Tytuł wpisu w pamiętniku odchudzania:
I tak :( i tak :)


Minęło pól roku po rozwodzie. Życie "od nowa", w nowym domu (nie własnym), z nowymi problemami, wiele też "po staremu"  - to cała moja rzeczywistość.
Wiele rzeczy mi się nie podoba, z wielu jestem zadowolona;
Wreszcie odżyłam nie czekając lub  nie oglądając się na innych.
Ale jak to przykro, jak człowiek sobie uświadamia, że był z kimś tak długo, a tak naprawdę był sam. Niby  wspólne dbanie o dom, zakupy, a w rzeczywistości brak bliskiego, naprawdę bliskiego ci człowieka - pustka. "Prosiłam się" o bliskość, czułość, miłość - na darmo. Tylko mnie jej brakowało.  Tylko ja o tym mówiłam. Ale to teraz nieważne.
Co to znaczy przyzwyczajenie tylko ja wiem. 
Przy rozstaniach zastanawiamy się dlaczego z kimś jeszcze jesteśmy, czy to aby nie jest zwyczajne to tzw. przywiązanie.
Ktoś powiedział: co chcesz, o czym mówisz, przecież w końcu sama chciałaś rozwodu.
Tak. Bo nie widziałam już sensu bycia razem-nie razem. 
Po ochłonięciu zadałam ostatnie pytanie (jeszcze wtedy mężowi): czy chce-chcemy jeszcze "popracować' nad naszym małżeństwem? Ale uzyskałam odpowiedź - on już nie chce.
Bo już wtedy miał nową nazwijmy to "koleżankę".
A on i dzieci byli całym moim życiem! Dobrze o tym wiedział! Wygodnie mu było. Nie potrzebował miłości ani tym bardziej jej dawać!
Ale wyrwałam się z tej matni !
Zostawiłam jego, zostawiłam mieszkanie (sporo odnowione-została tylko kuchnia do zrobienia; nowe meble etc) - mieszka tam z jedną z córek, która chciała z nim mieszkać po rozwodzie.
Ja zaczynam od początku - muszę poodnawiać inne już mury ( z własnych a nie wspólnych zarobków). Wiele do zrobienia; wiele celów przede mną. Za mną zrobiony pokoik dla córki (pół lipca pracowałyśmy).
Tylko teraz wygrać w totka, żeby żyć w przyzwoitych warunkach i jeszcze porobić coś w mieszkaniu.


...A z drugiej strony jestem szczęśliwa. Żyję prawie pełnią życia.
Nie czekam aby ktoś łaskawie zechciał mnie dotknąć.
Nie czekam aby ktoś mnie zabrał do kina, teatru (bo i tak tego nie zrobił) - chodzę do teatru, do knajpek, czasami na tańce; spotykam się od czasu do czasu z koleżankami.
Tylko żal mi tych lat, że nie zrobiłam tego kroku wcześniej, skoro i  tak naprawdę ktoś nie chciał być ze mną (z żoną) - i o tych straconych latach wykrzyczałam byłemu. Było mi lżej.

Brakuje mi tylko drugiej, dobrej duszyczki przy mnie. Ale cóż; taki los byłych, mających już trochę lat, żon.

Do szczęścia brakuje mi  też sukcesów w gubieniu, delikatnie mówiąc, sadełka. Mam z tym ogromny problem, a dokładniej problem z podjadaniem. Nie mam silnej woli.