No i masakra.
Sypnęło się. Uczelnię zawaliłam. L. gadał z rodzicami i oczywiście kręcą nosem (czy to zawsze tak musi być?). Masa stresów, ostatnie o czym myślałam to zdrowe jedzenie i ćwiczenia. Pewnie jadłam więcej, co zaowocowało szybkim wzrostem wagi (zwłaszcza, że wcześniej jadłam bardzo mało).
Teraz idą święta. Uczelnię na teraz odpuszczam, spróbuję ponaprawiać po świętach. Boję się strasznie, nie wiem co z tego wyjdzie.
L. rodziców urabia. Niby nic im do tego, ale skoro dla niego to ważne, to dla mnie też. Zresztą, znając mnie, nawet jakby dla niego nie było ważne to dla mnie i tak by było. Bo ja się lubię przejmować. On, jak widzę, też. Ech. Że też ja zawsze wpakuję się w takie problematyczne sytuacje.
W każdym razie, jak pisałam - idą święta. Więcej czasu, czas się wziąć w garść także z dietą. Wracam do obserwacji :P I do ćwiczeń.
I choćbym jeszcze miała 1000 razy odejść od diety to 1001 razy wrócę. I cel w końcu osiągnę. Bo mam go na liście marzeń, a marzenia się spełniają. Jeśli możesz marzyć to możesz tego dokonać - czyż nie?