Tytuł wpisu w pamiętniku odchudzania:
Temat ostatnio wielce popularny, czyli
uzależnienie od cukru.


Artykuły w gazetach i Internetach zachęcają, by za pomocą prostego quizu postawić sobie szybką diagnozę. Skuszone zabawą w psychologa ochoczo wypełniamy test.  Zapewne u większości z nas zapada wyrok – JESTEM W NAŁOGU!

Kwestią kilku następnych tabliczek czekolady jest, byś nowo poznanym ludziom zaczęła przedstawiać się: „Hej, jestem Malwina i jestem cukroholiczką”. Albo - skłaniając się ku jakiejś specjalizacji – „pączkoholiczką”, „milkoholiczką”, „ciastoholiczką” itp…

No pewnie, przecież wszystkie w tym nałogu siedzimy po uszy! Niektóre z nas kwalifikują się do grupy najwyższego stopnia uzależnienia (czekolada dziennie plus pączek dla utrzymania równowagi psychicznej), inne przejawiają dopiero początkowe symptomy („jak to, poranna kawa BEZ CUKRU??!!”). Jednak bez względu na to, do której kategorii się zaliczać, czas przerwać ten zgubny tok myślenia.

Może niektóre z Was naprawdę wystraszą się tej internetowej diagnozy i wypowiedzą otwartą wojnę wszystkiemu, co nosi znamiona cukru. Myślę, że nie tędy droga, ale ten tok dyskusji zostawiam na kiedy indziej.

Mogę się założyć o butelkę miodowego piwa, które właśnie sobie sączę (w końcu jestem z Sącza! Ha.Ha. Taki żarcik…), że większość z Was na wieść o „istniejącym nałogu”, podświadomie zaczyna jeszcze bardziej skłaniać się ku słodyczom. Same siebie stygmatyzujemy: „Oho, jestem w szponach nałogu! W takim razie całkiem zrozumiałe jest, że odczuwam niepohamowaną żądzę tegoż tutaj oto pączka…omnomnomnomm…”

Ku przestrodze opowiem Wam krótką historyjkę o jakże durnym pomyśle, na jaki kiedyś wpadłam, a który miał zagwarantować, że schudnę w wyznaczonym limicie czasu.

Otóż spisałam pewnego rodzaju „umowę” z bliską mi osobą. Warunki umowy zakładały, że w ciągu najbliższych 3 lub 4 miesięcy schudnę określoną ilość kilogramów (chyba z 10 lub 15), a jeśli nie, to druga strona tejże umowy miała otrzymać ode mnie zapłatę w wysokości… no, całkiem sporo. To miała być moja „kara” za to, że nie schudłam.


Bach! Słowo się rzekło. W dodatku na papierze!

W ciągu pierwszych 2 tygodni czułam nad sobą ten mentalny i finansowy „bacik”, jakim było widmo uiszczenia całkiem dużej „grzywny”. Ale potem coraz oporniej mi to szło. (Z perspektywy czasu wiem, że w tamtym okresie mojego życia NIE BYŁO SZANS, żebym schudła. Po prostu podświadomie jeszcze nie pragnęłam i nie rozumiałam tego wystarczająco mocno. Czy teraz już pragnę wystarczająco? No, nie wiem, zważywszy na to piwo, które stoi obok klawiatury… :P)

Po niedługim czasie wpadłam na pomysł, że cholera, pasuje się przebadać!  No bo co, jeśli przegram ten „zakład” zawarty w umowie, a nie będzie w tym winy mojej, lecz np. problemów z tarczycą?

Szarpnęłam się na badania za ponad dwie stówy, co już stanowiło jakąś 1/3 przewidzianej „grzywny”.  

Opłaciło się, badania wykazały niedocukrzenie, czyli hipoglikemię. Tryumfalnie wymachując wynikami badań przed nosem „drugiej strony umowy” oficjalnie anulowałam wcześniejszy kontrakt.

Oczywiście nie podejmowałam już dalszych prób odchudzania, bo przecież byłam CHORA! Co prawda do ściśle wyznaczonych przez lekarza metod leczenia dietą niekoniecznie się stosowałam…

Musiał minąć ponad rok, żeby w moim życiu pojawiły się zupełnie nowe bodźce, które zmotywowały mnie do trwałego schudnięcia. I jakoś wtedy przestało mieć znaczenie, czy mam to niedocukrzenie nadal, czy nie. Wzięłam się w garść. Słabość do słodyczy pozostała, ale już nie ważę 70 kg, tylko 59. No i teraz do porannego wstawania motywuje mnie żądza sałatki owocowej, a nie pięciu kanapek z pasztetem. A kiedyś – o zgrozo! - tyle wpieprzałam na śniadanie…

Jaki z tego wniosek?

1.  Nie daj sobie wmówić – a tym samym usprawiedliwić swojego lenistwa – tym, że jesteś uzależniona. Może faktycznie jesteś, może nie jesteś. Nałóg nałogowi nierówny. Jesteś w nałogu nie bardziej, niż ja, sąsiadka obok i milion innych kobiet w tym kraju. To jeszcze niczego nie usprawiedliwia. Nie róbmy z siebie jakichś patologicznych cukrowych ćpunów :D Bo w końcu po zjedzeniu tego zajebistego pączka nadal jesteś przy zdrowych zmysłach i jesteś w stanie przyznać, że jednak to syf i mogłaś go sobie darować.

2.   Jeśli nie czujesz się naprawdę gotowa i zdeterminowana, nie rozgłaszaj wszystkim wokół, że TYM RAZEM NA PEWNO SCHUDNIESZ. Nie łudźmy się takimi „zaklęciami”. Być może znowu g**no z tego wyjdzie. Tyle razy czytałam o tym, by „zobowiązać się wobec otoczenia”, bo wtedy aż głupio będzie nie dotrzymać słowa. No, głupio. Ale i tak jakoś mnie to nie zmotywowało, a jedynie zrobiłam z siebie idiotkę.  A już tym bardziej nie wyskakuj z jakimiś „umowami”. Naprawdę.

I to by było na tyle.

  • MllaGrubaskaa

    MllaGrubaskaa

    17 marca 2016, 13:39

    Masz rację, ale wiesz jak jest zawsze łatwiej znaleźć sto tysięcy wymówek niż zacząć działać.

  • roogirl

    roogirl

    3 marca 2016, 23:46

    Słodycze to masakra. Problemy by nie istniały gdyby nie one. Ja mam akurat cukier raczej wysoki i w sumie nie powinnam jeść. Coraz częściej rozważam całkowitą rezygnację. Tydzień się człowiek pomęczy, a potem spokój.

  • Kappi_

    Kappi_

    3 marca 2016, 23:30

    Dopóki nie poczuje się, że naprawdę chce się schudnąć, to nic z tego. Ja nigdy nie uważałam, że jestem uzależniona od cukru, dość łatwo i szybko udało mi się na początku liceum przestać słodzić herbatę i kawę (teraz nie jestem w stanie czegoś takiego wypić, no, może raz na jakiś czas nabiorę ochoty). Jednak gdy przeanalizowałam swoje nawyki żywieniowe to zauważyłam, że po słodycze sięgałam niemal codziennie. Oczywiście kiedyś tego nie widziałam, no bo jak to, jogurt to przecież nie słodycz. Zdarzały się oczywiście postanowienia "przez miesiąc nie jem słodyczy". Wiem,że w moim przypadku to była głupota i nie sprawdzało się. Teraz nie jem, ale jeśli przez dłuższy czas jakiś słodycz "będzie za mną chodził" to raz na jakiś czas sobie na to pozwolę. Dieta na tym nie ucierpi, a ja zaspokoję swój "głód" i przez jakiś czas nie będę potrzebować słodkiego.