Dziś miałam okazję powalczyć z Demonem.
Rozbolał mnie ząb. Poszłam do dentysty. Okazało się, że sprawa nadaje się już
tylko do leczenia kanałowego (dobrze, że w ogóle jeszcze do czegoś się nadaje).
Już rozsadziłam się w fotelu z rozdziawioną paszczą gotowa na wszystko, byle
tylko bólu się pozbyć, tymczasem pan dentysta zgonił mnie stamtąd z informacją
że „dziś nie ma tyle czasu, umówimy się na piątek”. A więc jeszcze trzy doby
będę się musiała męczyć. To straszne! Tabletki przeciwbólowe niby działają, ale
ból wędruje po całej lewej stronie szczęki a raz zahaczył nawet o obojczyk, i
nigdy nie wiadomo, kiedy się odezwie.
Pan dentysta może i przystojny jest, ale ja tam normalny obywatel jestem i jak
każdy normalny człowiek na widok dentysty stresa przeżywam.
Ledwo z tego przybytku wyszłam, a w mojej głowie natychmiast rozdarł się Demon:
- JEEEEŚĆ!!!! Szybko! Coś mocno przetworzonego! Chińską zupkę sobie kup! Trzy
od razu, inaczej będziesz głodna! Należy ci się jakaś osłoda przy takim
cierpieniu!
Aż czułam jak mi ślinka cieknie. Wpakowałam się do samochodu, jęzorem obolałą
szczękę pomacałam, czy aby jeszcze zębów z bólu nie postradałam, po czym
skupiłam się na reszcie ciała. Co takiego czuję w moim ciele, że przyszło mi do
głowy, żeby coś zjeść? Odpowiedziała mi cisza. Tylko dziwne napięcie gdzieś na
wysokości klatki piersiowej, nijak nie kojarzące się z głodem. Raczej z jakimś
uciskiem.
- Słuchaj Demon, jak naprawdę jesteś głodny, to dam ci kanapkę z pomidorem – zaproponowałam
dobrodusznie i czekałam na reakcję. Jeśli jestem naprawdę głodna, mój organizm
powinien się ucieszyć na jakąkolwiek przekąskę i w głowie pojawi się myśl „jasne,
dawaj tę kanapkę”. Tymczasem Demon wyraźnie się obruszył:
- Nie chcę kanapki z pomidorem. Chcę pizzę. Nooo, taką malutką chociaż… –
zaskamlał. Aaaa, tu cię mam! To nie jest głód, to jakieś coś. Demon znaczy się.
Nie wolno ulegać!!!
Na obiad wymyśliłam zupę pomidorową z warzywami i zadowolona pojechałam do domu
gotować. Demon siedział obrażony w kącie mojego jestestwa i nie odzywał się.
Już zagotowałam wodę i przygotowywałam warzywa, kiedy odkryłam, że w ryżu jest
coś, co przypomina mi obecność moich przyjaciół moli. Jakieś takie niektóre
ziarenka posklejane podejrzanie, niby pajęczynki jakieś, a ja przewrażliwiona
na tym punkcie jestem, nie lubię tych żyjątek, bo zjadają mi moje jedzenie! Na
wszelki wypadek wyrzuciłam ryż. Tylko… co tu teraz zjeść na obiad, skoro
lodówka przed zakupami prawie pusta? „Zjedz ciastka” – ryknął ucieszony Demon.
Ciastka leżą w szafce od paru dni i dumna jestem z siebie, że się jeszcze na
nie nie rzuciłam. Aż mi się ciemno przed oczami zrobiło na myśl, że mogłabym je
tu i teraz w ramach obiadu pochłonąć wszystkie na raz z lubieżnym mlaskaniem. Mniam…
Nie! Nie ma mowy! Żadnych ciastek na obiad! Demon rzucił się oburzony i
poczułam znowu nieprzyjemne napięcie w klatce piersiowej. W tym czasie na
szczęście miałam już w ręku nóż i zabierałam się za szybką produkcję obiado-kolacji
złożonej z kartofli z masełkiem i mizerii. Czas przygotowania: pół godziny.
Kalorie: około sześćset. A może siedemset. Wartość dietetyczna: średnia (no
lepsze to niż chińska zupka z Radomia). Satysfakcja z jedzenia: bezcenne! Demon
odszedł z nosem zwieszonym na kwintę.
- Przypominam, że na deser mogłabyś ciasteczka… - sapnął jeszcze przez ramię i
przepadł. Ząb po kolejnej tabletce też się uspokoił.
Ufff. No to mamy spokój.
Jako że minął mi drugi tydzień „normalnego jedzenia” („żarciowej abstynencji”),
to pragnę się pochwalić, że pozbyłam się już dwóch kilogramów mnie. Waga
wyjściowa z 1 października: 85,5 kg. Dziś na wadze: 83,6 kg. Ubytek w ciągu
ostatniego tygodnia: 0,5kg.
Ubytek kilogramów wprawdzie niewielki, ale JEDZENIOWA NORMALNOŚĆ (lub chociaż
jej namiastka) to dla mnie ogromny sukces! Trzy posiłki dziennie, kiedy jem co
chcę i jestem syta (delikatnie tylko kontrolując kaloryczność, żeby oscylować w
granicach 1500 kcal), dają mi poczucie normalności. Nie głoduję i nie przejadam
się. No i jem to co chcę. Staram się wsłuchiwać w potrzeby mojego ciała.
Odróżniać Demona od głodu i głód od Demona. Na każdym kroku zadaję sobie
pytanie „czy to co chcę zjeść jest wg mnie normalne?”. Tylko ruchu ciągle
jeszcze mam za mało. Stanowczo za mało. Pocieszające jest to, że kiedy już
zafunduję sobie spacerek, taniec czy rowerową przejażdżkę, to czuję prawdziwą,
rozpierającą mnie radość, i to daje podstawy do kombinowania, jaki by tu
jeszcze ruch sobie wymyślić, żeby poczuć się szczęśliwą.
Ach, i jeszcze jedno - w ramach powrotu do normalności: od dziś postanawiam
ważyć się tylko raz na tydzień. No bo powiedzcie same, Drogie Panie, kto
normalny (normalny w sensie wolny od obsesji żarciowo-odchudzaniowej) waży się
codziennie?!?!? Ojjj ciężko mi będzie bez tego emocjonującego rytuału dzień
zaczynać. Oj będzie mnie skręcać z ciekawości: ileż to ja dzisiaj ważę…
Trollik
16 października 2013, 21:07i tak trzymac demona krotko
AMORKA.dorota
16 października 2013, 07:14ja ważę sie codziennie,bo to juz obsesja,ale lubię miec kontrolę nad tym co robię.W mojej okolicy demony kursują zwłaszcza w weekendy,a takowy się zbliża.....pozdrawiam.
ulawit
15 października 2013, 21:18Ja jakoś nie wyobrażam sobie poranka bez wejścia na wagę, chociaż wiem, że to złe... U mnie taki sam spadek i uważam, ze to w porządku, lepiej powoli, a skutecznie :) Mój ząb dawał identyczne objawy, na szczęście mój dr zadziałał i już mi ulżyło, bo przeraźliwie cierpiałam. Trzymam kciuki, by ból Ci za mocno nie dokuczał!
endorfinkaa
15 października 2013, 20:31no ja też jestem uzależniona od codziennego ważenia, masakra :)