Tytuł wpisu w pamiętniku odchudzania:
Mniej, mniej, mniej


Miało być o ruchu.
W moim przypadku raczej o jego braku.
Zawsze byłam mało sportowo nastawiona do życia, no może oprócz incydentu z odchudzaniem w prawie zamierzchłej przeszłości.
Jedyne co lubię ze sportu to chodzić.
Jednak lenistwo i duże miasto, gdzie wszędzie można podjechać komunikacją miejską robią swoje. Bez zastanowienia pakowałam się w autobus lub tramwaj.

Jednak wprowadziłam pewne zmiany. 
Gdy tylko mogę dylam na piechotę, wysiadam nawet wcześniej z autobusu i idę choć kawałek, lub rezygnuję z opcji jechania na rzecz marszu.
Jadąc windą wysiadam piętro wcześniej i wspinam się po schodach.

Na razie tyle z mojej strony wysiłku fizycznego.
Pomyśle nad zmianami w dogodniejszym czasie.
Najwięcej frajdy miałabym z siłowni, ale tylko rowerek i bieżnia. Reszta jakoś nie dla mnie.

Dziś jestem w skowronkach.
Minęło tydzień od wprowadzenia diety. Miałam się waży raz w miesiącu. Ale nie wytrzymałam. No i wlazłam na wagę. Pokazała 6 kilo mniej. Oczom nie wierzyłam.
Wiem, że to woda, toksyny i inne takie i wiem, że to niezdrowo ale jaka satysfakcja.
Zdaję sobie sprawę, że to zwolni i będzie trudniej, ale na razie cieszę się tym.
Co prawda przy mojej tuszy trudno zauważyć brak tych kilogramów, ale spodnie lżej się zapinają i jakby ciut luźniejsze na tyłku a i brzuch mniej sterczy.

Pozdrawiam wszystkich walczących i czytających