Ostatni tydzień: katastrofa. Poległam. Zaczęło się od trudnego weekendu. O ile piątek, sobota, niedziela (do wieczoru) dietowo były O.K., o tyle emocjonalnie zostałam zniszczona, dopadła mnie rujnująca depresja, która gnieździ się w mojej głowie po dziś dzień. Wszytko jest do kitu. Nie mam komu się wyżalić, więc robię to tu, za co z góry Was przepraszam.
Mam czwórkę rodzeństwa - 3 braci i 1 siostrę. Wszyscy są już dorośli i mają swoje rodziny, za wyjątkiem najmłodszego brata, mieszkającego nadal w rodzinnym domu. Wychowała nas praktycznie tylko mama. Ojciec był wiecznie nietrzeźwy i jedyne co nam w życiu podarował, to przykre wspomnienia z dzieciństwa - nie utrzymuję z nim kontaktu. I jak się zapewne domyślacie jestem emocjonalnie bardzo związana z mamą. W zeszły weekend doszło między mną i moim bratem (tym najmłodszym) do kłótni, a że oboje jesteśmy uparci, to tylko na siebie nawrzeszczeliśmy, naubliżaliśmy i cześć. Najgorsze jest to, że wyładowałam się na mamie. Płakała przeze mnie. Nie mogę sobie tego teraz wybaczyć. Przepraszałam, ale wiem, że to nic nie znaczy. Dzisiaj zadzwoniła i powiedziała mi, że nie przyrządza śniadania świątecznego - nie chce zmuszać mnie i brata do jednania się na siłę. Oczywiście od niedzieli obrzeram się świństwami - była nawet bita śmietana i sos toffi. Jestem taką ofermą. Idę jeszcze dzisiaj na basen. Muszę się pozbierać. Płaczę co chwilę, bo oczy same robią mi się mokre, jak o tym wszystkim myślę. Może jutro się wsystko poukłada, a może nie. Eh.
winter_beats
19 kwietnia 2014, 11:45na Twoim miejscu spróbowałabym najpierw wyciągnąć rękę do brata i naprostować tą sytuację. czasem lepiej odpuścić :) mimo wszystko mam nadzieję, że jakoś Wam się poukłada i święta nie będą takie złe :)