Długo mnie nie było. Najpierw w ciąży tyłam i tyłam (+19 kilo mi się uzbierało!), więc pomyślałam, że nie ma tutaj o czym pisać, a potem karmiłam piersią, więc zdecydowanie nie miałam zamiaru stosować żadnych diet. Pilnowałam dzielnie, żeby jeść około 2000 kcal dziennie w zbilansowanej diecie, bo musiałam dbać o kondycję mojego mózgu. Mimo przestrzegania tej zatrważającej diety udało mi się zrzucić prawie wszystko, co przez ciążę uzbierałam. Do wagi sprzed ciąży brakuje mi jeszcze 3 kg, a do mojej wymarzonej 12. Chociaż od pewnego czasu stoi w miejscu, mimo że dzielnie ćwiczę 3-6 razy w tygodniu z Ewą. Wróciłam teraz, bo chyba mogę już bez strachu o mój mózg, kondycję skóry i zdrowie dzidzi uciąć sporo z tych zjadanych codziennie kalorii, bo dopadł mnie jakiś potworny kryzys laktacyjny z którym nie mam już siły walczyć. Powoli, z konieczności, odstawiam więc małą od piersi i mogę się czuć w pewnym sensie wolna. A przynajmniej moja dieta ma już wpływ tylko na mnie i na moje ciało. Witam tę, nową bądź co bądź, sytuację z niekłamaną ulgą. Nie zrozumcie mnie źle, karmienie jest naprawdę cudowne i dzielnie dawałam mojemu maleństwu przez te niezbędne pierwsze pół roku to co podobno najlepsze, ale nie pamiętam, żebym się wcześniej czuła tak "wyżęta" i potrzebowała witaminowej suplementacji mimo całkiem zdrowej i dobrze zbilansowanej diety. Ale z drugiej strony smutno mi potwornie. Myślałam, że będę karmić długo. Rok przynajmniej. No ale nic nie poradzę na to, że nie mam już czym:(. Będę ją karmić jeszcze rano, bo wtedy dzidzia nie protestuje i trochę ciągnie. Może to mleko wróci? Ale na razie się nie zanosi, więc mówię - żegnajcie wszystkie wymówki, żegnajcie słodycze. A niedługo powiem - witaj nowa sylwetko:).