma z nich, podeszła także instruktorka i moje zniechęcenie do Zumby powolutku traciło na sile. Znowu miałam szczęście trafić na świetne towarzystwo. Dziewczyny pocieszały, doradzały i zachęcały do dalszych wyzwań. Jedna z nich przyznała się, że na pierwsze zajęcia przyszła po drinku. Spodobał mi się ten pomysł. Dopytałam instruktorkę czy nie ma przeciwwskazań, a szatnia zamieniła się w kocioł wybuchowy. Głośny śmiech rozlegał się z każdego kąta. W środę znowu będę, powiedziałam na pożegnanie. Wezmę inne buty i spróbuję jeszcze raz. Przy niewielkiej pracy każde zwierzątko można wytresować i nauczyć sztuczek, to może i mnie się uda. Myślę, że jestem odrobinkę inteligentniejsza od pieska czy słonia. 

Po za tym Zumba nie jest jakoś specjalnie wyczerpująca. Mam niezłą kondycję i spokojnie dotrzymuję tempa. Zastanawia mnie tylko, czy aby nie obciążę nadmiernie kolan. Po zastrzykach i sanatorium wszystko cudownie się uspokoiło, a wczoraj trochę odczuwałam dyskomfort.  I te nieszczęsne godziny spotkań. Zajęcia rozpoczynają się o 20.00 i bardzo skutecznie rozkręcają do tego stopnia, że wczoraj nie mogłam zasnąć do późnych godzin. 

Skąd pomysł na fitness klub ? A stąd, że cierpię na chroniczny brak miejsca w obecnym mieszkaniu. Niedawno miałam do swojej dyspozycji "hektary" do ćwiczeń. Dwa poziomy dużego mieszkania gwarantowały spokój moim śpiącym domownikom, gdy ja od 5.00 rano fikałam koziołki. Teraz niecałe 40 m kw to bardzo maleńka powierzchnia. Pokój dzienny służy nam również za sypialnię. Dobrze, że to rozwiązanie tylko na jakiś czas. Bardzo lubię poranne ćwiczenia, i żeby móc to robić mój mąż musi wstać z cieplutkiego łóżeczka, wziąć pod pachę pościel i przenieść się do innego pomieszczenia dla przeczekania fanaberii żony. I robi to, chociaż nie powiem, żeby tryskał euforią. Postanowiłam, że w dniach, w których zaplanuję fitness nie będę ćwiczyć wczesnym rankiem. W taki oto sposób mój wybranek 3 razy w tygodniu śpi spokojnie 2 godziny dłużej. Ale szczęściarz :)                              

              ODLOTOWEGO I PEŁNEGO RADOŚCI DNIA 

                              ŻYCZĘ DROGIE PANIE :) 

Ruszamy się, żeby za jakiś czas nie być w takiej sytuacji, jak nasza koleżanka poniżej :) Pysiaki ślę :) 

           

12 stycznia 2015 , Komentarze (15)

Poniedziałek, 12.01.2015

Do dzisiejszego wpisu zainspirowała mnie Marii1955. Jej babcine obawy spędzają jej sen z oczu i dokładają licznych trosk. Może czytając o przeżyciach innych, ocenianych z perspektywy czasu, uspokoi się. Doświadczenie życiowe i związana z tym wiedza od zawsze były bardzo cenione, a obserwacja różnych przypadków nie raz przynosi gotowe rozwiązania. Dlatego warto podzielić się z innymi własnymi przeżyciami, doświadczeniami, bo być może pomożemy komuś, kto dzisiaj czuje się zagubiony . 

Jak różnie, w różnym wieku widzimy świat wie każdy, kto już trochę lat życia ma za sobą. Inaczej widzi świat osoba młoda, która potrafi być spontaniczna, a przede wszystkim bardzo odważna. Inaczej osoba w wieku średnim, kiedy już na świecie pojawiają się wnuki, a rozsądek i ostrożność bierze górę nad wszystkim. 

Kiedy zostałam mamą miałam zaledwie 20 lat i podjęcie jakiejkolwiek decyzji nie było dla mnie jakimś większym problemem. Dorosłe życie, w które dość szybko wkroczyłam zmuszało do wielu wyrzeczeń i ciężkiej pracy. Pamiętam dzień, w którym musiałam podjąć pracę i oddać Kasię do żłobka. Miała wtedy 6 miesięcy. Początkowo każde rozstanie z dzieckiem przeżywałam,  a łzy paliły policzki. Z czasem ból  złagodniał, Kasia przywykła do zmiany, a ja mogłam pracować. Musiałam, bo oznaczało to wtedy "być, albo nie być". Nie miałam samochodu, więc codziennie rano woziłam dziecko wózkiem do żłobka oddalonego o 4 km. Mój mąż rozpoczynał pracę wcześniej ode mnie, dlatego to ja przejęłam ten obowiązek. Najgorzej było zimą, kiedy nie odśnieżone chodniki były nie lada wyzwaniem. A gdy padał intensywny deszcz? Zakładałam specjalną folię na wózek i szłam nie raz przemoczona do ostatniej nitki. Łatwo nie było, ale dało się. Oceniając moją decyzję z perspektywy czasu wiem, że postąpiłam słusznie i nie mam sobie nic do zarzucenia.

Osiem lat temu zostałam babcią. Nie wyobrażam sobie, żeby moja córka i wnuczek Jaś mogli doświadczać tego samego. Umarłabym z żalu i troski. Bogata w takie doświadczenia robiłam wszystko, żeby im nieba przychylić. Miałam niebywałe szczęście mieszkać pod jednym dachem z moją kompletną jeszcze do niedawna rodziną. Widziałam każdy dzień z życia mojego wnuka przez ponad 7 lat i uważam to za wielkie wyróżnienie. Druga babcia Jasia mieszka daleko. Przyjeżdża do Polski 2-3 razy w roku i wtedy zabiera go do siebie, żeby się nacieszyć. Bardzo go kocha i w ten sposób próbuje wynagrodzić mu rozłąkę. Nie dziwię się, że chce mieć go tylko dla siebie. Pamiętam, kiedy po raz pierwszy Jaś miał spędzić noc u babci Joli. Miał wtedy może 2 lata. Myślałam, że umrę ze zmartwienia. Ile pytań bez odpowiedzi kotłowało się w głowie... a jak Jola sobie poradzi, przecież prawie go nie zna, czy Jaś nie będzie tęsknić, jak się tam odnajdzie, czy nie stanie mu się krzywda... i jeszcze wiele podobnych. Nieważne dla mnie było, że Jola jest doświadczoną opiekunką dzieci, że właśnie w tym zawodzie pracuje u ludzi bardzo majętnych i znanych na świecie, którzy nie zatrudniają kogoś przypadkowego. Przecież tu chodziło o mojego ukochanego wnuka Jasia, najważniejszego mężczyzny w moim życiu. Jasiek uwielbiał wizyty u babci Joli, a ja się niepotrzebnie spalałam.

Po raz kolejny wielki niepokój zagościł w mojej głowie podczas przeprowadzki Kasi i jej rodziny na swoje. Znowu tysiące pytań jak sobie poradzą, jak to odbierze Jaś, czy będzie mu dobrze w nowym miejscu, w nowych okolicznościach?  Rozsądek podpowiadał, że czas najwyższy przeciąć pępowinę, a serce krwawiło. Niedługo minie rok, od kiedy nie mieszkamy ze sobą. Świat się nie zawalił, Jaś jest bardzo szczęśliwy, a moja córka świetnie sobie radzi u boku wartościowego faceta. 

Kiedy mieszkaliśmy razem, wiele podejmowanych decyzji dotyczących Jasia niekoniecznie zyskiwało moją aprobatę. Wciąż bałam się o niego. Jaś jest chłopcem bardzo sprawnym fizycznie, ma dobrą koordynację ruchów i wyczucie równowagi dlatego jeszcze przed ukończeniem 3 roku życia nauczył się jazdy na łyżwach. Ale zanim to się stało uważałam, że to za wcześnie, że jeszcze nie teraz. Mama Jasia zdecydowała inaczej i chwała jej za to :) Podobnie było podczas nauki jazdy na nartach, w następnym sezonie zimowym. Po godzinnej lekcji z instruktorem mój mąż wziął Jasia na wyciąg, by potem dwukrotnie z nim zjechać ze stoku. Całą przygodę obserwowałam z okna karczmy, gdzie piłam ciepłą herbatę i umierałam ze strachu. I po co? Dziecko było pod dobrą opieką, nic złego się nie działo, wszystko było pod kontrolą. Jaś się cudownie bawił, a serce babci drżało ze strachu. 

Wyobrażenie i wizja świata ludzi młodych i tych trochę starszych niestety się różnią. Trzeba znaleźć miejsce dla każdego z nas, pomimo tysiąca obaw. Zawsze przyda się odrobina zaufania :).

Poniżej zdjęcie bohaterów mojego dzisiejszego wpisu. Szczęśliwi, pomimo żłobka, deszczu, łyżew i nart. Kocham ich całym matczynym i babcinym sercem <3.

                           

11 stycznia 2015 , Komentarze (16)

Niedziela, 11.01.15

Październikowy pobyt w Krynicy sprzyjał zawieraniu nowych znajomości. Od samego początku, od kiedy zamieszkałam na 3 piętrze Domu Zdrojowego, rzuciła mi się w oczy ładna blondynka. Na oko trochę ode mnie młodsza, dziwnie wyciszona i wciąż smutna. Mieszkała 2 pokoje dalej. Początkowo mijając się na korytarzu wymieniałyśmy grzeczne "dzień dobry" i tyle. Po kilku dniach bez zbędnych ceregieli przeszłyśmy "na ty".  Zdarzało się, że pogadałyśmy w drodze do jadalni, albo na zabiegi. Nasza bliższa znajomość miała miejsce dopiero kilka dni przed końcem turnusu. 

Pewnego dnia po obiedze umówiłyśmy się z dziewczynami, że pójdziemy do Artystycznej posłuchać muzyki. Wybrałyśmy się w cztery. W Artystycznej gra Andrzej Hełmecki, muzyk, który potrafi przenieść człowieka do raju. Jazz,  muzyka klasyczna, operetkowa w jego wydaniu to mistrzostwo świata. Nigdy nie zapomnę utworu z musicalu Skrzypek na dachu pt. Sunrise sunset. Jeszcze dzisiaj słyszę każdą nutkę. Jak zawsze zajęłyśmy stolik nr 23. Na uboczu, ukryty za filarem zapewniał odrobinę intymności i chronił skutecznie przed namolnymi "tancerzami od siedmiu boleści".  Wszystkie uwielbiałyśmy tańce, ale nie wtedy, gdy Andrzej grał klasykę. I tak powolutku zaczęłam poznawać Basię. 

Zachęcone skutecznie do dalszej zabawy jeszcze tego samego dnia po kolacji poszłyśmy na tańce. Artystyczna to niezwykła knajpa, w której warto być choćby jeden raz w życiu. Codziennie gra w niej Andrzej. W przerwach podchodzi do gości siedzących przy stolikach, pogada, opowie dobry kawał, albo wyrzuci z siebie jak z karabinu maszynowego świetny rymowany tekst kabaretowy. Zna ich całą masę, bo występował w kabarecie przez siedem lat.  Pozostały personel lokalu to ludzie  wysokiej kultury. Wszystko to stwarza wyjątkową atmosferę.

Po dobrze spędzonym wieczorze wróciłyśmy do naszego budynku. Obie z Basią czułyśmy jakiś niedosyt i miałyśmy ochotę na pogaduchy. Tańce i muzyka nie sprzyjały rozmowie. W sanatorium miałam jedynkę i ostatecznie wylądowałyśmy w moim pokoju. Basia rozpoczęła swoją opowieść.  

Kiedyś szczęśliwa żona i mama dwójki dzieci, a dzisiaj ? Schorowana kobieta, z wielkimi problemami, które nie mają końca. Jakiś czas temu trafiła do szpitala na nieskomplikowany zabieg usunięcia kamieni z przewodów moczowych. Po zabiegu przez wiele tygodni bardzo źle się czuła. Z dnia na dzień coraz bardziej słabła. Uchodziło z niej życie, jak sama o tym powiedziała.  Lekarz twierdził, że to normalny stan po takim zabiegu i trzeba czekać. Czekanie doprowadziło do tragedii. Okazało się, że podczas zabiegu zostały uszkodzone przewody moczowe, a wydostający się mocz zbiera się w torbieli usytuowanej w pasie na lewym boku. Wielkie, bardzo rozległe zgrubienie w końcu zaniepokoiło lekarza, który zdecydował o kolejnej operacji. Należało usunąć worek z moczem (szczęście, że nie zdążył pęknąć), odtworzyć uszkodzony przewód moczowy, by ratować wciąż pracującą nerkę. Kolejna operacja i kolejne cierpienie.  Po wybudzeniu z narkozy przyszedł do Basi lekarz i poinformował,  że w wyniku komplikacji musiał usunąć zdrową nerkę. Bez jednej nerki da się żyć - powiedział i wyszedł. Szok i niedowierzanie, że w taki sposób można potraktować człowieka. Od teraz było tylko gorzej. Poważne problemy fizyczne i psychiczne, pogarszający się stan zdrowia i ciągła walka o siebie. Następne operacje i następne cierpienia. Ostatecznie sprawa Basi trafiła do sądu, który dopatrzył się błędu lekarza i zasądził od szpitala dożywotnią rentę w wysokości 240 zł miesięcznie. Natomiast ZUS renty odmówił, twierdząc, że Basia jest zdrowa i może pracować. Do całego nieszczęścia doszły problemy finansowe. Bo jak żyć z niewielkiej pensji męża i tych paru groszy od szpitala?

Bożeniu, powiedziała nad ranem Basia, kiedyś byłam taka jak Ty. Wesoła, zaradna życiowo, czasem nawet szalona. Uwielbiałam swoje życie. Dzisiaj jestem wrakiem człowieka. 

Nie dało mi przejść obojętnie obok problemów Basi. Chciałam zrobić cokolwiek, by na moment poczuła się jak kiedyś. Następnego dnia, a właściwie tego samego, bo rozstałyśmy się bladym świtem, zaraz po obiedzie zaprosiłam Basię do swojego pokoju. Wiedziałam, że ma dzisiaj urodziny. Nieco wcześniej, w przerwie między zabiegami pobiegłyśmy z Halinką, moją sanocką przyjaciółką po prezent dla Basi. Wybór padł na dobrą wodę toaletową, czekoladki i herbaciane róże. Biedna Basia oniemiała przekraczając próg mojego pokoju. Za chwilę wyjęłam z szafy granatową sukienkę w groszki i podarowałam Basi. Miała opory przyjmując prezent. Po pierwsze, że prezent już dostała, jak twierdziła, a po drugie, że obcisła sukienka pokaże zgrubienie w pasie, które niestety zostało po operacji. 

Zmusiłyśmy Baśkę do przymiarki.  Wyglądała ślicznie, a drobne groszki skutecznie ukryły defekt. Dzisiaj idziesz w tej sukience na tańce !!! - krzyknęłyśmy chórem. Nie mam odpowiednich butów - próbowała bronić się Basia. Znalazły się i buty. Przypomniałam sobie, że buszując w krynickich sklepach widziałam piękne, czerwone szpilki z delikatnej cielęcej skórki. Miałam na nie wielką ochotę, ale nie było mojego rozmiaru. Pobiegłyśmy do sklepu i na szczęście jedna para jakby czekała na Basię. Wieczorem, przed wyjściem na tańce makijaż i fryzurka dopełniły reszty. Baśka wyglądała zjawiskowo i tak też się czuła. Po raz pierwszy zobaczyłam jej szczery uśmiech i wielką radość. Cały parkiet w Artystycznej był nasz tego wieczoru, a Basia po raz pierwszy cudownie się bawiła. Na koniec popłynęły z jej policzków łzy wzruszenia i radości. Dziękuję dziewczyny, to były moje najpiękniejsze urodziny - podsumowała. 

Zastanawiam się wciąż jak jeszcze mogę jej pomóc? Może powinnam napisać do Elżbiety Jaworowicz? A jeśli nie pomogę, a wręcz zaszkodzę i jeszcze bardziej skomplikuję jej życie? 

Niedawno odwiedziłam Basię, wprawdzie dzieli nas spora odległość,  ale czego nie robi się dla przyjaźni. Znowu spędziłyśmy cudowne chwile, jednak o tym innym razem :) 

10 stycznia 2015 , Komentarze (4)

Sobota, 10.01.2015

Minęło już 10 dni nowego roku. Pędzi ten czas jak zwariowany. Do wiosny i lata coraz mniej czasu. Trzeba się zbierać w sobie i poprawić to i owo. Nie wolno czekać na ostatnią chwilę, bo nic z tego nie będzie. Poczytałam trochę Wasze pamiętniki i to, jak długotrwałe biesiadowanie wpłynęło na Wasze wagi. U mnie podobnie, chociaż powodem nie było nadmierne jedzenie, a raczej zdecydowanie NIEHIGIENICZNY tryb życia ;(

W październiku najniższą wagę, jaką zanotowałam to 56 kg (smiech)(sanatorium, brak jakiegokolwiek stresu, dieta 1000 kcal, ruch na świeżym powietrzu i codziennie tańce). Mój organizm nie zatrzymywał wody, byłam chudziutka i bardzo lekka. Musiałam poprawić 2 sukienki u krawcowej (czyt. zwęzić). 

Po powrocie wpadłam w kierat codzienności. Dodatkowe, bardzo liczne obowiązki powodowały, że nie zawsze był czas na rozsądek. Hektolitry kawy, bo ciepła i pod ręką, zagłuszała głód, a jej przygotowanie zajmowało najwyżej kilka minut. Nieregularne jedzenie i tylko wtedy, gdy znalazła się maleńka wolna chwilka. Jak jadłam? Ja nie jadłam, ja połykałam jak kaczka, byle szybciej. A wieczorem, bardzo późnym wieczorem kolacja, bo trzeba było jeść, żeby nie paść następnego dnia na ryjek.  I moje ulubione papieroski, które wciąż palę. Zakwasiłam organizm masakrycznie. W każdym kawałeczku czułam, że coś jest nie tak. Dobrze, że chociaż się ruszałam i pokonywałam przynajmniej 40 km tygodniowo na kijkach. Jak? Bardzo wcześnie rano, kosztem snu i dobrego wypoczynku.Bilans - dwa kilogramy do przodu, a więc 58 (szloch).  I co teraz?

                 

Od wczoraj kuracja oczyszczająca - napar z 4 ziół: pokrzywy, fiołka trójbarwnego, skrzypu polnego, mniszka lekarskiego. Szklanka 3 razy dziennie. Idealne przestrzeganie pór posiłków, poranny trening, woda i wreszcie sikam :) Wreszcie mogłam dzisiejszego ranka swobodnie założyć obuwie, wreszcie "latają" pierścionki na palcach. Wreszcie wróciłam!

Na dzisiejsze popołudnie zaplanowałam gotowanie na najbliższy tydzień. Muszę sobie troszeczkę podogadzać, bo ostatnie miesiące wprowadziły monotonię na mój talerz. Chyba będę miała niezłą frajdę, bo dawno tego nie robiłam. Część zapasteryzuję do słoików, bo to dobry sposób na przechowywanie i gwarancja na świeżość. 

Kasia i Jaś odwiedzą nas dzisiaj. Nie mogę się doczekać tej wizyty. Dziadek Jurek pogra z Jasiem w jego ulubione gry planszowe (szczerze mówiąc już widzę klęskę dziadka), a my z Kasią popracujemy w kuchni. Przygotujemy dobrą kolację (czyt. pyszną, ale dietetyczną) i pogadamy,  jak wtedy, gdy mieszkałyśmy razem. Brakuje mi tych babskich pogaduszek, a o pomocy w kuchni nie wspomnę. Zawsze lubiłyśmy razem "mieszać w garnkach".

Zdecydowanie wolę tę część roku, w której mam czas na odrobinę przyjemności :) 

     Pięknego, solidnego wypoczynku oraz dużo słonka życzę            wszystkim Paniom i jak zawsze przyjacielsko pysiam :)

7 stycznia 2015 , Komentarze (14)


Środa, 7.01.2015 

Niemalże każda z nas przed świętami wymiata z domowych kątów to i owo. U mnie końcem roku niewiele czasu było na ogarnięcie domostwa, a o pracy nawet nie wspomnę. Dopiero teraz można pousuwać stare złogi, by Nowy Rok był prawdziwie nowy.

Ostatni czas obfitował w wiele wolnych dni. Jeszcze się człowiek nie rozkręcił po świątecznych biesiadach,a tu znowu laba. Szczerze powiedziawszy takie huśtawki mocno dezorganizują moje życie zawodowe i prywatne. Pierwszego wolnego dnia wypoczywam, drugiego już mnie coś kręci w dołku, a trzeciego mam dosyć bezczynności i szukam dziury w całym. Dzisiaj postanowiłam ostro zabrać się do pracy. Zaplanowałam dzień, wyznaczyłam sobie zadania i już miałam zabrać się do ich realizacji gdy Jurek powiedział, że najładniej mi z miotłą. 

Niedawno kupiliśmy nowy aparat fotograficzny i w związku z tym próbujemy zdjęć w różnych okolicznościach. Nie trzeba było mi mówić dwa razy "Weź miotłę, jak porządki to porządki".  Jakoś ta miotła sama wskoczyła do rąk i rozpoczęliśmy zabawną sesję fotograficzną. Fajnie było. Teraz zamiast wrócić do zaplanowanych zadań siedzę i piszę. Już zapomniałam jaką frajdę sprawiało mi pisanie oraz czytanie i komentowanie Waszych pamiętników . Właśnie w tej chwili to sobie uświadomiłam i mam zamiar wszystko nadrobić, choćby kosztem pracy. A niech tam się dzieje co chce. Chyba wracam do normalności drogie Panie. Czas najwyższy :D.

Poniżej kilka fotek z dzisiejszej sesji. Najpierw w oddaleniu, no wiecie, żeby zmarszczek nie było na twarzy ;).

                               

Teraz zbliżenie i odkrywamy całą prawdę (szloch).

                         

I na koniec czarownica blond odlatuje do ciepłych krajów, bo za oknem  -10 st.

                         

Zapowiadał się zwykły, pracowity dzień. A co z tego wyszło ? Dobra zabawa i dobry humor na resztę dnia. Czasami trzeba odrobinę spontaniczności, tak po prostu, żeby nie zwariować :D.

     Przesyłam duuużo dobrej i ciepłej energii na dzisiaj, 

                                  na jutro i na zawsze :)

6 stycznia 2015 , Komentarze (12)

Wtorek, 6.01.2015

Wczoraj pisałam korzystając z tableta (nienawidzę tego urządzenia) i nie mogłam wkleić zdjęcia, dlatego dzisiaj modyfikuję i uzupełniam wpis :)

Witam noworocznie. Najwyższy czas wrócić do Was drogie przyjaciółki,  koleżanki i znajome. Nie było mnie tutaj ponad 3 miesiące. Wiele z Was pisało do mnie wiadomości, by dowiedzieć się, czy wszystko ok. Z serca dziękuję za troskę <3.

Powoli moje sprawy przybierają w miarę normalnego biegu. Za mną wariacki okres, w którym bardzo intensywnie pracowałam. Myślę, że powinnam chociaż w skrócie napisać jak minął ostatni kwartał starego roku, a więc po kolei:

W październiku,  jak wiecie byłam w sanatorium w Krynicy Zdroju. Fantastycznie spędzony czas obfitował w nowe znajomości,  niektóre na zawsze. Totalny relaks, zabiegi i dobra zabawa dostarczyły wielu bardzo przyjemnych chwil. Niestety już następnego dnia po powrocie przekonałam się, że wyjazd w październiku nie był dobrym pomysłem. Wszystkie odłożone sprawy zawodowe należało szybciutko nadrobić. I zaczęło się... 

Tak wyglądałam tuż po powrocie z wypoczynku. Widać, że miejsce, w którym byłam i osoby, z którymi obcowałam miały na mnie zbawienny wpływ :D.

Listopad i grudzień spędziłam praktycznie w pracy. Nawet soboty i niedziele musiałam pracować. Chwilami zastanawiałam, czy nie kupić kanapy i tak po prostu nie zamieszkać w firmie. Zdarzały się dni, że wracałam do mieszkania na 4-5 godzin. Cały czas towarzyszył mi duży stres i chroniczny brak czasu na przygotowanie dobrego posiłku. Czasami Jurek, gdy wcześniej wracał litował się, zakładał kuchenny fartuszek i pichcił dla żony. 

Przez ten cały wariacki okres pamiętałam, że jestem Vitalijką i nie mogę pozwolić sobie na zatracenie tego, co osiągnęłam. A jak wyszło ? 

Listopad i grudzień sprzyjał ruchowi na świeżym powietrzu. Kilka razy w tygodniu wstawałam raniutko (4.30) i maszerowałam z kijkami. Początkowo 6-7 km, pod koniec grudnia 10, a nawet zdarzyło się 12. Bardzo tego potrzebowałam, bo był to jedyny trening w tym okresie. Jednakże nie wszystko było takie piękne.  Picie wody zamieniłam na picie kawy w nieprzyzwoitych ilościach. Mało wypoczynku, ciągłe napięcie i jedzenie nie zawsze dobre (hotdog)(frytki)(kurczak)(pizza) dołożyły mi dużo ponad kilogram. Czy się tym martwię ? W żadnym wypadku. Znowu przyszedł czas na zadbanie o siebie i zamierzam to robić. 

Przede mną interesująco zapowiadający się styczeń, ale o tym może za jakiś czas ;).

  Kochane,  wszelkiej pomyślności w Nowym Roku,  niech Wam zawsze świeci słoneczko, a niebiosa sprzyjają w każdym                                        momencie życia.  

                                 Pysiam i przytulam noworocznie (przytul)

18 września 2014 , Komentarze (7)

Czwartek, 18.09.2014

Znowu czwartek i znowu ważenie. Zaglądnęłam tutaj jak zwykle w czwartkowy poranek. Miałam tylko odnotować wagę i uciekać, bo do wyjazdu coraz bliżej, a tona roboty wciąż przede mną. Nie dało mi....  wprawdzie pobieżnie, ale przeglądnęłam parę wpisów w Waszych pamiętnikach i postanowiłam, że napiszę kilka słów.


Początkiem października wyjeżdżam do sanatorium do Krynicy Zdroju. W perspektywie trzy tygodnie totalnej laby. Uwielbiam wyjazdy do sanatorium. Zero obowiązków, kojące zabiegi, rozrywka i zabawa na co dzień. Tym razem jadę z przyjaciółką z Sanoka i nie muszę martwić się o dobre towarzystwo :D


Dużo pracuję, bardzo dużo. Mój dzień pracy rzadko rozpoczynam o 8.00, a kończę w późnych godzinach wieczornych. No niestety, to co miałabym zrobić w październiku muszę przerobić już teraz. Samo się nie zrobi i koniec. O której wrócę dzisiaj do domu? Jeszcze nie wiem. Wczoraj kolację jadłam o 23.30. Wiem, wiem.... powiecie, że to nie pora na posiłek, ale co miałam zrobić? Od 19.00 włączyło mi się burczenie, z którym walczyłam przy pomocy ciepłych herbatek. Z czystej zasady, od kiedy jestem na Vitalii nie kupuję jedzenia na wynos. Wczoraj zabrałam ze sobą 4 posiłki, bo miałam nadzieję, że na kolację wrócę do domu. Dzisiaj mądrzejsza o doświadczenie przezornie zapakowałam menu na cały dzień.


 Od dwóch tygodni biegam do krawcowej. Wyjmuję z szafy cieplejszą odzież, którą chcę zabrać do sanatorium, a ta cholera nijak nie pasuje do mojego ciała. Spódniczki, spodnie, bluzeczki, sweterki jakby rozciągnęły się o przynajmniej dwa rozmiary. Akurat z tego powodu nie narzekam. Może tylko troszeczkę, bo usługi krawieckie w moim mieście to czysty rozbój w biały dzień. Zwężenie dwóch spódniczek, dwóch bluzeczek i skrócenie spodni 150 zł. I żeby to trochę optymistyczniej zabrzmiało stwierdzam, że nie ma się co martwić - to kolejny powód, a może motywator, żeby nie przytyć i znowu nie płacić za poszerzenie. Najciekawsze w tym wszystkim jest to, że ja sama potrafię wykonać takie poprawki, ale chroniczny brak czasu sprawia, że inni mogą zarobić :) 


Mój domek nabiera wyglądu. Dwie firmy pracują od raniutka. Dachowcy wykorzystują piękną pogodę i pracują jak mróweczki. Niebawem moja ciemno czerwona dachówka pokryje domek. Wczesnym rankiem przyjechali fachowcy z Żywca z oknami. Kolor okien taki jak sobie wymarzyłam - odrobinkę kremowe z piękną klamką w kolorze starego złota. Szyby delikatnie przydymione sprawiają, że wnętrze wypełnia się ciepłym światłem. Jutro spotkanie z firmą od hydrauliki i elektryki. W czasie, gdy ja będę wypoczywać robota musi iść dalej. Na wiosnę bardzo chcę być już u siebie :)


Dziewczynki moje cudne, wracam do obowiązków. Jeszcze zakup laptopa przed wyjazdem, bo mój stary już oddany dla Jurka :) Do swojej pracy potrzebuję czegoś lepszego. Pozostaję w nadziei, że podczas wypoczynku znajdę trochę czasu dla Was i częściej będę z Wami :) 

                                                           PYSIAM SŁODZIUTEŃKO :)

5 września 2014 , Komentarze (7)

Piątek, 05.09.2014

Witajcie moje Kochane Dziewczynki :) Znowu tylko krótki znak życia :) Wybaczcie:)

Jak wiecie, bardzo lubię pisać i bardzo lubię bywać na Vitalii, a szczególnie zaglądać do Waszych pamiętników, ale...... druga połowa roku jest dla mnie czasem szczególnie pracowitym. Już dzisiaj nie wyrabiam na zakrętach, chociaż pracuję po 12 godzin dziennie. Jedynie przyjacielski obowiązek wobec Was sprawia, że od czasu do czasu coś skrobnę <3


Dostałam w końcu skierowanie do sanatorium. Wyjeżdżam 1 października do Krynicy (górskiej). Wprawdzie miał być w lipcu Sopot, ale splot różnych okoliczności mocno popsuł plany kobiecie pracującej. W związku z wyjazdem muszę teraz więcej pracować. Tak to już jest, gdy decydujesz się na wzięcie we własne ręce spraw zawodowych. O rany Julek !  Jak ja w takich momentach zazdroszczę ludziom na etatach. 


Waga od 3 tygodni stoi w miejscu. Wróciłam do fazy natarcia - ale brzmi, co ? Wiem, że to kolejny bunt mojego niezbyt chętnie współpracującego organizmu i wiem, że w  końcu wszystko ruszy. Dietkowo jestem grzeczniutka, papieroski dalej palę więc nie ma powodu do zwyżek wagi. Przetrzymam i to :) Gorzej z ruchem. Jego brak zatrzymuje wodę. Postanowiłam, że dzisiaj pójdę z Kasią na kijki. Mam obawy i zakaz od doktorka, ale myślę, że mogę spróbować. Wylazłam z Iwonką na połoninę i przeżyłam, to kijki też przeżyję :) 


Pogoda u mnie piękna :) Cały dzień świeci piękne słoneczko, aż chce się żyć :) Wcześnie rano zaliczyłam fryzjera, bo łepek mocno odrósł. i jak to mam w zwyczaju - po powrocie do domku muszę się uczesać po swojemu. Moja fryzjerka bardzo się stara, świetnie obcina włosy, ale jest taka dokładna w układaniu, że fryzurka jest jak na wesele. Od 30 lat, codziennie rano układam sama włosy. Nie robię trwałej i przy moich prostych włosach lokówka i suszarka to chleb codzienny. Lubię "po swojemu" i już :)


Jutro pracuję, a w niedzielę jadę z przyjaciółmi na wycieczkę rowerową do Leska (jak kolano wytrzyma). 

                        Buziaki słodziaki pysiaki wysyłam na piękny weekend :)