Zamarzyła mi się wyprawa na grzyby, przy czym nie znam się
na nich w ogóle, bo skomplikowana ta sztuka myszkowania po lesie jest mi
totalnie nieznana. Umówiłyśmy się z Monew32 „jak się obudzimy”. Podniecona
perspektywą wymarzonej wyprawy na grzyby wstałam już o szóstej rano, ale
pomyślałam, że biedna Monew ma prawo się wyspać, więc dałam jej spokój i nie
dzwoniłam.
Wskoczyłam za to na rower i pojechałam do sklepu po świeże pieczywo, i jeszcze
do innego sklepu po świeżą zieloną pietruszkę do śniadania. Zimno mi było na
tym rowerze o świcie jak diabli, mało sople lodu z zębów mi nie zwisały, ale
jakąż miałam satysfakcję, że robię zakupy korzystając z siły własnych mięśni, a
nie jak zawsze – z siły koni mechanicznych. Cała przejażdżka zajęła raptem
dziesięć minut plus czas poświęcony na zakupy, ale za to jaka satysfakcja!
Zawsze to ciut bardziej ruchliwy tryb życia. No, i o taką formę zwiększania
ruchu w moim życiu mi chodzi. Tylko więcej takich pomysłów musiałabym mieć. I
czasu chyba więcej… Pożytek z tak rozpoczętego dnia był jeszcze i taki, że
jednak się na tym rowerku rozgrzałam i do końca dnia było mi ciepło, podczas
kiedy inni skarżyli się, że im zimno.
Kiedy już zrobiłam zakupy, zjadłam śniadanie, ugotowałam obiad i zrobiłam
pranie, zegar wybił godzinę jedenastą. Pomyślałam, że o tej porze krzywdy Monew
już nie wyrządzę telefonem, więc zadzwoniłam. Jakież było moje zdziwienie,
kiedy odebrała natychmiast i głosem absolutnie niezaspanym oznajmiła, że ona to
już wstała o szóstej rano ale… nie chciała mnie budzić! No, tośmy się
dogadały!!!
W lesie spotkałyśmy się przed dwunastą.
Chwilę potem znalazłam pierwszego w swoim życiu grzyba. Podgrzybka znaczy się. Sukces
odtrąbiłam donośnie. A kilka minut później jeszcze kawałek innego podgrzybka.
- O, mam już jeden i ćwierć grzyba! – ucieszyłam się jak dziecko, wkładając maleńkie
kawalątko do wielkiego koszyka.
- Chyba jedna ósma… - skwitowała Monew, patrząc z ukosa na maleńki odłamek
grzybka w czeluściach mojego wielkiego kosza.
W efekcie ponad dwugodzinnej eksploracji lasu uzbierałam tylko tyle grzybków,
że ledwo co przykrywały mi dno, i z wielką zazdrością patrzyłam na zawartość
koszyka koleżanki i jej wypasione okazy. Jak to możliwe, że ja je mijałam i nie
widziałam?!?!?! W dzieciństwie też nigdy nie widziałam żadnego grzyba, i
dlatego rodzice przestali mnie ze sobą zabierać. No, ale teraz przynajmniej
zebrałam cokolwiek. No i spełniłam chodzące za mną od pewnego czasu marzenie. I
to się liczy!!!
Ach, no i do tego należy dodać, że dzięki tej wyprawie miałam ponad dwugodzinny
spacerek po lesie, co oczywiście jest kolejnym elementem budowania mojej nowej
ruchowej tożsamości.
Jedzeniowo też nadal dobrze, czyli zakładana od pierwszego października „normalność”.
Taka mniej - więcej „normalność”, bo kontrolowanie kaloryczności jednak do
końca normalne nie jest. W każdym razie nie objadam się i to jest sukces!
Acha, i powiem Wam w sekrecie, że na niedzielę też się umówiłyśmy na grzyby – spotkamy
się… jak się wyśpimy!!!
advula
19 października 2013, 22:56niech zyje ruchowa tozsamosc :)))))))))))))))