Pamiętnik odchudzania użytkownika:
bozenka1604

kobieta, 60 lat, Sanok

158 cm, 59.90 kg więcej o mnie

bozenka1604 schudła na diecie: Dieta IgPro


Postępy w odchudzaniu

Najskuteczniejsze odchudzanie w Polsce.

Wpisy w pamiętniku

28 sierpnia 2014 , Komentarze (15)

Czwartek, 28.08.2014

Jestem w pracy. Za oknem wyjrzało słonko, mój pokój rozjaśnił się. Nie zasłaniam żaluzji, bo spragniona jestem słoneczka po kilku dniach pompy z nieba. Jak mało trzeba człowiekowi do szczęścia :) 


Zgodnie z obietnicą ciąg dalszy niedokończonego wczoraj wpisu. Jurek wrócił dość szybko z podróży do Lublina i niespodzianie wyrwał mnie od Was. Ale, co się odwlecze to nie uciecze :)


Z wycieczki do Soliny wróciliśmy wieczorkiem. Żegnaliśmy się z Iwonką i jej Rodzinką przy restauracji McDonald's. Pięknie spędzony dzień i rozkwitająca coraz bardziej znajomość powodowały, że jakoś trudno było się rozstać. Każdy z nas próbował chociaż na chwilkę odwlec tę smutną chwilę. Miałyśmy z Iwoną wrażenie, że jeszcze nie nagadałyśmy się do syta. Czasami tak bywa, że poznajesz kogoś i od pierwszego wrażenia masz poczucie, jakbyś znała tę osobę całe życie. W mgnieniu oka rodzi się sympatia i wielka chęć bycia z kimś takim. W obecności takiej osoby jesteś wyluzowana, nieskrępowana, szczera, a przede wszystkim znajdujesz tysiące wspólnych tematów do przegadania. Gadasz o wszystkim, powierzasz najgłębiej skrywane tajemnice, a przecież nic i nikt Cię do tego nie zmusza. No cóż, wszystko co piękne, w końcu znajduje koniec. Iwona wyjechała, a ja mam nadzieję, że to nie ostatnie spotkanie i kiedyś znowu usiądziemy przy lampce wina na fajne, babskie pogaduchy :).


W niedzielę 17.08.2014 dwa dni po spotkaniu z Iwoną nasze miasto organizowało Jarmark folklorystyczny. Znowu pomyślałam o niej. Szkoda, że już wyjechała, mogła jeszcze tyle zobaczyć. Wyszliśmy z Jurkiem na sanocki rynek. Tego dnia tętnił pełnią życia. Kiermasze ustawione wzdłuż deptaka zachęcały do zakupów i podziwiania regionalnych cudeniek. Zatrzymałam się przy stoisku z ikonami (zdjęcie : www.bieszczady24.pl).

               

Długo podziwiałam kunszt malarski autora. Przez chwilę pojawiła się chęć kupienia jednej wyjątkowej, wyróżniającej się wśród wielu oprawą ze starego drewna. O nie, jeszcze nie teraz - przemówił zdrowy rozsądek. Na ikony przyjdzie czas, kiedy będę urządzać swój nowy dom. Tego dnia zadowoliłam się glinianym garnkiem, który posłużył mi jako osłonka brzydkiej doniczki. 


Usiedliśmy w ogródku w Karczmie. Jurek zamówił piwo, a ja słuchałam koncertu. Piękna pogoda zachęcała do biesiadowania. Postanowiliśmy zostać tutaj na obiad. Tłumy na rynku, muzyka, stragany, cukrowa wata, biegające dzieci, pluszcząca fontanna, a my w cieniu parasola gadaliśmy o tym i tamtym :) 

                                        

Po obiedzie poszliśmy na spacer. Kierunek - sanocki zamek, w którym mieści się Muzeum Historyczne. Odnowiony budynek zamku, dobudowana galeria Beksińskiego robią naprawdę wrażenie. Wszędzie czyściutko, młode roślinki zaznaczają swoje tereny, oj pięknie będzie w przyszłym roku.

                               

Na chwilkę przejęłam aparat od Jurka i zrobiłam mu fotkę. Jurek nie lubi pozować. W karczmie nie uśmiechał się, a przy zamku stoi jak kołek.

                     

Poszliśmy na taras widokowy. Piękne jest moje miasto i pięknie jest położone :) 

                                 

Z tarasu rozpościera się cudowny widok. Centrum wraz z zamkiem położone jest na wzniesieniu. Tak kiedyś w celach obronnych lokowano grody, a przecież początki miasta sięgają X wieku. U podnóża zamkowego wzgórza moje miasto otula zielona kołderka. W oddali trochę niższe górki to dobry początek dla niewprawionych turystów. 

       

Słoneczko skutecznie podkręcało nasze dobre w tym dniu humory. Jak mała dziewczynka wlazłam na zamkową armatę. Mam jeszcze inne ujęcia, ale mogą być odrobinę niecenzuralne, więc nie ryzykuję ;)

                  

Wieczorem wracaliśmy do domu. Pięknie oświetlony rynek mówił - zostańcie jeszcze :) Jutro poniedziałek, czas wracać. Szkoda, że takie dni przemijają jak jedno mgnienie oka.

             

Zdjęcie rynku nocą pochodzi ze strony www.cupofhappines.pl. Nie mogliśmy tego wieczora zrobić własnych zdjęć, gdyż wielki tłum mocno to uniemożliwiał. W kościele OO. Franciszkanów, który widzicie na zdjęciu w 1417 roku Władysław Jagiełło poślubił swoją trzecią żonę Elżbietę Granowską.  Wnętrze tej małej świątyni warte jest odwiedzenia. Wymarzone miejsce z niesamowitym intymnym klimatem dla tych, którzy chcą na moment złapać oddech i pochylić się nad modlitwą. Poniżej nawa główna kościoła.

       

I jeszcze na koniec prezbiterium :)

   

Zdjęcia: www.wikipedia.org

                     Piękne jest moje miasto :) Pysiam słonecznie :)

27 sierpnia 2014 , Komentarze (10)

Środa, 27.08.2014

Wkurza mnie Vitalia już kolejny raz. Problem tkwi w powiadomieniach na tablicy. Staram się zaglądać chociaż na chwileczkę co u Was słychać, a tu nic. Pomyślałam, że może wakacje rozleniwiły każdą z nas i nikomu nie chce się pisać. Po kilku dniach wyświetlają się powiadomienia sprzed kilki dni. Co jest? Wczoraj zaglądałam i nie było żadnych powiadomień, a dzisiaj widzę te sprzed np. 3 dni? Mimo wszystko uzbrajam się w cierpliwość i pozostaję w nadziei, że to Vitaliowe wariactwo ktoś w końcu naprawi.


A teraz kilka aktualnych fotek. Jak doskonale wiecie z moich ostatnich wpisów zaliczyłyśmy z Iwonką Połoninę Wetlińską. Łatwo nie było, ale w końcu dotarłyśmy na ulubioną górkę.

Wdrapaliśmy się na 1228 m n.p.m. W tym dniu duże zachmurzenie i mgła przeszkadzały w podziwianiu pięknych widoków. A tak wyglądał z góry parking, na którym zostawiliśmy samochody. Zdjęcie nie jest dobrej jakości z powodu zamglenia. 

Poniżej dowód, że dotarliśmy do Chatki Puchatka. To schronisko uważane za najmniej wygodne dla turystów. A ja mówię - dobrze, że tam jest, bo w czasie załamania pogody służy niejednemu za schronienie :) 

Pomimo zamglenia chętnych na górskie wędrówki nie brakowało tego dnia. Dziesiątki, a nawet setki ludzi mijaliśmy na szlakach. 

W górach jest bardzo piękny zwyczaj. Ludzie mijający się, nawzajem się pozdrawiają. Dzień dobry, Witam, Cześć - słychać na każdym kroku. Te górskie pozdrowienia mają zupełnie inny wymiar, one mówią - "Pamiętaj, jeśli będziesz potrzebować pomocy możesz na mnie liczyć". To znak solidarności ludzi na wypadek kłopotów. 

Po zejściu z Połoniny pojechaliśmy na fajny obiadek. Iwonka z Rodzinką miała okazję posmakować naszych regionalnych potraw. A potem kierunek Solina. Oj, tłoczno było. Nasze Bieszczady tego roku przeżywają prawdziwe oblężenie. Zdjęcie dostałam od Iwonki. Sama nie zrobiłam ani jednego, a taka była po południu piękna pogoda :)

Ok kochane, wracam do domku. Mąż przyjechał po mnie. Reszta następnym razem :) Pa, pa..

22 sierpnia 2014 , Komentarze (16)

Piątek, 22.08.2014 

Wczoraj, jak zwykle w czwartek stanęłam na wadze. Wkurzyłam się.  Na wyświetlaczu 56.90 kg, a miało być według założeń poniżej 56.50 (to waga z ubiegłego tygodnia). Mój cel nieznacznie się oddalił, a ja zła jak osa poszłam do łazienki.Dobrze, że Jurcyś jeszcze spał, to nie pożądliłam. 


Wracam do tematu papierosów. Norgusia czeka na wyjaśnienia, a więc rozpoczynam kolejny etap spowiedzi. Jak doskonale wiecie 14 lipca przy nieznacznej sugestii siostry (to ona wybrała termin) w dniu jej urodzin postanowiłyśmy rzucić palenie. Jakoś to było, chociaż czułam, że chyba nie do końca byłam przygotowana. Słowo jednak się rzekło i klamka zapadła. Chwaliłam się wszem i wobec, że nie palę wzbudzając powszechny podziw. W tym chwaleniu miałam ukryty cel - im więcej osób będzie o tym wiedziało, tym bardziej głupio mi będzie złamać postanowienie. Nawet dwójka przyjaciół z Rzeszowa Agata i Marek w przypływie dobrej woli postanowili również rozstać się z tym niechcianym nałogiem. I tylko przed nimi ukrywam powrót do nałogu. Nie jest mi trudno, bo mieszkamy w odległości ok. 80 km i spotykamy się sporadycznie. Niepalenie szło mi jak po grudzie, to była prawdziwa walka na polu bitwy, która trwała ok. miesiąca. W tym czasie moja waga zanotowała zwyżkę 2.70 kg. Myślałam, że umrę ze zmartwienia. Przy obecnej wadze zbicie każdego kilograma to duży wysiłek, a tu w krótkim czasie taka niespodzianka. E-mail do dietetyczki niewiele pomógł. Dietetyczka tkwiła przy swoim, że jeśli trzymam dietę, to zwyżka wagi jest niemożliwa. Jak to niemożliwa? Przecież staję na wagę i widzę co mi wyświetla. Wymieniłam baterię, ale i to nie odchudziło mnie. Wciąż ten sam wynik (szloch). Nie to jednak było powodem wielkiego great return. 


Od początku źle znosiłam wyprowadzkę z mojego mieszkania. Ciągle towarzyszące mi uczucie, że z dnia na dzień stałam się bezdomną rujnowało mnie psychicznie. To tak, jakbym straciła fundamenty swojego dotychczasowego życia. Wdzięczna byłam siostrze, że przygarnęła nas pod swój dach. Doceniałam jej wielki gest, zwłaszcza, że tą jedną decyzją i ona utraciła w pewnym sensie wolność i niezależność. Dobrze nam było razem, ale ja wciąż czułam duży dyskomfort. W myśl swojej nadrzędnej zasadzie  "unikania złych emocji" postanowiłam coś wynająć. Trafiło się niewielkie mieszkanko w centrum miasta. Kolejna wyprowadzka w krótkim czasie dołożyła niemałego stresu. Mieszkanie jest własnością starszej pani, która wiele lat temu wyjechała do syna za granicę na krótki wypoczynek. Tam zachorowała, nie może chodzić. W Sanoku nie ma rodziny więc zmuszona była zostać u syna na dłużej. Mieszkanie jest utrzymywane dla starszej pani tylko po to, by miała świadomość, że w każdej chwili może tutaj wrócić. Powrót starszej pani jest dość wątpliwy, ale syn nie chce mamie robić przykrości. Z tego też powodu chętnie wynajął nam mieszkanie, by odciążyć swój budżet domowy od opłat. 


Wejście do opuszczonego kilka lat temu mieszkania było niewyobrażalnym przeżyciem. Przeraził mnie widok, jaki ujrzałam. Dobrze, że Kasia była ze mną. Tylko to dodawało mi otuchy. Mamuś - mówiła - zakaszemy rękawy, wyszorujemy wszystko co się da, wypierzemy firanki i będzie dobrze. Tydzień trwały porządki. We trzy Kasia, Ania (andzia655) i ja czochrałyśmy w grubych gumowych rękawiczkach każdy milimetr pokryty grubą warstwą lepkiego kurzu. Momentami miałam wątpliwości czy da się tutaj zamieszkać. Z dnia na dzień było coraz lepiej. Powoli mieszkanie nabierało w miarę przyzwoitego wyglądu. A jeszcze ten zapach niewietrzonego wiele lat mieszkania przyprawiał o zawrót głowy. W końcu finisz, ostatnie ruchy odkurzaczem i szmatką i można się wprowadzić. 


Zanim wypakowałam z kartonów rzeczy swoje i Jurka musiałam usunąć zalegające w szafach i szafkach ubrania i wiele innych bibelotów starszej pani - właścicielki mieszkania. Byłam zdziwiona, że mnie - osobę obcą obdarzono takim wielkim zaufaniem. Przecież weszłam do mieszkania, w którym starsza pani zostawiła całe swoje życie, a przede wszystkim wiele cennych dla niej pamiątek rodzinnych. Skrupulatnie spakowałam w kartony odzież, kolekcję starych przedwojennych monet, biżuterię, zdjęcia z czasów wojny włożone do pięknych albumów, srebra, ziemię z Katynia i jeszcze wiele innych drobnych przedmiotów, które niewątpliwie stanowią wielką wartość dla jej właścicielki i rodziny. Starsza pani przeżyła obóz w Oświęcimiu, tam poznała swojego męża. Mieli dużo szczęścia, że udało im się wrócić do domu. Tym bardziej czułam się w obowiązku zabezpieczyć jej pamiątki z należytą starannością. Kiedy wróci do domu będzie mogła znowu cieszyć się każdym pozostawionym przedmiotem. 


Wizyta Iwonki była dobrą odskocznią po tym wariackim okresie. Wino w karczmie, wyjście na Wetlinkę, a przede wszystkim jej obecność znacznie podratowały moje rozchwiane emocjonalnie życie. Powoli wszystko wraca do normy. Przyzwyczajam się do nowych  (jak bardzo odmiennych od dotychczasowych) warunków. Powtarzam sobie - dam radę, to tylko do wiosny, a potem już tylko dobrze i dobrze i dobrze :) Dzisiaj dostałam próbkę drewna na moje drzwi do nowego domu. Stoi obok mnie kawałek postarzałego specjalnie drewna pomalowanego farbą w kolorze ecri, a ja uśmiecham się do niego. Gdzieś w głębi serca czuję nadzieję na lepsze jutro. Oby do wiosny :) 


Powoli wracam do swojej wagi sprzed niepalenia. W dniu, w którym kupiłam pierwszą od miesiąca paczkę papierosów poprawiłam pasek na Vitalii. Teraz mój cel to 52 kg i w dniu, w którym moja waga pokaże ten wynik rzucam palenie. Jeśli nawet przytyję z tego powodu ok. 2 kg to i tak będę ważyć zgodnie ze swoim pierwszym założeniem 54 kg, a o to przecież walczę. Dietę utrzymuję w dalszym ciągu, chociaż odrobinkę poszalałam podczas wizyty Iwonki. W końcu na wakacjach każdej z nas coś się należy, a moja okoliczność naprawdę była wyjątkowa :) 


           Dużo słoneczka Kochane :)  Niech wam cieplutko świeci :)

19 sierpnia 2014 , Komentarze (8)

Wtorek, 19.08.2014

Oj, dzieje się wokół mnie tyle, że trudno nadążyć. Budowa domu, praca zawodowa i licho wie co jeszcze. Ale dzięki pewnej pani, którą miałam przyjemność poznać kilka dni temu spędziłam cudowny dzień. Spędziłam go tak, jak lubię. Oczywiście domyślacie się, że chodzi o Iwonkę "moderno". Najpierw spotkanie w sanockiej karczmie na Rynku. W założeniach miało być krótkie, no takie na długość pierwszej wspólnej kawki. Ale kiedy dwóm babom otworzą się usta, a dodatkowo atmosferę podkręca dobre, czerwone wytrawne winko rozmowom nie ma końca. Podobnie jak Iwonka odniosłam wrażenie, że znamy się od niepamiętnych czasów. To tak już jest, że czasami spotykamy na swojej drodze człowieka i od pierwszego wejrzenia wiemy, że to kumpel, a może przyjaciel na dobre i na złe. Drugie, troszeczkę dłuższe spotkanie zaplanowałyśmy na 15 sierpnia. Nie pracowałam i mogłam spokojnie poświecić Iwonie więcej czasu. I jak podpowiadała moja intuicja - warto było :) Iwona jest bardzo ciepłą kobietą. Jej zdjęcie na Vitalii zupełnie nie oddaje jej charakteru. Trochę inaczej ją sobie wyobrażałam. Myślałam, że jest bardzo poważna i taka mało dostępna. (Wybacz Iwonko, proszę <3). Dzisiaj wiem, że to kobitka do tańca i do różańca. Przy pożegnaniu żałowałam, że miałyśmy tak mało czasu dla siebie, ale pozostałam w nadziei, że jeszcze się zobaczymy :).


15 sierpnia 2014. Idziemy w góry. Ponieważ Iwona i jej rodzinka jeszcze nigdy nie kosztowali tej przyjemności wybraliśmy jeden z łagodniejszych szczytów Połoniny Wetlińskiej - Hasiakową Skałę. Wejście na wysokość 1228 m n.p.m. Na parkingu przy stoku zapisaliśmy w telefonach numer Pogotowia Górskiego, zmiana obuwia i w drogę. Pierwsze metry pokonujemy na otwartej przestrzeni i powoli zbliżamy się do lasu. Pogoda na ten dzień wymarzona, specjalnie ją zamówiłam, hi, hi. Chłodno, ale bezdeszczowo, nie musimy się pocić przy podejściu. Idziemy powoli, odpoczywamy, bo to nie ma być maraton, ale przyjemny dzień. Wchodzimy do lasu, tu trochę gorzej, bo całą noc lał deszcz i szlakiem płynie rzeka wody. No, może przesadzam, nie rzeka, a górski strumyk. Jest ślisko i miejscami błotno więc musimy uważać, żeby się nie połamać. Ale i o tę część imprezy zadbaliśmy. W drodze na Wetlinkę (tak nazywamy naszą ulubioną górkę) odwiedziliśmy stację GOPR-u w Ustrzykach Górnych, w której dyżurował w tym dniu mój przyszły zięć i odebraliśmy ustną deklarację, że jakby coś, to możemy liczyć na pomoc. Kochany Wojtuś :) 

Mijamy wysokość 1000 m, kończy się las i wychodzimy na otwartą przestrzeń. I znowu miłe zaskoczenie - w tym dniu nie wieje wiatr, nie urywa głowy, nie musimy zakładać wiatrówek. Po chwili jesteśmy pod Chatką Puchatka, to schronisko PTTK, w którym od niepamiętnych czasów rezyduje Lutek Pińczuk, człowiek, który pokochał góry całym sercem. Jestem dumna, że znamy się osobiście, i że dzisiaj mogę Wam o nim napisać :)


Bieszczady to piękne miejsce na ziemi. Zwykło się u nas mówić, że tutaj przyjeżdża się tylko raz, a potem tylko wraca:) Połonina Wetlińska i Chatka Puchatka to najbardziej rozpoznawalne bieszczadzkie miejsce. Chatka Puchatka - zwykłe, bez jakichkolwiek wygód schronisko uznawane za najgorsze w Polsce. Brak toalet, bieżącej wody i prądu, hulający po schronisku wiatr to tylko niektóre "atrakcje" tego miejsca. Ale są ludzie, którzy mieszkając na co dzień w luksusowych willach od lat przyjeżdżają do Lutka. Bo nie budynki i wygody tworzą atmosferę lecz ludzie, których spotykamy na swojej drodze. 


Lutek przygodę na Połoninie rozpoczął w 1964 roku, 50 lat temu i ku rozpaczy wielu z nas kończy rezydencję na Wetlince końcem tego roku. Nie wyobrażam sobie Wetlinki bez Lutka. Jeden z pierwszych ratowników GOPR-u, wspaniały człowiek, który nigdy nikomu nie odmówił pomocy. Chatkę Puchatka przejął po krakowskich harcerzach, kiedy Ci nie dając sobie rady z trudami życia w górach opuścili ją, wcześniej mocno dewastując. Zimą nie było w pobliżu opału, więc harcerze wyrywali deski ze ścian i podłóg, by ogrzać Tawernę. Tak nazywali wtedy schronisko. Lutek postanowił, że wyremontuje Chatkę i urządzi tam schronisko dla bieszczadzkich wędrowców, a przy okazji mieszkanie dla siebie. Na końskim grzbiecie woził cement i deski. Życie w górach wymaga wielu poświęceń i samozaparcia. Opuściła go partnerka życiowa, a on zabrał się do ciężkiej roboty. Remontował Chatkę. Tak o Lutku pisze w swojej książce pt. "Majster Bieda, czyli zakapiorskie Bieszczady" Andrzej Potocki: 

....Postanowił drewniane ściany obmurować zewnątrz kamieniami. Z przełęczy Wyżnej 872 metry ponad poziom morza, końską drogą, przetransportował pod schronisko, będące na wysokości 1228 metrów nad poziomem morza, kilkadziesiąt ton materiałów. Jednym słowem wydźwignął je na ponad 350 metrów w górę. Taki z niego gość! Nawet Syzyf nie piął się tak pod górkę.

... Z roku na rok schronisko miało coraz większą renomę i coraz bardziej liczniejszych gości. Z roku na rok. Z roku na rok trzeba dowozić więcej wody i jedzenia oraz opału, bo kiedy wojsko budowało tę chatę, nie myślało o takich przyziemnych sprawach, jak źródło wody czy osłona od wiatru. [...] Źródło jest pół kilometra od schroniska, ale ponad sto metrów niżej, przeto zwłaszcza w zimie woda ma tu wyższą cenę niż piwo w mieście.

Kiedy przez kilka dni popada śnieg i wiatr rozhula się wzdłuż grani, wtedy nie raz trzeba wychodzić przez okno w facjacie, żeby odkopać wejście i uwolnić się z tej śnieżnej pułapki. [...]

Od kilu lat Lutkowi towarzyszy nowa partnerka Dorka. Obydwoje są ludźmi wielkiej wagi, przez cały rok żyją w spartańskich warunkach, chociaż jakiś czas temu zaglądnęła do nich odrobina cywilizacji. Od niedawna panele fotowoltaiczne, a wcześniej agregat prądotwórczy dostarczają światła na kilka godzin dziennie. Drewno na opał wciąż trzeba zbierać w lesie, a wodę dowozić gazikiem. Lutek skończył już 70 lat i z roku na rok jest coraz trudniej. Stąd decyzja, że na koniec roku schodzą z Wetlinki. 

I jeszcze na koniec, dla zachęty dla niezdecydowanych chcę pokazać jak wyglądają Bieszczady jesienią. To prawdziwa złota, polska jesień. Cud natury :)

         Cudze chwalicie, swego nie znacie - ile prawdy jest w tych słowach.                                  Zapraszam serdecznie w Bieszczady :)


P.S. W swoim wpisie wykorzystałam zdjęcia Inki Wieczeńskiej i Pawła Szymańskiego. Wprawdzie mamy własne zdjęcia, ale w górach tego dnia było tak duże zachmurzenie i mgła, że nasze zdjęcia nie oddają uroku tego wyjątkowego miejsca.

Kochane, na dzisiaj tyle. Czułam, że Was zaniedbuję, dlatego dzisiaj specjalnie zostałam w pracy, by zrobić ten wpis. Od tygodnia mam nowe lokum, w którym jeszcze przez jakiś czas nie będę miała internetu, dlatego nie jestem na bieżąco z Waszymi sprawami i nie komentuję Waszych wpisów. Proszę jak zwykle o wybaczenie. Już prawie 20.00, wracam do domku, bo jeszcze trzeba upichcić coś na jutro :) 


A cha, i jeszcze jedno - znowu palę papierosy, ale o tym innym razem.

                                                Pysiam, pysiam, pysiam :)

16 sierpnia 2014 , Komentarze (6)

Sobota, 16.08.2014

Ja tylko na momencik. Sorki, że mnie nie było z Wami moje drogie przez całe, długie 2 tygodnie. To nie jest zaniedbanie, ale splot przeróżnych wydarzeń. :) Uniżenie proszę o wybaczenie :) Niebawem postaram się wszystko nadrobić :)


A teraz w telegraficznym skrócie - dużo pracuję, bo sezon urlopowy i trzeba zastępować innych. Trudno, życie potrafi być okrutne. Odbiję to sobie na emeryturze. Przecież to już niedługo, za niecałe 17 lat :) Zleci :)


We wtorek spotkałam się w realu z Iwonką "Moderno". Kobita cud, miód, orzeszki :) Wczoraj Iwonka straciła górską cnotę. Po raz pierwszy pokonała na własnych nogach bieszczadzki szczyt. Ale o tym na pewno sama napisze :) Spędziłyśmy pełen wrażeń, cudowny, a przede wszystkim bardzo aktywny dzień :) Kto jeszcze jest chętny na górskie wycieczki serdecznie zapraszam póki pogoda jest w miarę dobra :) 



To tyle na dzisiaj. Tęsknię za Wami. Za moment jadę na pogrzeb. Zmarła mama mojej koleżanki :( 

             Pysiam jak zwykle i ślę milion uścisków :) Do miłego :)

31 lipca 2014 , Komentarze (16)

Czwartek, 31.07.2014

Tak, tak moje drogie!  Niepalenie to jedna wielka bitwa, którą staczam sama ze sobą od 18 dni. Jak dotąd dzielnie się trzymam, chociaż dzisiaj dostałam dziwnego wilczego głodu. Zjadając pierwsze śniadanie, jeszcze zanim połknęłam ostatni kęs już marzyłam o drugim. Cały dzień myślę o  jedzeniu i na niczym nie mogę się skupić. Świadoma jestem, że jak ulegnę pokusie i zacznę jeść ponad miarę to dupcia znowu się powiększy, a tego nie chcę. 


Przez 18 dni niepalenia moja waga początkowo wzrosła o prawie 2 kg. W ostatnim tygodniu udało mi się zatrzymać wagę i dodatkowo zrzucić 0,3 kg.  Powoli wracam do codziennych ćwiczeń, chociaż nie wszystkie mogę wykonać. Zamiast kijków częściej wyciągam z piwnicy rower,  zgodnie z zaleceniem mojego doktorka. 

W sprawie zwyżki wagi kontaktowałam się z dietetyczką, która twierdzi, że rzucenie palenia nie może wpływać na wzrost wagi, jeśli przestrzegamy diety. Uważa ona, że mój skok wagi mógł mieć inną przyczynę, np. zaburzenia hormonalne czy też upał mogły spowodować zatrzymanie wody.  Niekoniecznie się z nią zgadzam, bo wiem, że nikotyna jest szkodliwa, ale jest wspomagaczem układu trawiennego. Kiedy ten wspomagacz zostanie wyłączony musi minąć jakiś czas zanim organizm samodzielnie zacznie sobie radzić z nową sytuacją. 

Czasami mam wrażenie, że jestem traktowana szablonowo przez pracowników Vitalii, bo już 3 razy zadawałam pytanie dot. mojej wagi i za każdym razem otrzymywałam taką samą odpowiedź. Czyżby "kopiuj" "wklej"? No cóż, w dobie robotów trudno się dziwić, że coraz częściej programy komputerowe zastępują ludzi i być może na Vitalii jest podobnie.


Ponieważ wykupiłam dietę na ponad pół roku, postanowiłam zmienić swoją wagę docelową z 54 na 52 kg. To dlatego, żeby za szybko się z Wami moje drogie nie rozstawać i mieć jakiś dodatkowy cel, który pomimo czasowego wzrostu kurczył się niewyobrażalnie szybko :)

Przecież nie muszę mówić, że wszystko co dobre i piękne szybko się kończy - nie w tym przypadku. Spokojnie mogę napisać, ze Vitalia to mój drugi dom, w którym pomimo chronicznego braku czasu lubię "pomieszkać".


Od 6 dni stosuję (razem z Agatką) oczyszczającą kurację cytrynową. Codziennie rano na czczo wypijam sok ze świeżo wyciśniętych cytryn. Myślałam, że nie dam rady, że soku z cytryny nie da się tak po prostu pić. Zapewniam Was moje kochane, że spokojnie wypijam szklankę takiego świeżego soku bez mrugnięcia okiem. Siostra Agatka kupiła piękne, bardzo dojrzałe cytryny w cieniutkich łupkach - 60 szt. Nie wiem skąd je wytrzasnęła, bo przecież lipiec to nie sezon na cytrusy. Nasze cytryny mają tyle soku, że po wyciśnięciu 5 szt otrzymuję 300 ml pysznego  soczku. Koniecznie chcę oczyścić organizm, to taka forma rytualnego pożegnania z nałogiem palenia i posprzątania swojego organizmu. 


                         Jak zawsze posyłam milion pysiaków :*
                              i życzę pięknego popołudnia :) 

24 lipca 2014 , Komentarze (9)

Czwartek, 24.07.2014

Wiedziałam, że dzisiaj przeżyję szok. Spodziewałam się zwyżki wagi, ale aż tyle !!!!!!!!! Rozwiodłam się już dawno z 8, potem z 7, a teraz obie zołzy musiałam przyjąć pod swój dach (o przepraszam - pod dach Agatki) w jednym czasie. Jak ja to zniosę ? 

I za co to wszystko ????????? 

Dzisiaj rozpoczęłam 11 dzień bez papierosa. I to się chwali. Daję radę, chociaż pełno wkoło pokus. Nie daję się, bo podjęłam decyzję, że RZUCAM PALENIE i koniec. Dzień do dnia niepodobny,  jednego się wściekam, a innego nawet nie pomyślę o papierosie. 

Najgorsze, że waga zastraszająco szybko idzie w górę. W pierwszym tygodniu niepalenia (w 4 dniu) moja waga pokazała więcej o 0,3 kg. Po kolejnym tygodniu niepalenia więcej o 1.40 kg. W sumie 11 dni i 1.70 kg do przodu. Powinnam powiedzieć, że w nosie mam niepalenie, bo waga i jej spadek jest ponad wszystko i spokojnie pójść do sklepu po ulubione slimki. Niestety twardy Baranek postanowił nie palić i koniec. I pomimo, że dupcia rośnie ja twardo mówię STOP papierosom. 

Na okoliczność "ogromnych" oszczędności, będąc ostatnio w Łodzi zaszalałam i kupiłam bardzo ładne jeansy Lacoste . Ciekawa jestem czy mój rozrastający tyłeczek jeszcze się do nich mieści.

Za chwilę napiszę e-maila do dietetyczki co mam robić, żeby to tycie powstrzymać. Grzecznie jem, nie podjadam. O, przepraszam - od momentu rzucenia fajeczek dwa razy najadłam się do syta owoców, tj. jednym razem śliwek i drugim razem truskawek. Ponadto dwa razy po 1 maleńkiej kosteczce gorzkiej czekolady.  I TYLE !!! 

Zjedzone nadprogramowo kalorie nie powinny dać takich strasznych efektów. Teraz wiem,  że powinnam te dwie czynności zrobić w odwrotnej kolejności; najpierw rzucić palenie, a potem dopiero zabrać się za odchudzanie. Polak mądry po szkodzie - ile w tym prawdy.

Abonament na Vitalii wykupiłam do lutego przyszłego roku, bo chcę być z Wami. To mnie bardzo mobilizuje do działania. Dzisiaj rano wróciłam do ćwiczeń. Wykonuję tylko te, które mogę. Kiedy się zapomnę kolanka szybciutko przypominają mi o sobie i bolą jak diabli. Zastrzyki niestety nie pomogły. Wróci doktorek z wakacji to pomyślimy co dalej. 

Wiem, że ostatnio za rzadko tu bywam, ale musicie Kobietki moje kochane wybaczyć zapracowanej koleżance. Domek się szybciutko buduje, więcej czasu spędzam w marketach budowlanych niż gdziekolwiek indziej. Dzisiaj rano zamówiłam w końcu okna. Trudną miałam decyzję, ale już po wszystkim. Zaklepane i finito :)

                                         Pysiam moje Dziewczynki
                             w same czubeczki Waszych nosków :*

17 lipca 2014 , Komentarze (5)

Jeszcze środa, dotarłam do hotelu. Kilkugodzinna podróż trochę mnie uspokoiła. Jestem jakby mniej nerwowa i mniej nabuzowana. Jutro pracowity dzień. Idę spać, wciąż nie palę :) Przepraszam za taki mizerny wpis, ale jak nie pośpię, to jutro będę jak wymaglowana, a przecież trzeba pracować. 

PS. Hotel fajny. Czysty, ale pokoje dość skromne. W porównaniu do ostatniego, w którym byłam wygląda znacznie lepiej. Kochane dziewczynki  właśnie wybiła północ, trzeba przytulić się do podusi - dobranoc, do jutra. Kolorowych i pięknych snów życzę każdej z Was :)  

16 lipca 2014 , Komentarze (17)

Środa, 16.07.2014 

Dzisiaj rozpoczęłam trzeci dzień bez papierosa. Ni z gruszki, ni z pietruszki postanowiłyśmy z siostrą, że w dniu jej urodzin tj. 14.07.2014 rzucamy palenie. Już od jakiegoś czasu intensywnie myślałam o zarzuceniu tego cholernego nałogu. Wprawdzie nikogo nie molestowałam swoim paleniem, nigdy nie pozwoliłabym sobie na palenie w obecności kogokolwiek, a zwłaszcza w pomieszczeniu, gdzie przebywają inni, ale....

po pierwsze - papierosy szkodzą 

po drugie - kosztują majątek

po trzecie - uwielbiam je i koniec :*

Przyszedł jednak dzień opamiętania i stało się. To moje czwarte podejście do niepalenia: pierwszym razem nie paliłam 1 rok. Posiłkowałam się wówczas filtrami Venturi, które miały mi w tym pomóc. Drugim razem pojechałam do jakiegoś szamana, który poprzez swoje czary-mary miał mi skutecznie wybić z głowy ten zgubny nałóg.  Jego czarów wystarczyło na 1.5 roku. Potem uleciały jak kamfora. Trzecim razem pomogło solidne, psychiczne przygotowanie. Myślałam intensywnie, że w końcu muszę to zrobić. Nie naciskana przez nikogo powolutku rozważałam rozstanie z ulubionymi slimkami. Decyzję podjęłam pewnego dnia podczas porannej jazdy do pracy. Dzień wcześniej ok. 22.00 siedząc na balkonie wypaliłam ostatniego papierosa z paczki. Każdego dnia przed pracą uzupełniałam papierosowy zapas. Zatrzymywałam się przed małym sklepikiem, w którym ta sama od lat ekspedientka zobaczywszy mnie w drzwiach wyjmowała papierosy.  Tego  dnia nie zatrzymałam się. Pomyślałam - a może od dzisiaj spróbuję nie palić? Jak nie dam rady to podjadę do sklepu i już :). Następne papierosy kupiłam 5 lat później. Co mi walnęło w ten siwy łepek, że po takim czasie, zupełnie nie tęskniąc za paleniem zaczęłam kolejny raz ? Sama się dziwię. Głupia dziewczynka uległa diablej pokusie ]:>.

No cóż, gdyby nie tamta decyzja o powrocie do nałogu, dzisiaj nie miałabym okazji do poćwiczenia silnej woli kolejny raz. Trochę mi źle, trochę się wściekam, troszeczkę krzyczę w pracy (a to akurat jest ok i bardzo pożądane, bo w niektórych kwestiach skutecznie robię zaległy porządek), ale chcę wytrwać w postanowieniu. Boję się o wagę. Jeszcze nie osiągnęłam tej zaplanowanej i gdybym miała utyć choćby nieznacznie, to wykroję sobie co nieco, żeby nie psuć paska. Nie jem więcej, ale wieczorkiem jest chętka na coś zakazanego. Dzielnie z tym walczę, chociaż wczoraj zjadłam maleńką kosteczkę gorzkiej czekolady. Szału kalorycznego nie było, ale za to przyjemność nieziemska (czekolada).

Dlaczego napisałam o decyzji o niepaleniu?  Bo wiem, że jak się pochwalę na forum to tak jakbym złożyła komuś obietnicę, a to jest dla mnie dodatkową motywacją w działaniu. No tak mam i już :)

Tyle na dzisiaj, za kilka godzin pędzę służbowo do Łodzi. Tym razem zatrzymuję się w Hotelu Ibis na ulicy Piłsudskiego 11. Kto może - zapraszam na wieczornego drinka, tak ok. 22-23. Wcześniej nie dotrę :)  Wracam w piątek. 

                      Pysiam przesłodko i błagam trzymajcie kciuki
                                          - nie za niepalenie,
                    ale żeby moje schabiki nie zechciały odrastać :)

12 lipca 2014 , Komentarze (18)

Sobota, 12.07.2014

Zamiast pracować zachciało mi się wspomnień. Jakiś czas temu pisałam, że bardzo lubię podróżować autokarem. Pewnego dnia zupełnie przypadkiem kupiłam dwutygodniową wycieczkę objazdową do Turcji. Długa, licząca ponad 6 tysięcy kilometrów przygoda. Wybrałam się z siostrą Agatką. Dzisiaj okazuje się, że miałyśmy dużo szczęścia, bo niedługo po naszym powrocie biuro turystyczne, z usług którego korzystałyśmy ogłosiło upadłość.

Turcja to kraj, do którego kiedyś wrócę, jeszcze raz przemierzając ją wzdłuż i wszerz. Nieważne zmęczenie i spuchnięte nogi, ważne, że poznaję fantastycznych ludzi i zwiedzam miejsca tak cudowne, że nie chce się wierzyć w ich istnienie. 

                                                     

Wyjeżdżałyśmy z Warszawy. Wcześniej losowanie miejsc. Nr 1 i 2 - tuż za kierowcą. O rany, nie było miejsca by wyciągnąć nogi. Sztywna ścianka dzieląca nas od kierowcy skutecznie to uniemożliwiała. I jak tu wytrzymać tę podróż? Usiadłam od okna, bo jestem niższa od Agatki i mam krótsze nogi. Agatka siedząc obok mnie mogła wyprostować tylko prawą nogę korzystając z przejścia między siedzeniami. Nie było tak źle.

Po kilkunastu godzinach podróżowania dotarłyśmy na Węgry, tam w bardzo przyzwoitym, o europejskim standardzie hotelu, pierwszy nocleg. Wypoczęte, wczesnym rankiem ruszyłyśmy w dalszą podróż. Szybko zaprzyjaźniłyśmy się z obsługą wycieczki: dwóch kierowców Witek i Janek oraz piloci Igor i Ela okazali się rewelacyjnymi ludźmi. Szybko doceniłyśmy siedzenie na pierwszych miejscach. Wielka, panoramiczna szyba autokaru okazała się przecudnej urody telewizorem plazmowym, gdzie program zmieniał się za każdym razem, gdy przemieszczałyśmy się nawet o kilka metrów. Bliskie sąsiedztwo z obsługą i dość szybko zawarta znajomość pozwalały na korzystanie z autokarowej lodówki przeznaczonej dla kierowców, a także z barku z gorącą wodą. Zawsze, gdy zachciało nam się kawy nie musiałyśmy za nią płacić. Ale fuksiary, co? 

Podczas dalszej podróży rewanżowałyśmy się jak tylko się dało. Kiedy Janek zachorował oddałam mu swoje leki zabrane na wszelki wypadek. Agatka dwa razy zafundowała kierowcom piwo. Dlaczego tylko dwa razy? Bo tylko dwa razy zdarzyło się, że byłyśmy na noclegu w hotelu dłużej niż jedną noc. W większości przypadków docieraliśmy do hotelu późnym wieczorem i rankiem kontynuowaliśmy podróż. O piciu piwa przez kierowców nie było mowy.

Jesteśmy w Stambule. Przed nami piękny hotel, w którym spędzimy dzisiejszą noc. Po smacznym i bardzo urozmaiconym śniadanku kontynuujemy podróż. Nie zwiedzamy Stambułu, bo wrócimy jeszcze do niego. 

                 

Kierunek piękna Kapadocja - to kolejny etap podróży. Widoki zapierały dech w piersiach. Po raz pierwszy widziałam takie cuda natury. Zwiedziliśmy wydrążone w miękkiej skale podziemne miasto składające się z 40 pokoi. Aż nie chce się wierzyć, że ludzie mogli żyć w takich warunkach. Jak szczotką zamiatałam włosami "sufity" w przejściach. Po wyjściu nieźle musiałam się natrudzić, by usunąć drobne kamyki z włosów. Ale warto było :)

                               

Docieramy do hotelu, tym razem skromniejszego, ale bardzo przytulnego. Prysznic, obiadokolacja i wyjazd na wieczór turecki.  Tam się dopiero działo. Coraz lepiej poznawaliśmy się z innymi uczestnikami wycieczki, zawiązały się sympatie i przyjaźnie. W Kapadocji mieliśmy zaplanowane dwa noclegi, a więc zorganizowaliśmy imprezę na sto dwa. 

Najpierw wspomniany wieczór turecki, na którym było około 150 osób w potężnej restauracji. Oczywiście polska grupa zdominowała pozostałych obcokrajowców i bawiła się tak dobrze, że Turcy zaczęli puszczać z płyt polskie kawałki. Nieodzownym elementem tureckiego wieczoru jest taniec Derwiszy. Fantastyczny :)

                                

Rozbawieni i rozgrzani do czerwoności ze smutkiem i niedosytem opuszczaliśmy lokal. Po powrocie do hotelu doceniliśmy jego intymność i fakt, że prowadziła go rodzina turecka. Właściciel, trochę starszy ode mnie pozwolił na zorganizowanie imprezy z tańcami w maleńkiej restauracji hotelowej. Bawiliśmy się długo i cudownie, chociaż zdrowy rozsądek podpowiadał co innego :) Trudno, cygan dla towarzystwa dał się powiesić, to dlaczego nie my? 

Następnego dnia po śniadaniu wizyta w dolinie Goreme. Cudości tego świata :) Kapadocja jest niesamowita.

     

     

Podróżowała z nami bardzo sympatyczna para z Lublina. Chłopak w tajemnicy przed dziewczyną zapłacił za lot balonem i podczas lotu oświadczył się swojej wybrance. Znowu mieliśmy powód do świętowania :)

Bladym świtem setki balonów powoli unoszą się ku górze. To trzeba zobaczyć na własne oczy. Niewyobrażalny widok :)

   

Kolejny etap podróży. Tym razem docieramy do Avanos i tam zwiedzamy manufakturę ceramiki. Nie kupujemy oczywiście ręcznie malowanych bibelotów, bo takie same możemy kupić za 1/4 ceny na bazarze w Stambule, który odwiedzimy w ostatnim dniu wycieczki.

                 

W drodze do Konyi zahaczamy o Izmir, a tam odwiedzamy małą fabryczkę onyksu. Właściciel pokazał nam jak dawniej obrabiano onyks. Fajna sprawa, chociaż po wrażeniach z Kapadocji mocno przygaszona. 

                         

Wreszcie Konya, przepiękne, wielkie miasto. Ośrodek religijny Turków, a w niej Mauzoleum Melvany, założyciela zakonu tańczących Derwiszy. 

           

Poczytajcie legendę o Derwiszach. Tańcząc wielbią Boga. Piękna historia. Melvana jest bardzo czczony w Turcji, ludzie w jego mauzoleum tak pięknie się modlą. Młodzi mężczyźni i kobiety stoją w bardzo specyficznej pozie i rozmawiają z Melvaną prosząc o wstawiennictwo "na górze". Przed wejściem do świątyni należy dokonać rytualnej ablucji w celu oczyszczenia. Służy do tego wielka studnia na dziedzińcu Mauzoleum. 

            

Wyjeżdżamy do Pammukale. Docieramy dość późno. Kolacja i do łóżeczka. Trzeba trochę wypocząć. Jutro zwiedzamy wapienne tarasy i inne atrakcje.

Nie przypuszczałam, że zobaczę to na własne oczy. Natura jest nieziemsko zaskakująca. Otwierałam oczy coraz szerzej, jakbym chciała więcej zobaczyć i zapamiętać, a szczęka opadała mi coraz niżej. Pewnie wyglądałam jak pół debil, ale nie mogłam opanować emocji. 

       

Jakiś czas temu można było kąpać się w tym cudzie, ale teraz już nie. Obecność ludzi zbyt mocno szkodzi tarasom. 

           

Po takiej dawce emocji i nieprzespanej nocy nie byłam w stanie ruszyć się z hotelu. Agatka pojechała zwiedzać Hierapolis, Nekropolis i Pergamon. Ja odpuściłam. Musiałam się wyspać. Przecież kiedyś tutaj wrócę i wtedy nadrobię stratę. Nie mogłam walczyć ze sobą i działać na siłę. 

Nocą wyjechaliśmy do Canakkale. Po dotarciu na miejsce i solidnym śniadaniu w hotelu zwiedzaliśmy Troję.

   

Przy wejściu lokalni handlarze ustawili swoje stragany, na których można było kupić różne produkty. Miód, szafran, srebro i licho wie co jeszcze. Dostałam do spróbowania prażone orzeszki. Pycha :)

                 

Pomiędzy ruinami Troi stoi replika Konia Trojańskiego, musiałaM tam zajrzeć i poczuć klimat sprzed tysięcy lat :)

                 

W drodze do autokaru zajrzałam jeszcze raz na bazarek i kupiłam piękny srebrny pierścionek za bardzo przyzwoitą cenę (mocno się targowałam). W zamian Turek sprzedający srebro poprosił mnie o zdjęcie. Zanim mnie objął, zapytał czy możne to zrobić. A tyle się mówi o nieprzyzwoitości Turków :)

                     

Następny dzień - kierunek Stambuł. Opuszczamy Azję i promem płyniemy do Europy.

                   

Tutaj zatrzymujemy się na dwa noclegi, bo tak zakłada program wycieczki. Trafiamy do tego samego hotelu, w którym byliśmy już na początku podróży. Najpierw jedziemy zwiedzić Błękitny Meczet, do którego, by wejść musimy zdjąć obuwie.

              

Kobiety przykrywają głowy. Miałam ze sobą żółty szal. 

                     

Na dziedzińcu spotkałam mniszki, które chętnie pozowały do zdjęcia :)

                       

A teraz cel mojej podróży i najważniejszy element wycieczki, który przeważył, że się na nią zdecydowałam. Bizancjum, Konstantynopol (dzisiejszy Stambuł) - starożytne miasto Greków, a w nim Hagia Sophia - najważniejsza świątynia chrześcijaństwa wschodniego. 

     

Niesamowite miejsce i niesamowita historia. Po zdobyciu Konstantynopola przez Turków w XV wieku upada potęga Greków. To koniec wschodniego Cesarstwa Rzymskiego. Turcy zamieniają chrześcijańską świątynię w meczet.  Na ścianach domu Bożego pojawiają się elementy islamu. Obok budynku wyrastają potężne minarety. Grecy rozpaczają i płaczą. Do dzisiaj nie mogą im tego wybaczyć. Studiując historię sztuki marzyłam, by tutaj być i właśnie jestem :) 

                    

Już jutro kończy się zwiedzanie Turcji, jeszcze tylko zakupy na stambulskim bazarze i wracamy do Polski. Myślałam, że już wszystko widziałam w życiu, że już nic mnie nie zaskoczy. O, jak bardzo się myliłam. Bazar w Stambule to 4 tysiące sklepów pod zadaszeniem. Miejsce zaskakujące i niezwykłe. Praktycznie nie ma takiej rzeczy, której nie dałoby się tam kupić i to w bardzo dobrej cenie. 

               

           

Najbardziej żałuję, że nie przywiozłam ze sobą pięknych tureckich lamp, które mogłam kupić za niewielkie pieniądze. Bałam się, że nie dowiozę ich w całości. Dopiero po powrocie do autokaru dowiedziałam się od Witka (kierowcy), że ich luk bagażowy jest wolny i lampy bezpiecznie dojechałyby do domu. Myślałam, że zwariuję, ale na powrót na bazar już nie było czasu. Wielka szkoda. I to jest kolejny powód, dla którego jeszcze tutaj wrócę :) W Polsce taka lampa kosztuje od 200 - 800 euro. W Stambule komplet do pokoju, tj. lampa wisząca, dwa kinkiety i lampa stojąca ok. 300-400 zł. A przecież domek się buduje i lampki będą potrzebne :)

 

Ostatnią atrakcją był rejs po Cieśninie Bosfor. Agatka wypoczywała w hotelu, a ja miałam w planach pospacerować po Stambule. Kierowca przywiózł nas w okolice przystani. Mieliśmy 3 godziny wolnego czasu. Koleżanka namówiła mnie na rejs. 

    

Nie przygotowałam się, nie zabrałam odpowiedniej odzieży, bo tego nie planowałam i stało się. W drodze powrotnej do domu umierałam z powodu gorączki i bólu gardła, a moje leki jeszcze dwa tygodnie temu zjadł Janek. I niech mu wyjdą na zdrowie :) 

Przez Bułgarię i Serbię wracaliśmy do domu. Naładowani dobrą energią, zaprzyjaźnieni z wieloma osobami przy końcu podróży nie mogliśmy się rozstać. Ogromna solidarność ludzi i pomoc dla tych, którzy jej potrzebowali. Wiele razy dzieliliśmy się żywnością, gdy ktoś nie miał nic przy sobie, a powrót do hotelu się opóźniał. Witek przez całą podróż znosił dzielnie moje wyprostowane i oparte na przegrodzie nogi wiszące tuż nad jego głową. Cudowni ludzie i cudownie spędzone chwile :) 

             

Wysiadłyśmy w Krakowie, czułe pożegnanie z tymi uczestnikami podróży którzy jechali do Warszawy i przemiłe powitanie z Jurkiem. Odbierał nas z Krakowa. Dobrze zrobiło nam to chwilowe rozstanie. W końcu całe życie prywatne i zawodowe jesteśmy obok siebie. 

Czy czułam się zmęczona trudami? W żadnym razie, do dzisiaj pamiętam tylko te dobre, cudowne chwile, które dostarczyły mi ogromu wrażeń.Kocham podróże autokarem.

         Miłej niedzieli kochane. Pysiam i dziękuję za uwagę :)