Tytuł wpisu w pamiętniku odchudzania:
właściwie powinnam się cieszyć że...


...w końcu po 2 latach mam diagnozę, ale... jakoś nie mogę. Nie. Właściwie się cieszę. Ton nie żaden rak, pasożyt, bakteria, żaden tętniak i takie tam, ale jednak.... jak przyzwyczaić się do świadomości ze do końca życia będę miała problemy z brzuchem? Że to nie uleczalne bo taka się urodziłam? Jeszcze nie wiem. Na razie czeka mnie mała rewolucja w przyzwyczajeniach. 

o tej pory było tak: praca, małe zakupy, obiad i wolne(oczywiście teoretyczne) 

Teraz ma być tak: praca, obiad, małe zakupy i dużo ruchu. Po każdym posiłku mam się ruszać. Jak najwięcej. Żeby wytrząść jedzenie z wnęki do której wpada. ehhhh I absolutnie nie odpoczywać po posiłku.

Teoretycznie to nawet zdrowo brzmi, ale uwielbiałam po obiedzie wypić kawę i poczytać. A tu nic z tego. Trzeba się ruszać (i zmienić przyzwyczajenia)

Weekend minął nawet ok. W piątek był bieg. O mało nie umarłam. Pierwsze 3,5 km były koszmarne. Naprawdę myślałam ze ducha wyzionę. Wszystkie wnętrzności mnie bolały. To chyba po tej gastroskopii. W sobotę potańcowaliśmy trochę. To znaczy poskakaliśmy na takiej typowo wiejskiej potupajce. Było super.  W niedzielę nie było ruchu. były za to truskawki. Pycha. Takie prosto z krzaka....zjadłam chyba z kilogram. 

Dziś w planach bieg. Później może skalpel. Zobaczymy. Mam nadzieję ze dziś będzie lepiej niż w piątek.