Dziś zaliczyłam mały romans z Tonym Hortonem. Szczególną uwagę zwrócił na moje dwa balerony. Już po 30 min zaczęłam go nienawidzić, moje nogi wręcz paliły. Gdyby tylko łydki mogły mówić, już dawno pozbyłabym się szyb w oknach. Ale mimo wszystko skończyłam trening. Cała zalana potem i jęcząca pod nosem.
Nie wiem dlaczego, ale waga stoi w miejscu, albo, co gorsza, idzie w górę. Jem w granicach 1400 kcal, tak, jak powinnam, by stracić na wadze, a i tak kilogramy mówią mi głośne "dzień dobry", jakby te 9, których się jakiś czas temu pozbyłam, nagle tak zatęskniły, że postanowiły wrócić z wielkim entree.
Jak myślicie, powinnam zmniejszyć ilość spożywanych kcal czy to po prostu przejściowe? Przez ostatnie miesiące przy tych 1400 waga spadała. Mozolnie, bo mozolnie, ale jakoś szła, a teraz nagle postanowiła piąć się ku górze, jakby miała ku temu jakiś cel.
Powoli tracę wiarę w siebie. Boże, jaka ja jestem beznadziejna momentami.
|1|2|3|4|5|6|7|8|9|10|11|12|13|14|15|16|17|
|18|19|20|21|22|23|24|25|26|27|28|29|30|31|