Tytuł wpisu w pamiętniku odchudzania:
Ruch pełen radości i ubytki na wadze


 

Sobotę spędziłam na rowerze. Postanowiłam sprawdzić, jak też będzie się dojeżdżało do nowej pracy rowerkiem przez las.W piątek tak inteligentnie poskracałam tę trasę, że zamiast przejażdżki przez las, miałam przejażdżkę przez złomowiec i tereny przemysłowe. To nie napawało optymizmem! W sobotę, uzbrojona w mocne postanowienie przeżycia tym razem fantastycznej rowerowej podróży, wyruszyłam z domu już o 9 rano. Spojrzałam na google maps, w którym miejscu najlepiej skręcić, żeby wyjechać z lasu jak najbliżej nowej pracy. Acha, skręcić w lewo, potem znowu w lewo, no jasne, proste, jedziemy.
Podróż była cudowna. Słońce świeciło jak opętane, las pachniał jesienią i grzybami, ptaszki ćwierkały, a z któregoś podwórka dobiegało pianie koguta. Och, jakże cudownie inny klimaty niż te, do których przywykłam, dojeżdżając codziennie do Katowic.
W znak informujący o skrzyżowaniu z drogą podporządkowaną mało nie wjechałam, ale zupełnie go nie zauważyłam. Dopiero chwilę później, studiując lokalizajcę majaczących w dali kominów, uznałam, że najwyższa pora skręcić w lewo. No to skręciłam w jakąś dróżkę. Słońce świeciło, domki malowniczo uśmiechały się zza płotów, ach, jak tu pięknie. Tylko dlaczego ta ścieżka robi się coraz bardziej wąska, skoro z google maps wynikało, że nawet samochód tam przejedzie? A, co mi tam, gdzie dojadę tam dojadę, tak tu pięknie... Jest sobota, mam czas. Tymczasem ścieżynka wpełzła do lasu, a potem zniknęła zupełnie, zamieniając się w łączkę. Źle zmieniłam przerzutki w rowerze. Spadł łańcuch. Co za problem? Założymy. Kurcze, nie dało się założyć. Zadzwoniłam po Samca. „Gdzie jesteś?” - zapytał. Jak to gdzie? Nie wiem. Na łączce. Zanim dojechał, zdążyłam wypełznąć na drogę. Pchałam już od pół godziny rower, uśmiechnięta od ucha do ucha. Jakby nie uszy, to śmiałabym się dookoła głowy. Tak fajnie w tych rejonach... Założenie łańcucha trwało całe piętnaście... sekund, i praktycznie założyłam go sama, przy niewielkiej pomocy Samca, który patrzył na mnie z politowaniem. No co, nie znam się! Baba jestem!
Ledwo Samiec odjechał, zadzwoniła przyjaciółka, zwana przeze mnie Siostrą Rodzoną (wprawdzie przez zupełnie innych rodziców rodzona, ale zawsze jednak rodzona). Zanim zdążyłam jej opowiedzieć całą historię, już dałam się zaprosić na kawę. Miałam więc kolejny (po dojechaniu do nowego miejsca pracy) cel podróży. Słonko świeciło, ptaszki ćwierkały, a ja, pokonując górki i dolinki jechałam dalej. Czułam rozpierającą mnie radość. No, tak to można żyć! A jak cudownie smakowały czekoladki u Siostry, zjadane po takim wysiłku bez najmniejszych wyrzutów sumienia, aczkolwiek z umiarem! W drodze powrotnej postanowiłam ominąć centrum miasta i jechać opłotkami, nadrabiając może trochę drogi, ale zyskując za to bezpieczeństwo oraz górki i dolinki, na których spalę dodatkowe kalorie. Jakąż musiałam mieć minę, kiedy mimo mocnego postanowienia ułożenia trasy tylko i wyłącznie ładnymi drogami ,ujżałam majaczący w oddali... złomowiec! Motyla noga!!!

Suma sumarum spędziłam tego dnia na rowerze dobre trzy godziny. Cieszyłam się lasem, pogaduszkami z Siostrą Rodzoną (wprawdzie rodzoną przez innych rodziców) a nawet zawiozłam Samcowi obiad rowerem (pół godziny drogi i dojechał gorący!!!) Nie liczyłam kalorii, nie zwracałam uwagi na dystans. Ale czułam radość. I to było najpiękniejsze!!!


Za to w poniedziałek doszłam do wniosku, że pracuję w Katowicach od prawie dwóch lat, a niewiele z tej wielkomiejskiej lokalizacji skorzysałam. Porzuciłam więc samochód pod Spodkiem i poczłapałam do centrum. Przelazłam pod rondem, klnąc że jak zwykle tracę tam orientację. Obejrzałam sobie nowy dworzec, rozkopany rynek, zwiedziłam postkomunistyczny Zenit i Skarbek oraz wdepnęłam do nowo otwartej i szumnie reklamowanej Galerii Katowickiej. Oglądałam bezkształtne bryły budynków i sklepy z rzeczami zbędnymi, i czułam jak coraz mocniej tęsknię za przyrodą. Nic a nic mnie to wielkie miasto nie pociąga. Nie będę żałowała, kiedy stąd odejdę. I tak mi zeszły na popołudniowym spacerku ponad dwie godziny, nawet nie wiem kiedy. Czyż nie fajny sposób na ruch? Taki naturalny, niewymuszony. Mnie taki spacer odpowiada bardziej, niż marsz tylko po to, żeby spalić kalorie!



A dziś, po tygodniu rozsądnego jedzenia (1500 – 2000 kcal) i wprowadzenia małej dawki ruchu: na wadze minus 1,4kg, ale w obwodach bioder, talii i brzuszka mniej więcej po 2 centymetry na minusie! Tak, tak, wiem, pewnie głównie wody mi ubyło, ale I TAK SIĘ CIESZĘ!!!

TYM SAMYM Z DUMĄ ZMIENIAM PASEK WAGI Z 85,5 KG NA 84,1 KG. :)

  • advula

    advula

    8 października 2013, 21:07

    :)

  • Agujan

    Agujan

    8 października 2013, 12:57

    Wstawiałam kilka przepisów dla dyniolubów więc sprawdź czy Ci podejdą, np na zupę pastę czy pasztet : http://vitalia.pl/index.php/mid/49/fid/341/diety/odchudzanie/du_id/1529271/page/2

  • tolerancja2012

    tolerancja2012

    8 października 2013, 12:11

    Gratuluję spadeczku wagi :) super , super , super :)