Der Demon Głodomorra powoli uświadamia mi trudną
prawdę. Jeżeli chcę jeść normalnie, mieć normalną wagę i normalne życie, to nie
ma dla mnie innej drogi, niż rozprawić się z NAPIĘCIEM, które rozszarpuje mnie
od wewnątrz i zmusza do zajadania bólu. Inaczej mogę tak odchudzać się i tyć na
przemian aż do zafajdanej śmierci. Po blisko piętnastu latach naprzemiennego
tycia i chudnięcia naprawdę jestem już tym zmęczona. Niczym Syzyf toczę swój
kamień na górę szczupłości, a kiedy już-już prawie osiągam szczyt, kamień
stacza się z łoskotem na dół. Jak długo można?!?!
Nauczono mnie dostosowywać się do oczekiwań otoczenia, odgadywać je nim zostaną
wypowiedziane i spełniać sumiennie, wypierając jednocześnie własne potrzeby i
odczucia na śmietnik podświadomości. W chwilach cierpienia nie krzyczeć, że mi
źle. Jeszcze do niedawna naprawdę nie wiedziałam, kiedy postępuję wbrew sobie.
Teraz uczę się ŁAPAĆ KONTAKT Z SAMĄ SOBĄ. Chcę rozumieć, co w danym momencie naprawdę
czuję, czego naprawdę potrzebuję. Co się ze mną dzieje? Dlaczego jest mi źle.
Od czego chcę uciec w chwilę jedzeniowej przyjemności?
Taka wiedza jest niebezpieczna. No bo teraz muszę zdecydować, co chcę z tym zrobić.
Muszę o siebie zawalczyć. To prawda, że gdzieś jest słońce a gdzieś jest cień.
Ale to nie wina cienia, że ja w nim stoję. Jeśli chcę do słońca, to muszę
przejść na słoneczną stronę. Ruch jest po mojej stronie, a nie po stronie
cienia czy słońca. Narzekanie na słońce że nie chce na mnie świecić (i
zajadanie bezsilności) to tylko niepotrzebna strata energii, którą mogę zużyć
na przemieszczenie się z cienia do słońca. Czasem to będą proste sprawy jak
odmówienie koleżance pomocy w zakupach ciuszków, bo akurat jestem zmęczona i
potrzebuję odpoczynku, ale znacznie częściej to będą sprawy wymagające poważnego
wysiłku, sporej odwagi i zmiany w życiu. Po warsztatach asertywności z
drobiazgami radzę już sobie nieźle, ale sprawy wielkogabarytowe nadal mnie
przerażają. Tu jeszcze jest sporo pracy przede mną.
Nie zawsze jest tak, że można coś zmienić od razu. Na ogół wszystko wymaga
czasu. A i nie wszystko idzie zmienić. Jeśli więc nie potrafię usunąć przyczyny
napięcia, to potrzebne mi są metody na rozładowanie tego napięcia – inne niż
jedzenie. To tylko półśrodek, a właściwie nawet ćwierćśrodek, ale lepsze to,
niż nic. Mam na myśli relaksację i wszystkie inne sposoby na rozładowanie
stresu oraz sprawienie sobie przyjemności. Ale to muszą być NAPRAWDĘ MOJE
SPOSOBY NA RELAKS I PRZYJEMNOŚĆ. Nie zapożyczone od kogoś, tylko na własnej
skórze doświadczone i „zatwierdzone do użytku”. Znowu więc spory obszar do
pracy, poszukiwań w sobie i na zewnątrz.
I jeszcze nie zawsze jest tak, że naprawdę dzieje mi się jakaś krzywda. Czasem
to tylko moje chore spojrzenie na sytuację. Moje ego rozczochrane do granic
możliwości. Przeżycia z dzieciństwa projektowane na sytuacje dnia dzisiejszego,
spojrzenie zniekształcone cierpieniem sprzed lat. Spojrzenie na życie przez
filtr własnych doświadczeń. Dajmy na to taki pies… idzie sobie ulicą… nic
nikomu nie robi, idzie sobie i wącha przy ziemi – w jednych taki widok wzbudzi
radość i empatię bo kochają psy, bo dostali od tych zwierzaków dużo psiej
miłości, w innych może wzbudzić strach a nawet agresję, bo kiedyś dawno temu
inny pies zrobił im krzywdę. W moim życiu też jest wiele takich emocjonalnych „psów”,
na które patrzę przez pryzmat własnych doświadczeń i nadaję im etykietki
niekoniecznie zgodne z rzeczywistością. Te emocjonalne „psy” czekają we mnie na
wytropienie, dotknięcie i oswojenie. To też spory kawałek pracy do odwalenia.
Kiedy rezygnuję z automatycznego reagowania (wypieranie niedogodności ->
stres -> jedzenie), a zaczynam świadomie patrzeć na swoje życie pod kątem
tego co napisałam powyżej, napięcie zaczyna łagodnie ustępować. Sama od siebie
czuję ogromną dozę miłości, a od wszechświata rosnące wsparcie. Dopiero w
takiej chwili jest miejsce na to, żeby zastanowić się, ile jedzenia naprawdę potrzebuję,
żeby czuć się najedzona, ale żeby nie powodowało to dalszego przybierania na
wadze. Będąc w jedzeniowym ciągu nie mam kontaktu z własnym ciałem, nie wiem
ile ani jakiego jedzenia potrzebuję. Dodatkowo towarzyszy mi ogromny lęk, że to
co sobie przygotuję to będzie za mało, z całą pewnością za mało. I boję się
strasznie, że jeśli nie najem się do bólu, to zaraz po posiłku wróci znajomy
ból duszy i będzie jeszcze gorzej. Dlatego przynajmniej na początku, kiedy
próbuję wrócić do normalnego jedzenia (a nie żarcia), czuję potrzebę
kontrolowania tego, co jem. Skupiam się na ilościach, jakościach i wartościach
posiłków, co samo w sobie nie jest naturalne, powiedziałabym nawet że jest
mocno schizmatyczne, ale czuję, że teraz jest mi to potrzebne. Że inaczej na
tym etapie nie dam rady. Patrzę co i ile jem, obserwuję siebie co mnie syci i
na jak długo. Po jakimś czasie znowu poukłada mi się w głowie, ile to mniej
więcej jest zjeść normalnie.
Jakikolwiek ruch tylko po to, żeby „spalić kalorie” to kolejne napięcie i
schiza, która naprawdę nie jest mi potrzebna. Prędzej czy później tylko się
zniechęcę, rzucę ruch w pierony i odejdę nienawidząc siebie za słabość. A ruch
to niestety moje najsłabsze ogniwo. Jestem totalnie_usadzonym_Ogrem. Lenistwo
to moje drugie imię. Kiedyś zaczęłam się zastanawiać, gdybym mogła cofnąć się w
czasie do lat osiemdziesiątych i jako dorosła podejść do tej małej grubej mnie…
Jak wyjęłabym to opasłe dziecko z samochodu i zachęciła do ruchu tak, żeby
nazajutrz znowu chciało się ze mną spotkać? No… jest nad czym podumać i… wyjąć
w końcu tego dzieciaka z auta!
Ale najgorsze w tym wszystkim jest to, że chociaż ciągle rośnie mi świadomość
samej siebie i tego co mną rządzi i czasem powoli zaczynam wprowadzać w
jedzeniowym życiu ład, nagle dzieje się coś i jak za dotknięciem czarodziejskiej
różdżki w ciągu jednego dnia wszystkie moje wysiłki obracają się w proch i
wracam do jedzeniowego ciągu. Dokładnie tak jak alkoholik, który nie pije
dzień, tydzień, miesiąc albo dwa lata i nagle znowu zaczyna. Znam kilku
alkoholików którzy nie piją alkoholu od bardzo wielu lat (bardzo ich podziwiam).
Ale nie znam ani jednej osoby uzależnionej od jedzenia, która nie obżerałaby
się od lat albo nie wracała do jedzeniowych sesji. To odbiera mi nadzieję, choć
ciągle naiwnie wierzę, że przyjdzie taki dzień, kiedy z tym moim uzależnieniem
od jedzenia sobie poradzę. Przecież Der Demon powiedział, że decyzja należy do
mnie…
nicky13
11 maja 2014, 14:39Trzymam za Ciebie mooocno kciuki, bo czytając Twoje przemyślenia czuję, jakbym czytała o sobie. Tym samym też trzymam kciuczki za siebie. Pozdrawiam! :)
Betka74
11 maja 2014, 14:21Czuję dokładnie tak samo. Przytulam mocno!