Tytuł wpisu w pamiętniku odchudzania:
w koncu


w koncu waga, jak z paska 61,6. jednego dnia bylo 63,6 wiec moge uznac, ze schudlam 2 kg ;) happy. jutro bede uaktualniac pasek, a nastepne wazenie w przyszly czwartek albo w piatek, zdecydowanie wazenie sie po pare razy dziennie nie dziala na mnie za dobrze, nawet jesli widze spadki. postanowilam, ze musze troszke wiecej jesc 1000-1100. 
dzisiaj ladna pogoda, wiec dokanczam kawe i ide biegac, popoludniu mnie czeka przejazdzka rowerem do centrum (kolo 50 min w dwie strony+20 min w dwie strony do parku i z powrotem na bieganie), wiec nadrobie te ostatnie dwa dni bezruchowe.
sniadanie: jogurt (140) kakao(9,28), wiorki kokosowe (33,3), otreby (116,4) kawa z mlekiem (50)=348,98
obiad: indyk (159,6), salata (20) pomidor (16,5), papryka (18,2), oliwa (41)=255,3
kolacja: leczo-pieczarki (25,5), cukinia (12,4), baklazan (21,63), papryka (21,28), indyk (87,36), pomidory (46) =214,17
suma: 818,45
ruch: godz truchtania: 487,03
rower 30 min 107,18
brzuszki 12,5
suma: 606,71
bilans 1700-818,45+606,71=1488,26
ok, wiem, ze jedzenia malo, ale nie mialam nawet czasu dzisiaj nic innego zjesc. rano poszlam pobiegac, dojechalam, rozwalil mi sie lancuch od roweru, pojechalam kupic nowy, wrocilam i zaczelam biegac no i zaczelo padac, a ze i tak bylam mokra, doszlam do wniosku, ze mi to rybka, wiec dobieglam godzine! wrocilam do domu i padalo i padalo, zjadlam obiad (masakra tego miecha bylo mnostwo, tylko ze indyk ma malo kcal) i z kolezankami pojechalam samochodem do sekretariatu, zapisalam sie na studia, wracajac zaszlam na zakupy, wrocilam, pogadalam z siostra i zaczelam przygotowywac kolacje i dopiero, co skonczylam jesc. 
jutro bedzie o wiele wiecej kcal, bo wpadnie alkohol, ale tez bedzie taniec, wiec jakos mam nadzieje, ze mi nie zaszkodzi za bardzo te procenty. w domu, zeby nie pic slodkich koktajli i zeby zaoszczedzic. wypijemy sobie winko. 

nie odzywa sie....