Od blisko roku próbuje zrozumieć samą siebie, swoją
psychikę. Zrozumieć mechanizmy uzależnień i nawyków. Zrozumieć, co mnie pcha do
tego, żeby jeść wtedy, kiedy tak naprawdę jeść wcale nie chcę. Jaki Demon się
za tym kryje? Jak go pokonać? Jak wrócić do normalności?
Sporo zrozumiałam. Sporo jeszcze przede mną.
Z całą pewnością zyskałam większy wgląd w siebie i w innych.
Przyrost wagi przyhamował, ale - choć dużo wolniej - to wciąż kilogramów
przybywa.
Nie tak miało być. Nie tak to sobie wyobrażałam.
Oczekiwałam normalności, przez którą rozumiałam taki stosunek do jedzenia, że
będę jadła tylko dla zaspokojenia głodu i będzie to odbywało się naturalnie,
samo z siebie. Ale normalność nie przyszła.
Zresztą, o jakiej ja normalności chcę mówić, skoro ja chyba nigdy normalnie nie
jadłam. Albo się przejadałam, albo się głodziłam. Od dzieciństwa wolno mi było
jeść, a nawet żreć (lata 80-te, głęboka komuna, tata oddawał mi swoje kotlety
schabowe, bo nie lubił mięsa, a ja myślałam, że robi to z miłości do mnie), ale
za to nie wolno mi było wyrażać złości, smutku, rozczarowania, niezadowolenia. A
potem młodość, lata dwutysięczne i spektakularne jedzeniowe ograniczenia. Ale
dziś już przecież jestem dorosła. Bardzo dorosła. Sama decyduję co mi wolno a
co nie. I ponoszę tego konsekwencje. Coraz więcej widzę i rozumiem. Tylko
ciągle jestem gruba.
Długo szukałam magicznego zaklęcia, które po jednym pstryknięciu palcami
pozwoli mi pożegnać się z objadaniem na zawsze. Ale takiego zaklęcia chyba nie
ma.
Zaczynam sobie uświadamiać, że teraz, uzbrojona w taką wiedzę jaką mam, jeśli
chcę osiągnąć sukces (normalność jedzenia), to muszę sama zawalczyć o swoje
marzenia. Określić, co dla mnie jest normalnością (na pewno nie jest nią
zjedzenie na raz słoika majonezu albo głodzenie się poprzez jedzenie tysiąca
kalorii dziennie i skrupulatne ich liczenie). Uwzględnić, co mi sprawia
przyjemność, a co przekracza przyjemność i staje się kompulsem. Określić
granice i strzec ich. Dopuścić do świadomości, że będą chwile załamania i
porażki.
Miałam nadzieję, że uda mi się to wszystko naturalnie, bez bólu, bez walki,
której tak bardzo się bałam… Ale chyba się nie uda. Chyba pozostaje mi tylko,
jak alkoholikowi wychodzącemu z nałogu, zmagać się z wewnętrznym bólem,
walczyć, upadać i wygrywać. Wszystko zależy ode mnie, tylko ode mnie. Jeśli
sama z tego bagna nie wyjdę, to chyba nikt mnie nie wyciągnie…
karamija77
11 października 2013, 09:29Mnie też się nie podoba zmiana ników, myślę, że powinnaś zostać przy Wenus albo znaleźć coś jeszcze innego, ja ogrzyca jest nie do przyjęcia. Moim zdaniem Ty trochę za dużo myślisz i rozkmninasz i to rozumiem w samotności. Jeśli chcesz się analizować to zrób to w towarzystwie fachowca. Ja też mam zryty beret ale rozmyślanie na ten temat robi mi tylko gorzej. Ja wzięłam sprawy w swoje ręce i robię swoje, żyję po prostu i staram się wszystko robić jak najlepiej i z sercem. Czasem mi to wszystko wychodzi lepiej, czasem gorzej ale ogólnie jestem z siebie coraz bardziej zadowolona a moje życie ma coraz więcej sensu i lepszą jakość. Buziaki.
Agujan
10 października 2013, 19:59wiesz z Wenus w Ogra to trochę dołująca metafora chyba .... choć wiem ze czasem tylko taki dosadny dialog ze sobą potrafi coś zmienić... Tak czy siak trzymam kciuki, bo Cię lubię... bez względu jak się zwiesz ;)