To mój niechlubny powrót. Zmęczona już jestem ciągłą walką sama ze sobą. Rano mówię sobie "dziś zero słodyczy" a tak koło trzeciej zaczynam ze sobą rozmowy: że tylko jedno ciasteczko, że tylko kostka czekolady (na szczęście gorzka), że wieczorem tylko plaster ananasa.... a co jest wieczorem to lepiej nie mówić. Totalna porażka. Za oknem leje, na kijki nie mogę chodzić a gimnastykować mi się samej nie chce. Aha, jestem w pracy, w Niemczech. Póki co przytyłam dwa kilo. Tylko się zastrzelić. Do domu jadę 5 grudnia a od 9 mam sanatorium w Kołobrzegu. I tu rodzi się myśl " po co zaczynać cokolwiek skoro i tak nie będę mogła trzymać diety od 9 do 30 grudnia". Nie lubię siebie teraz. Przedtem pomagało mi pisanie dziennika jedzenia. Może od jutra spróbować? Może to mnie powstrzyma?
brugmansja
23 listopada 2015, 18:28Kochana Fiono, miło, że wróciłaś. Dwa kilo do przodu to jeszcze nie tragedia, a pobyt w sanatorium mogłabyś wykorzystać na większą aktywność fizyczną, jedzenie mniejszych ilości węglowodanów itp. Mnie na wyjazdach odchudzało się zawsze bardzo dobrze.
eszaa
19 listopada 2015, 20:16na sanatoryjnym menu przynajmniej nie przytyjesz:) widocznie jeszcze nie przyszedł Twoj czas,zeby sie ogarnąc i zaczac na dobre odchudzanie