Tytuł wpisu w pamiętniku odchudzania:
Jest lepiej.


12 sierpnia postanowiłam się odchudzać. Wymyśliłam sposób, który wydawał mi się rozsądny. Nie pozostawało nic innego, jak tylko go wprowadzić w życie. A tu zonk! Im bardziej chciałam ograniczać jedzenie, tym bardziej potrzebowałam się najeść!!! O ruchu nawet nie wspomnę, bo jedynym ruchem było otwieranie i zamykanie bramy garażu, żeby wyprowadzić lub wprowadzić samochód. No i spacer w sklepie spożywczym w poszukiwaniu kalorycznych przyjemności.

Ręce opadają. Chcesz się odchudzać, a nie potrafisz przestać żreć. Coś jest nie tak. A ty nie wiesz co. Wyrzucasz sobie słabą wolę i brak charakteru. Rośnie poczucie winy, że jesteś beznadziejna, i poczucie krzywdy, bo przecież chcesz i przecież się starasz, a rezultaty są odwrotne od zamierzonych. W takich chwilach masz wrażenie, że jesteś jakaś „nie teges” i już nigdy sobie z problemem otyłości nie poradzisz…


Coś najwyraźniej robiłam źle... Tylko co? Postanowiłam zabrać się za to z innej strony. Tylko z której?


Olałam dietę. Jadłam (a czasem żarłam) ile wlezie. Jedzenie daje mi poczucie przyjemności, a w tej chwili miałam wrażenie, że jest to jedyna dostępna mi przyjemność. Postanowiłam się nie ograniczać – póki co. W ciągu trzech tygodni waga z 82,5 podskoczyła do 85,5 kg.

Zrobiłam sobie za to dodatkowy tydzień urlopu. W ostatnie dni sierpnia pojechałam z Samcem w Beskidy Wschodnie, na samą granicę polsko-słowacką. Po dwóch dniach poszukiwań miejsca na wymarzony biwak, malutka przyczepa campingowa została wciągnięta na niewielką polankę położoną 500 m od drogi, na górce. Od tyłu las chronił nas przed wiatrem, a znajdujący się w lesie głęboki wąwóz przed nieproszonymi gośćmi. Od przodu otwierał się widok na samotne, dostojne Beskidy, gdzie jedynymi żywymi istotami (oprócz nas) była setka koni biegających beztrosko po sąsiedniej górze. Od ludzkich osad dzieliły nas 4 km. Nocą paliliśmy ogniska, na niebie migotały miliardy gwiazd a w trawie cykały zawzięcie świerszcze. Pająki uwijały się w swoich niezliczonych pajęczynach, które rano, ozdobione kropelkami rosy, błyszczały jak egzotyczne naszyjniki. Kiedy noce robiły się wyjątkowo chłodne, na rykowisko wychodziły jelenie. Ich głos odbijał się echem od gór i robił na mnie niesamowite wrażenie. W dali majaczyły czarne, niedostępne pasma gór o barokowych kształtach. Czułam się jak w sercu pogańskiej, magicznej krainy. Czułam się… jak u siebie! W dzień gotowaliśmy jedzenie i nosiliśmy wodę z oddalonego o 200m potoku. Czasem wybieraliśmy się na krótki wyprawy, czasem robiłam zdjęcia. Życie zbliżyło mnie do natury, czas zwolnił. Poczułam się szczęśliwsza. A przede wszystkim… wyciszona!


Tak, to był strzał w dziesiątkę! To było to brakujące ogniwo. Po tygodniu wróciłam do domu i… nagle przestałam mieć nieziemską potrzebę jedzenia bez końca. Przeszło. Samo. Jak ręką odjął! Wróciła mi energia. Łatwiej mi się rano wstaje. Coś takiego się zadziało, że się wyciszyłam. „Ładnie wyglądasz”, „widać że wypoczęłaś”, „nie wiem co zrobiłaś ale wyglądasz na wyciszoną i pogodzoną z sobą” – posypały się komentarze ze strony znajomych. Tak. Tak wyglądam i tak się czuję.


Od paru dni ograniczam jedzenie. Ograniczam, ale nie głoduję. Nie zmuszam się. To przychodzi samo. Jem smaczne rzeczy. Najadam się do syta. Czuję przyjemność. Czuję się spokojniejsza. Coś dobrego się zadziało.