Wiecie co? Tak naszło mnie na to, żeby napisać tutaj coś o tym jak wyglądało moje "odchudzanie" wcześniej i dlaczego tak bardzo bałam się do tego wrócić.
Po tym "odchudzaniu" wyglądałam tak:
To nie było jednak zdrowe odchudzanie. Jeszcze wtedy nie wykryto u mnie astmy, ćwiczyłam, bardzo dużo, jadłam mniej niż mało. Prawie nie jadłam. Był czas, że nie połykałam jedzenia tylko je po prostu wypluwałam. Nalewałam łyżeczkę zupy, rozmazywałam po talerzu i odstawiałam do zlewu. Wieczorami wkradałam się do kuchni, brałam ocet z szafki i piłam kilka łyżek. Na wagę wchodziłam kilkanaście razy dziennie, mierzyłam się po 2, 3 razy dziennie. To stało się moją obsesją. Moim być albo nie być. Myślałam, że jeśli schudnę, to moje życie stanie się lepsze, że nagle będę mieć powodzenie, że wszystko ułoży się samo.
"To nie choroba ciała lecz duszy. Tak bardzo siebie nie akceptujesz, że chcesz zniszczyć to co nie jest idealne - swoje ciało. To nic, że ono nie jest aż takie złe, widzisz je, chcesz zniszczyć to czego nie umiesz akceptować, więc chcesz by tego ciała było jak najmniej. Chcesz mieć kontrolę. Przyłapujesz się na tym, że nic od ciebie nie zależy. Nie masz kontroli nad miłością, nad swoim wzrostem, długością palców, kształtem ust, więc chcesz mieć kontrolę nad wagą. To takie proste, a jednocześnie takie trudne, bo w tym pędzie do kontroli, tracisz ją, chociaż z zapałem szaleńca chcesz więcej i więcej, twierdząc, że ją masz, że to jedyna rzecz jaka ci się udaje, przestajesz panować nad swoją psychiką i już nic nie jest takie jak było. Zostaje tylko wchodzenie na wagę kilka razy dziennie, obsesyjne mierzenie centymetrem i złość w oczach, że nie możesz dojść do wymarzonej wagi - wagi zero...
To nie jest tak, że ty nie widzisz zmian w swoim ciele. Widzisz. Nie sposób przecież nie zauważyć spadających spodni, braku biustu i wystających żeber. Twoja psychika tego nie akceptuje, nie chce akceptować. Boi się powrócić do dawnego stanu rzeczy tak bardzo, że przestajesz jeść. TO już w tobie siedzi. Siedzi i nie chce wyjść, mimo próśb, gróźb i zgrzytania zębów. Ten głos w twojej głowie, te drwiące uśmieszki pojawiające się znikąd. Czasami nazywasz to żmiją, innym razem – małpą. Głosy czasami są twoich kolegów, może rodziców, albo osób, które przez przypadek jechały z tobą autobusem i rzuciły kąśliwą uwagę. Z każdym kęsem te głosy są coraz głośniejsze...
Chcesz krzyczeć, uciec od tego obłędu, ale jesteś w coraz gorszym położeniu. Jest tak źle, że znowu zaczynasz sobie kłaść do głowy to co kiedyś „to jedynie kontrola”. Kontrola nad nie jedzeniem, nad dochodzeniem do idealności. Myślisz, że dojście do wagi zero, będzie swojego rodzaju tryumfem, orgazmem marzeń. Przestajesz patrzeć na jedzenie, omijasz bary, restauracje jeszcze bardziej niż wcześniej. Nigdzie nie wychodzisz, bojąc się, że twoja tajemnica wyjdzie na jaw.
Płaczesz z bezsilności, bijesz się z własnymi myślami, twoja psychika podpowiada, że ciągle jesteś za gruba. Masz dosyć."
to powyżej to moje opowiadanie. Opanowałam się dopiero kiedy psycholog powiedziała do mojej mamy "pani córka jest na najlepszej drodze do anoreksji", a ona wtedy się prawie rozpłakała...