Sylwetka

Poprzednia Początkowa sylwetka
Obecna Obecna sylwetka
Cel Mój cel

O mnie

Lubię dobrą muzykę, niebanalne filmy i książki, od których trudno się oderwać. Kiedyś grałam na poważnie w tenisa stołowego i chyba nieźle mi szło, później była lekkoatletyka, wszystko to raczej z pasji niż przymusu. Nie trzeba chyba wspominać, że nie musiałam martwić się wtedy o figurę. Dzisiaj jestem absolwentką jednej z lepszych uczelni w kraju, mam dobrą pracę, ale niestety 8 godzin dziennie przed komputerem, mało ruchu i odreagowywanie każdego stresu chipsami, batonikami i innymi smakołykami zrobiło swoje. 3 lata tycia i 20kg przybyło. Na początku nie przeszkadzało mi to tak bardzo, ale niedawno mojemu chłopakowi znudziło się bycie tylko chłopakiem i... poprosił mnie o rękę! Wtedy zrozumiałam, że jeśli nie chcę być wielorybem w ślubnej sukni muszę wreszcie coś zrobić. Tak zaczęła się moja walka z nadwagą, z której nawet nie zdawałam sobie sprawy, a która nie tylko niszczyła podstępnie moją figurę, ale też stawy, serce, wątrobę, a przede wszytkim pewność siebie i wiare w to, że jeszcze kiedyś mogę spojrzeć w lustro i podobać się sobie.

Informacje o pamiętniku:

Odwiedzin: 2774
Komentarzy: 18
Założony: 7 marca 2012
Ostatni wpis: 31 marca 2014

Pamiętnik odchudzania użytkownika:
Mirime777

kobieta, 38 lat, Kraków

165 cm, 73.70 kg więcej o mnie

Postępy w odchudzaniu

Najskuteczniejsze odchudzanie w Polsce.

Wpisy w pamiętniku

16 marca 2012 , Skomentuj

No i stało się. Zainicjowaliśmy sezon joggingowy! Co prawda był to raczej marszobieg niż bieg, ale jeśli chodzi o spalanie tłuszczyku, to chyba najlepsza forma. Tętno utrzymywane w odpowiednim przedziale i powyżej 30 minut [więcej nie daliśmy rady, w sumie to pierwszy raz od roku], więc mam nadzieję, że cośtam się spaliło ;-).

Pogoda zdecydowanie nastraja do takiej aktywności. Jest po prostu ślicznie i czuć, że idzie wiosna. Dodatkowo bliskość sporego parku zachęca do wypełznięcia z "norki" i wyciśnięcia kilku kropel potu podczas przebieżki. Szkoda tylko, że w mieście powietrze jest takie kiepskie, szczególnie tutaj w Krakowie. Jak sobie przypomnę ten smog zawieszony nad miastem podczas największych mrozów, to ciarki mnie przechodzą. Czy ludzie palą starymi butami i oponami, że się z tych kamienic takie kłęby czarnego dymu zawsze unoszą?

No ale nic to, ważne, że zebrałam się w sobie. Ważne, że zrozumiałam, że aktywność fizyczna jest równie ważna jak dieta, której się trzymam i to już prawie miesiąc! Czuję się młodo duchem i czuję, że osiągnę swoje 65kg, a może nawet zejdę niżej. Trzymajcie za mnie kciuki!


14 marca 2012 , Komentarze (1)

Gdyby jeszcze jakieś półtora miesiąca temu ktoś powiedział mi, że będę się zdrowo odżywiać, zapewne spojrzałabym na tego osobnika jak na idiotę. Ja i zdrowe odżywianie były to dwie wielkie sprzeczności. Wskazywał na to mój jadłospis układany w hołdzie tradycyjnie polskiej, domowej kuchni, czytaj: ociekające tłuszczem kotlety smażone na smalczyku, skwareczki, okrasy, kluseczki, zawiesiste sosy na śmietanie, czekoladowe batoniki, czipsiki i inne jakże pociągające smakołyki. Samo zło!

Wielokrotnie słyszałam od znajomych i rodziny, że wszystko jest dla ludzi. I owszem, tak przecież jest. Można sobie zjeść raz na jakiś czas tradycyjnego schaboszczaka tudzież pieczeń w sosie zaprawianym mąką i śmietaną. Problemem jest jedna bardzo istotna kwestia: UMIAR, który tak trudno zachować, gdy już człowiek przyzwyczai się do tradycyjnego papusiu!

Ze mną właśnie tak było. Nie potrafiłam odmówić sobie dań z menu pt. tłusta polska kuchnia. I za nic nie chciałam dać sobie wytłumaczyć, że to prowadzi nie tylko do nadwagi, ale i do grobu.

Dlatego też przełamanie się i przejście na zdrowe odżywianie było dla mnie wyjątkowo trudnym zadaniem. Myślę, że głównie dlatego, że "zdrowe" od razu kojarzyłam z "niesmaczne". Tak naprawdę zawsze kiedy zabierałam się za jakąś dietę, nigdy nie przykładałam wagi do sposobu przyrządzania potraw. Jak już cierpieć to na całego, nie? Dopiero teraz przekonałam się, że nie tędy droga i że można zrobić coś zdrowego i pysznego.

Myślę, że kluczem do sukcesu są przyprawy. Ja zakupiłam masę różnych przypraw różnych kuchni świata, w tym kurkumę, cumin, kolendrę, pieprz kajeński, sos sojowy, curry, chili etc. Sól zastępuję kostkami bulionowymi i vegetą. Jeśli zechcę kotlecika, to biorę chudy schabik, lekko rozbijam i marynuje w sosie sojowym, chudym jogurcie, odrobinie musztardy i w innych przyprawach wedle uznania. Jak sobie taki delikwent posiedzi przez noc w lodówce, to nie ma mowy, żeby był niesmaczny i suchy, nawet po upieczeniu w piekarniku. Od razu mówię, że na parze gotuję rzadko, bo mnie to w ogóle nie bawi i odstręcza, choć wiem, że tak jest najzdrowiej. Niejmniej jednak staram się jak najwięcej piec w piekarniku i smażyć na minimalniej ilości oliwy z oliwek lub zupełnie bez tłuszczu na patelni teflonowej.

Z przyprawianiem wiążą się zioła. Myślę, że wspaniale wzbogacają smak potraw. Najepiej oczywiście zainwestować w te w doniczkach i każdego dnia używać świeżych. Można też posiać samemu i hodować na oknie w kuchni. Ten smak i zapach potraw z dodatkiem takich ziół... Mmmmm... Poezja!!!

Jeszcze jedna bardzo ważna kwestia: sposób podania. Od kiedy jestem na diecie bardzo dbam o to jak wygląda kompozycja na moim talerzu. Myślę, że bardzo wpływa to na satysfakcję z jedzenia, a nawet pokuszę się o stwierdzenia, że i na smak potrawy. Bo czyż nie jemy oczami? Poza tym, można spokojnie nałożyć sobie mniejszą porcję, bo gdy na talerzu ma się małe dzieło sztuki, to i je się wolniej, smakuje wolniej, a tym samym czuje się bardziej nasyconym.
 
Z takim podejściem można spokojnie jeść warzywka, rybki, naturalne ryże i kasze i wszystkie inne zdrowe rzeczy bez plucia sobie w brode, że to już nie to, że to takie bez smaku, że takie niepełne. Mnie się udało i choć jeszcze niedawno nie wyobrażałam sobie życia bez fast foodów czy ociekających tłuszczem polskich dań, teraz nie żałuję ani trochę, że zostały one wykreślone z mojego jadłospisu. 

12 marca 2012 , Komentarze (4)

Mija trzeci tydzień mojej walki z nadwagą. Pomimo wielkich obaw, że nie zrzucę nic, jednak się udało. Od zeszłego poniedziałku spadło 1,2 kg! Cieszę się niezmiernie!
Planuję rozpocząć bieganie jak tylko odrobinkę się ociepli. Zawsze lubiłam biegać, ale od paru lat nigdy nie mogłam się zmusić. Ciągle coś przeszkadzało, a przecież tak naprawdę mam mase wolnego czasu.
Teraz, mam taką nadzieję, będzie inaczej. I na pewno pies się ucieszy z dodatkowej dawki ruchu :). Tak naprawdę nie mam już żadnej wymówki, bo i narzeczony zwerbowany i sportowe outfity zakupione. I tylko modlę się, żeby mi się jakoś szybko nie znudziło....

9 marca 2012 , Skomentuj

Istnieją trzy podstawowe problemy, które zawsze pojawiają się, gdy próbuję walczyć z nadwagą. I niestety skutecznie uprzykrzają mi życie.
Pierwszą kłodą, która ochoczo rzuca mi się pod nogi, gdy już jestem zmotywowana do działania, jest miesiączka. Pojawienie się tej tak zwanej "cioci z ameryki" nie tylko ogranicza ruchliwość, ale i też wzmaga chęć na czekoladę, a w szczególności czerwone mięsko. A tak naprawdę, ujmując to mniej elegancko, po prostu chce mi się żreć i pożarłabym nawet konia z kopytami... na surowo... Chęć sięgnięcia po coś do jedzenia jest wtedy tak silna, że walka z nią przyprawia mnie często o płacz. Czy to jest w ogóle normalne?
Druga kłoda to metabolizm. Wiadmo, niektóre dziewczyny/kobiety przetwarzają materię jak jakaś mega fabryka [patrz moja mama], ale większość z nas niestety musi walczyć. A walka ta wcale łatwa nie jest. Czasem zazdroszcze facetom, oni przecież z natury mają to wszystko ułatwione i nie muszą sięgać po wspomagacze.
I na koniec trzecia kłoda: migreny. W moim przypadku jest to chyba najpoważniejszy problem. Nie chodzi tutaj o jedzenie, bo przy migrenach spożycie czegokolwiek kończy się zwykle szybkim tego powrotem. Chodzi tutaj raczej o totalne zdezorganizowanie życia przez ową przypadłość. U mnie atak migreny trwa średnio około 3-4 dni, a czesem przedłuża się w potworne ćmienie, które może trwać nawet tydzień. Nie ma wtedy mowy o jakiejkolwiek aktywności fizycznej, bo nawet ruszenie palcem boli. Nie ma też mowy o regularnym przyjmowaniu posiłków, bo samo patrzenie na jedzenie przyprawia człowieka o mdłości. Ale znowóż innym razem ma się ochotę pochłonąć coś bardzo kalorycznego i popić napojem gazowanym. Ot co, migrena to taka chimera, która szarpie człowiekiem jak rozkapryszona dziewczynka, wysysając z niego wszystkie soki witalne. Nie muszę chyba wspominać, że u mnie oznacza totalną demotywację do robienia czegokolwiek. A odchudzanie? Podczas migreny, jest to zwykle ostatnia rzecz na jakiej się skupiam, co skutkuje zwykle całym tygodniem wyjętym z życiorysu.
Czy wy także borykacie się z takimi bądź podobnymi problemami? Jak sobie z tym radzicie?


8 marca 2012 , Komentarze (1)

Zadziwia mnie niesłychanie perfidia z jaką geny dziedziczone po rodzicach kształtują moje istnienie [i moją wagę]. Moja mama całe życie była szczupła, czasem wręcz chuda i mimo prawie już 50 lat nadal mieści się bez problemu w swoje stare sukienki, a trzyma w szafie nawet te sprzed 20 lat, bo szkoda jej się z nimi rozstawać. Nie pamiętam, żeby kiedykolwiek choć troche utyła, a przynajmniej tak, żeby było to widać.
Natomiast ojciec, jak i cała jego rodzina, a w szczególności siostry, jest dość korpulentny, żeby nie powiedzieć otyły. Oczywiście nie zawsze taki był. Do 40tki się trzymał i był wysportowanym, szczupłym panem od wf-u. Później miłość do jedzenia zwyciężyła i tatuś wychodował sobie wokół pasa pokaźną piłeczkę.
Pierwszy rzut oka kogokolwiek na mnie i na moich rodzicieli zwykle kończył się komentarzem: "A ona do taty bardziej podobna!". Chyba nie trudno sobie wyobrazić, że zawsze było mi żal, że nikt nie mówi: "masz figurę jak twoja mama". A ja niestety odziedziczyłam po mamie chyba tylko charakter, który jak na ironię, jest bardzo ciężkim charakterem, a po tacie... wielką miłość do gotowania i papusiania.
Czemu do diaska nie stało się odwrotnie: dlaczego nie mam figury mamy, a charakteru ojca, który, jak to określiła moja kuzynka, jest "wagonem mnichów buddyjskich": opanowany, pozytywnie nastawiony do życia? A może ja po prostu szukam usprawiedliwienia dla swojego obżarstwa? Jak mówią każdy jest przecież kowalem swojego losu.

7 marca 2012 , Skomentuj

7 Marca 2012:
Dwa i pół tygodnia diety za mną. Na razie spożywam dziennie około 1200kcal. Do tego staram się zapewnić sobie odpowiednią dawkę ruchu. Ważę się co tydzień w poniedziałek rano. Po pierwszym tygodniu: 2,5kg mniej. Drugi tydzień: 1,6kg w dół.
Troche martwi mnie czy to aby nie za szybko... Staram się pić zalecane ilości płynów, w szczególności wody, która jak wiadomo na początku jest zwykle tymi spadającymi kilogramami.
Pewnie następne ważenie nie będzie już takie motywujące. Ten tydzień przebiega bowiem pod znakiem "kobiecego niedysponowania" więc  napuchnięta jestem niczym balon. No ale przecież nie poddam się nawet jeśli cyferki na wadze pokażą: no progress... Zbyt długo praktykuję już te 2 tygodniowe zrywy, kiedy to obiecuję sobie zdobywać Mt. Everest, a zdobywam jedynie kolejną depresję i wcale nie mam na myśli depresji w sensie geograficznym.
Tak łatwo byłoby teraz sięgnąć do lodówki i zrobić sobie wielką bułę z mięchem, sosami i tłustym serem... Ale kto powiedział, że będzie lekko? Czyż nie tak kształtuje się charakter?