Sylwetka

Poprzednia Początkowa sylwetka
Obecna Obecna sylwetka
Cel Mój cel

O mnie

Początkująca torciara, kochająca taniec i gotowanie :)

Informacje o pamiętniku:

Odwiedzin: 17103
Komentarzy: 130
Założony: 1 lutego 2014
Ostatni wpis: 23 kwietnia 2024

Pamiętnik odchudzania użytkownika:
Perverse

kobieta, 26 lat, Eindhoven

163 cm, 100.20 kg więcej o mnie

Postępy w odchudzaniu

Najskuteczniejsze odchudzanie w Polsce.

Masa ciała

Najskuteczniejsze odchudzanie w Polsce.

Wpisy w pamiętniku

4 maja 2023 , Skomentuj

Dziś dzień ważenia, więc chwalę się lub żalę - 101,7 

Bardziej żale, bo miało być 100,9! W końcu tydzień temu waga pokazała tyle ile sobie zachciałam, ale teraz się obraziła. Choć to nawet nie wina wagi, a przebrzydłego dziadostwa - okresu. Jeszcze w poniedziałek waga pokazywała 101,3 a więc szanse na osiągnięcie zamierzonego wyniku były, no ale wiadomo, przyszło uczucie spuchniętego brzucha, ból.. no i waga podskoczyła jak w mordę strzelił. Nie będę ukrywać, odliczam dni do jego zakończenia aby móc znowu się zachwycić (ponoć najmniejsza waga pokazuje się właśnie bezpośrednio po zakończeniu krwawienia) i zmotywować do dalszego działania. Ale są też plusy nadejścia miesiączki. Jestem nadal w grze o bycie fit rurą! 💣

Codziennie rano przyglądam się sobie w odbiciu piekarnika i myślę, że coś zaczęło być widać. Brzuch  już tak nie odstaje, wcześniej wyglądałam jak w zaawansowanej ciąży a teraz daję sobie dobry 4 miesiąc, więc jest git! Bluzki też jakoś ciut lepiej leżą. Dupa nadal mam wrażenie wielka i bez zmian, choć okresowe spadochrony mogę aktualnie zaciągnąć do połowy pleców. 

W niedzielę przyszedł TEN dzień. Tym razem to nie mowa o okresie/pierwszych kroczkach, lecz o sprawdzeniu wzroku. Jestem ślepa jak kret, po ciąży mam wrażenie że nawet bardziej. Jakiś czas temu uświadomiłam sobie  że nie jestem już w stanie jeździć w nocy autem bo bardziej zgaduje gdzie droga jest niż ją widzę, tak samo światła (które swoją drogą przez to jakimi są rozbryzgami sprawiają że mam ciągłe wrażenie że ktoś mi wyskoczył przed mache) no ogólnie - po tamtej akcji gdy wracałam z duszą na ramieniu uświadomiłam sobie że nie będę w stanie zmienić męża w wakacje na trasie. Więc podjęliśmy decyzję, że pora na nowe oksy. 

Bałam się okrutnie, że nic nie zobaczę, no i.. nie zobaczyłam. Przy pierwszym badaniu (w moich obecnych okularach) nie byłam w stanie przeczytać największych literek. Grubo. 

Okazało się że widoczność w obecnych to 60%. Astygmatyzm też się zwiększył, ale nie jakoś bardzo. Także jest, jak to mówią, ch*jowo ale stabilnie!

Po badaniu przyszedł czas na wybór oprawek i tutaj muszę pochwalić męża, bo znalazł mi idealne. Oprawki same w sobie bardzo ładne, ale powód dla których podał mi właśnie te sprawił, że serce mi spuchło. Bardzo lubię moje oczy, zawsze marzyłam by mieć zielone (urodziłam się z brązowymi i miałam je conajmniej do komunii ale później zmieniły kolor na UWAGA - ZIELONY!) i chwalenie ich bądź zwracanie na nie uwagi to miód na mą duszę. No i polał chłop tego miodu, nie powiem. 

Wiedziałam też że tym razem nie będę głupia i nie wezmę dwóch par normalnych tylko druga będzie przeciwsłoneczna i to była najlepsza decyzja! Dwa lata temu mierzyłam jedną parę i tak mi się spodobały że nie było dnia (w lecie) bym o nich nie myśłała i nie żałowała że jednak ich nie wzięłam. Nienawidzę słońca świecącego prosto w twarz, nie dość że grymas paskudny się robi w trakcie to jeszcze później łeb boli. Ale one tam nadal były, czekały na mnie :) Jak się okazało, totalnie przypadkiem, okulary które wybrał mi mąż też wtedy mierzyłam i też mam w nich zdjęcie. Swoją drogą, bardzo ciekawe przeżycie tak zobaczyć siebie na zdjęciu w tym samym miejscu, w tej samej sytuacji ale starszą o dwa lata. Jak znalazłam te zdjęcia sprzed dwóch lat to byłam w szoku że jedne i drugie na mnie czekały, więc wysłałam mu zdjęcia. I co? Mój własny, mój jedyny kurde, nawet nie zczaił że to nie zdjęcie z niedzieli. Był pewny że to z niedzielnego wybierania okularów. To nic, że to zdjęcie było zrobione jakieś 15kg, 1 dziecko, 30cm włosów i x zmarch temu :D Kochany!


Z kolejnych ciekawych rzeczy to wakacje będą wcześniej niż planowałam. Oznacza to tyle, że zmiana którą zobaczy rodzina będzie trochę mniej spektakularna (w sumie to w ogóle nie będzie bo żeby była to jeszcze jakieś 10kg trzeba by było zrzucić do tego czasu a to możliwe nie jest) ale znaczy to też tyle, że szybciej ich wszystkich zobaczę i bardzo się z tego powodu cieszę!

26 kwietnia 2023 , Skomentuj

Tak sobie siedzę i myślę że chcę coś napisać.

Zazwyczaj mam taką ochotę na wysrywy w pamietniku jak mąż ma drugą zmianę, bo jak Młoda już zaśnie to jest tak błogo, mam czas.. i czuję że chce mi się wygadać. W przestrzeń, a co! Ale zamiast strugać wariata gadającego do siebie, wolę "gadać" do Was.

Zacznę od tego że praktycznie codziennie wieczorem przed snem, czytam wasze pamiętniki lub wpisy na forach. Szukam osób takich jak ja, które mają wielki bagaż nadprogramowych kilogramów i które albo już walkę mają za sobą albo są w jej trakcie. Wiecie, czuję, że potrzebuję potwierdzenia że to jest możliwe, że wygram wojnę, bo dotychczas wszystkie bitwy przegrywałam. Tak więc leżąc jak zwykle rozwalona jak żaba na liściu, łypiąc jednym okiem w telefon (drugie było ukryte w poduszce) natknęłam się na jakiś wpis na forum w którym dziewczyna pokazywała zdjęcia swojego brzucha i pytała o opinie ludności - czy ta skóra obwisła taka zostanie jak schudnie, czy też trzeba będzie robić plastyke. To była jakaś młoda dziewczyna, chyba coś lekko po 20. 

Pierwsze o czym pomyśłałam - o kuwa. 

Mi też coś tam wisi tu i ówdzie. Zaczęło wisieć w sumie po porodzie, wcześniej mimo że byłam byczodużym pączkiem to nie miałam ani jednego rozstępu, brzuch też wora raczej nie przypominał. Moją zmorą są uda i wielkie dupsko. Tam znajdziecie 80% moich kilogramów. No ale teraz wisi, więc do rzeczy.

Zaczęłam czytać komentarze. Jeden z nich był szczery (lub chamski, ciężko stwierdzić) jak w mordę strzelił. 

"Zbieraj na plastykę brzucha."

Do tej pory nie brałam pod uwagę tego, że i ja mogę jej wymagać. Mój brzuch akurat wygląda trochę inaczej niż autorki postu, no ale zaczęło do mnie docierać że może być różnie. Ktoś napisał że nawet jak schudnie, to nadal nie będzie wyglądać jak osoby szczupłe które nigdy otyłe nie były. Trochę mi to weszło do głowy, więc przemyślałam sprawę i obgadałam ją z mężem. Nawet jeśli nadal nie będę wyglądać jak modelka, to przynajmniej będę ważyć mniej i w ciuchach się ukryje ewentualne zwisy skóry. Mąż mówi że hajs na plastykę się ogarnie. A tak serio, to bardziej poważnie zacznę się martwić jak przyjdzie na to czas. W tym momencie mam nadal ponad 40kg do zgubienia. I chyba na tym się powinnam skupić. Choć nie ukrywam, te słowa pozbawiające nadziei na bycie po prostu skinny rurą, jak gdybym nigdy otyła nie była, trochę zabolały, mimo że nie były skierowane bezpośrednio do mnie.


Teraz, jak już zrzuciłam z siebie balast smutków i obaw grubego człowieka, mogę przejść do weselszych wiadomości. Otóż, jutro dzień ważenia, a co za tym idzie, kontynuoowałam mój maraton codziennego stawania na wagę. 

Dziś 102,1! 

Mimo że jestem 7 dni przed okresem, waga jeszcze się nie zatrzymała. Mam nadzieję że dobra passa wytrwa do jutra i z duma dodam rano nowy pomiar - 102,0! 

 Potem niech się dzieje co chce, o ile okres nadejdzie. Jak nie nadejdzie, to wtedy zacznę obmyślać nową taktykę. Póki co plan jest prosty. Najpóźniej za 3 tygodnie widzę 99. 

Codziennie rano wstaję i przyglądam się sobie. Szukam oznak tego, że jest lepiej. Koszulki stały się jakieś luźniejsze i to bardzo budujące. Mam wrażenie że twarz też ciut lepiej wygląda, choć to akurat może być jedynie złudzenie, bo bardzo bym chciała by mnie trochę przeciągnęło. To sprawi, że znów będę wyglądać atrakcyjniej dla samej siebie, nawet jeśli cała reszta nie będzie jeszcze idealna. 


Jednak o rzeczy która sprawiła że ten dzień stał się jednym z piękniejszych i niesamowicie ważnych jeszcze wam nie powiedziałam.

Otóż moja mała dziewczynka zaczęła chodzić. 

Leżałam sobie na podłodze w jej pokoiku i czytałam jej na głos Harrego Pottera, a tu nagle coś odwróciło moją uwagę. Usłyszałam bardzo charakterystyczne tuptusianie. Podniosłam głowe znad książki a mym oczom ukazała się ona - piękna jak zawsze, niesamowicie szczęśliwa i dumna z siebie J, robiąca kolejny kroczek w moją stronę. I kolejny. I jeszcze jeden. I następny. 


Nie mogłam uwierzyć własnym oczom. Przy każdej jej nowej umiejętności płakałam jak głupia, z dumy i wzruszenia. Jednak dziś było inaczej.

Patrzyłam na nią i zrozumiałam, że moja malutka już wcale nie jest taka malutka. To już nie jest niemowlę, to mała dziewczynka. Coraz bardziej świadoma, bardzo mądra i śliczna. Chodzi. 

Tak długo na to czekałam, oczami wyobraźni wybierałam pierwsze buciki i chodziłam na spacery trzymając jej rączkę. Ale gdy to już się stało, prócz szcześcia poczułam coś jeszcze - tak jakby smutek. Już nigdy nie wrócę do wszystkich chwil, już nigdy nie będzie taka mała. 

Jakże piękne i ciężkie to chwile, aż trudno to opisać. 

Boję się, że jak mrugnę to ona nagle będzie już dorosła i będzie chciała wyprowadzić się z domu. Ten czas tak szybko ucieka!

A skoro tak szybko ucieka, to trzeba go trochę jeszcze zmarnować przed telewizorem. Netflix znów złapał mnie w pułapkę.. Tym razem nazywa się ona "Designated survivor" 

Ale zanim to, zauważyłam coś super u innych dziewczyn. We wpisach pamiętnika w tytule dają liczbę dni. Mega mi się to spodobało i uznałam, że podkradnę! 

Niech będzie, dziś wybił #41 dzień mojego nowego życia, nowej mnie! :)


 

24 kwietnia 2023 , Komentarze (4)

Od ważenia i ostatniego wpisu minęło zaledwie pare dni, a we mnie jakby coś wstąpiło.

Chodzę i myślę o jedzeniu. A konkretniej że mam na "coś" ochotę. Nawet nie jestem w stanie sprecyzować na co dokładnie, ale mam i koniec. Wczoraj nastąpiło totalne apogeum. Od samego rana miałam podły humor, wszystko mnie wkurzało, byłam rozdrażniona. Chwilowe ukojenie przychodziło po każdym posiłku, ale gdzieś tam w głębi duszy myślałam o chipsach, pizzy, czymś słodkim. 

Ostatnie 3 dni są pod znakiem podjadania. 1 lub 2 kabanosy pierwszego dnia. Drugiego oliwka. Dziś kolejny jeden kabanos.  Tylko jeden, bo jednak strach że przekrocze kaloryczność, choć teoretycznie mam 1650-1700kcal około, a nawet po zjedzeniu tego jednego kabanosa czy tej jednej oliwki nadal mam jeszcze trochę do dziennego zapotrzebowania. Takie trochę śmieszne to moje podjadanie, bo nie jest jakieś znaczące, to bardzo małe ilości (1 oliwka, no please!)  ale jest. A wszystko za sprawą tego że w lodówce pojawiło się coś ponadprogramowego, dla Młodej co prawda, ale sama tej małej paczki kabanosów jeszcze nie pokona. Już wiem, że nic poza rzeczami z diety znaleźć się w niej nie może, tylko jak ja do licha przeżyję w takim razie wakacje? 
No i tak to leci.  Czuję wyrzuty sumienia, ale mózg się domaga. Wyzwanie na jutro będzie takie, żeby trzymać łapy przy sobie.

Do tego ta cholerna ochota na oliwki! Przysięgam, mam wrażenie że mogłabym je zeżreć razem ze słoikiem.   Ostatni raz tak miałam jak byłam w ciąży z J. Emocje to też niezły rollercoaster, popłakałam się wczoraj jak dziecko bo zobaczyłam jak mój brat wyprowadza na stadion kapitana drużyny podczas meczu a komentator wyczytał go z imienia i nazwiska. Byłam taka dumna! Łzy napłynęły mi do oczu i polały się strumieniem, a mój mąż widząc to stwierdził że musimy pojechać oglądać pieska pod lidlem jak będzie padać (historia z cyklu - baba w ciąży to stan umysłu). Ot, taki żarcik sugerujący bobo. Mi do śmiechu raczej nie było, no ale fakt, trochę odcymbaliłam z tym płaczem. Normalnie ludzie jak się cieszą, to raczej nie beczą, nie?

Na kolację była wczoraj pasta z oliwek na kanapki. Boże, jakie to było piękne przeżycie.. Nie da się tego opisać normalnie. Było słono i oliwkowo. Czy to było niebo? 

Zastanawiam się jaki jest powód tego napadu jedzeniowego. Czy to cholerny PMS? Okres powinien pojawić się za 9 dni. Już myślałam, że skoro ostatnio sam okres jak i czas przed tak dobrze zniosłam, to teraz już zawsze będzie dobrze. Obawiam się, że nic bardziej mylnego. 


Także tak proszę państwa, przed wami mój pierwszy KRYZYS! 

Walczę z nim dzielnie, poddawać się temu całkowicie nie zamierzam, jestem tak blisko zejścia poniżej 100! Znowu mam tydzień codziennego stawania na wagę, tak, żeby się trochę pocieszyć tym że spada w dół i mieć więcej siły do walki z zachciankami. Jak mi się poprawi po czwartku, to dalej detox od ważenia. 

Dziś na wadze 102,7 - ciekawe co będzie w czwartek!

20 kwietnia 2023 , Skomentuj

W ostatnim wpisie pisałam, że  w najśmielszych snach widzę że waga pokaże 102,9 - no i to był, tak jak w tytule, tylko sen 😉

Dziś na wadze 103,3 - obietnicy nie dotrzymałam, zważyłam się też wczoraj. Wczoraj było o 0,2 lepiej. Nie wiem czy wpływ na to miało to, że w tym tygodniu tylko 1,5l udawało się wypić (zdarzyło się z dzień czy dwa że było 2l) czy też to że zdarzyło sie parę nieregularnych odstępów czasu między posiłkami czy też to, że spacery był krótsze i było ich mniej - no ale coś tam wpływ miało lub nie, no i spadek tylko o 0,5 w tym tygodniu. 

Ale spadek to spadek, więc nie jojczę więcej, tylko cieszę się i lecę po więcej.

Dziś na liczniku pierwsze -5kg 

Takie moje małe święto. Pierwszy mały sukces, a będzie ich jeszcze  9 jak dobrze pójdzie. 

Także wszystkiego najlepszego i kolejnych minusowych kilogramów dla mnie! Yaaay! 🥳

I nie tylko dla mnie, ale też dla was wszystkich, którzy mają kolejne gramy/kilogramy na minusie! Niech nam odchudzanie lekkim będzie!

Byliśmy wczoraj w Primarku. Oczywiście przepadłam na dziale dziecięcym. Mogłabym wydać tam miliony monet na te wszystkie piekne sukienusie. Na szczęście się opanowałam, chociaż nie powiem, piałam z zachwytu nad byciem mamą małej dziewczynki. Czyste szczęście. Ale mam też brata, małego gagatka, któremu też gwiazdy z nieba bym podarowała - więc zamiast gwiazd, tym razem mięciutkie jeansowe i materiałowe szorty na lato, żeby mógł być dalej małym przystojniakiem i żeby jego szanowna dupka się nie pociła zbytnio w twardym i niewygodnym jeansie. Ten sam jegomość ma wkrótce urodziny, na których niestety nie dam rady być (moim absolutnym marzeniem było upiec mu najpiękniejszy tort świata) ale za to przypadła mi misja zakupienia prezentu od nas wszystkich. Z racji tego, że zainteresował się mocno piłką nożną, wleci jakiś strój piłkarski, a do tego monopoly, bo bardzo mu się spodobało jak u nas był. 

Mąż za to wykończył już prawie wszystkie swoje pary spodni do pracy, więc miał okazję wczoraj świętować pierwszy zakup w mniejszym rozmiarze. Od stycznia to już jakieś 10kg. Wygląda świetnie, choć dla mnie zawsze tak wyglądął, nawet wtedy gdy sam przez dodatkowe kilogramy uważał inaczej. 

Do wakacji zostało 63 dni. O odchudzaniu nadal wie tylko mama. Nadal wspiera i dopinguje, ale mocno też naciska na ćwiczenia. Trochę mnie to irytuje, bo naprawdę nie wiem  gdzie bym miała znaleźć na nie czas pomiędzy sprzątaniem, garami a lataniem za Młodą. Ale jeśli chce szybsze efekty, to myślę że warto zacząć, choćby od codzienych ćwiczeń które dała mi fizjo. 

Świeci słoneczko, więc korzystamy z mężem i zabieramy dzidziusia na spacer. Jest zimno, ale niebo i tak wygląda obiecująco (przynajmniej teraz, bo od rana walił grad i deszcz)

W czwartek mam nadzieję ujrzeć nie więcej niż 102,5! Wtedy też moje BMI pokaże otyłość II stopnia - a nie III, tak jak aktualnie jest.

A w kolejnych  snach widzę 101,9 - bo za marzenia nie trzeba płacić, a co! 🤪

17 kwietnia 2023 , Komentarze (1)

W czwartek waga mnie nie zawiodła. Pokazała 103,9 - dokładnie tak jak sobie życzyłam. Jednak złapałam się na tym, że była to pułapka, jakże skuteczna. Codziennie stawałam na wagę. Chciałam więcej i więcej. Nawet się nie zorientowałam, że  oczekiwałam znacznie więcej niż powinnam, bo na poprzednim ważeniu waga pokazywała 105,2 co oznaczało spadek o 1,3kg w tydzień. To bardzo dużo jak na kogoś o 1800kcal i braku ćwiczeń. Tempo odchudzania mam zaznaczone jako 0,6. 

Ale ocknęłam się! Powiedziałam sobie, że w tym tygodniu nie sprawdzę ani razu, dopiero w czwartek, w dzień ważenia. Trzymałam sie mocno do niedzieli, ale o tym zaraz. 

W piątek na zakupach Młoda zgubiła okulary. Wyrzuciła je gdzieś, a my za cholerę nie mogliśmy sobie przypomnieć czy miała je w lidlu, czy tylko w kauflandzie. Z zakupów wróciliśmy oczywiście o 21, wtedy też się zorientowaliśmy. Dramat. Oczami wyobraźni widziałam te 80 euro które trzeba będzie wydać znowu, a minął zaledwie miesiąc.

Mąż wspaniałomyślnie pojechał ich szukać. Pod lidlem nie było, a sam sklep był już zamknięty. No to wio, do kauflanda. 

Wybiła ulubiona godzina mojego męża, tj. 21:37 - powiedział że muszą się znaleźć, bo wiadomo co to za godzina.

I co?

Leżały sobie, całkiem niewinnie. Dokładnie tam, gdzie ich słodka właścicielka je dupnęła. CAŁE!

 A wy co, dalej nie wierzycie kurna w cuda!?

Nadszedł kolejny, długo wyczekiwany dzień - sobota, czyli dzień w którym to my jechaliśmy w odwiedziny do znajomych (zazwyczaj posiadówki są u nas) 

Tak sie złożyło, że urodziny miała moja przyjaciółka, taka wiecie. Od zawsze. Taka, z którą mam wspólne zdjęcie robione przez fotografa na tym kolorowym śmiesznym tle w szkole. Teraz już się pewnie takich nie robi, razem z tym całym pozowaniem to w sumie straszna wiocha jak na aktualne czasy. No i tak sobie pomyślałam, że upiekę jej tort! Tak jak ja jest wielką fanką Harrego Pottera. Więc wymyśliłam sobie taki oto motyw, a w środku oczywiście oreo (OREO TO ŻYCIE!) i krem lekko wiśniowy z żelką wiśniową. Moim pomysłem był krem jagodowy i żelka jagodowa, ale nasz wspólny przyjaciel podpowiedział mi że K lubi wiśnie. No to były wiśnie.

Oczywiście pieczenie torta było otoczone płaczem i nerwami, bo Młoda nie mogła znieść nawet ubijania białek na biszkopt. Więc był płacz i moje modlitwy żeby to się szybciej ubiło. Mogło to mieć związek z tym że kolejne zębuchy ida jak wściekłe, albo z tym, że trzeba było coś zrobić. No i tak oto cała reszta była robiona już albo jak był mąż, albo jak Młoda spała. Rzecz jasna nie wyrobiłam się ze wszystkim tak jak chciałam, efekt końcowy miał być znacznie lepszy, no ale.. Jakiś tam tort powstał. Kremy były spróbowane symbolicznie, z lekkimi wyrzutami sumienia. 

Tynk oczywiście na odpierdol wygładzony, bo był tynkowany godzinę przed odjazdem, to samo tyczy się robienia napisu i złotego znicza. Biszkopt też mi wyszedł taki sobie, a zazwyczaj wychodzi idealny.  Generalnie solenizantka mega szczęśliwa, ale ja czuję jakiś taki.. niedosyt. Gdybym miała więcej czasu, wiem, że byłby duuużo lepszy. No ale nie miałam.

No i pojechaliśmy. Przyznaje, zgrzeszyłam. 

Wypiłam dwa drinki whisky z colą, zjadłam dwie truskawki i jednego nachosa z guacamole. No i kawałek tortu wjechał, nie powiem. Ale z braku czasu i obawy przed zbyt dużą liczbą kalorii tego dnia zjadłam tylko śniadanie i drugie śniadanie. 

Jednak najwspanialszym tego dnia wcale nie okazał się kawałek tortu, a moje przemyślenia. Zarówno przy stole nie miałam chęci by się objadać wszystkim czego przez ostatnie 5 tygodni nie próbowałam, jak i później, wracając do domu wcale o tym nie myślałam. Myślałam za to już w drodze do domu, autentycznie szczęśliwa, że jutro wszystko wróci do normalności. Naszej nowej, rzecz jasna. Czyli grzeczne 5 posiłków, woda i żadnych grzeszków. 

Poczułam dumę z samej siebie. Chyba mi się coś w głowie przestawiło.

NARESZCIE! 

Na drugi dzień o dziwo nie obudziły mnie wyrzuty sumienia, a kiepskie samopoczucie. Dwa małe drinki, a ja i mój niepijący łeb nie podołaliśmy. Aż człowiek nie może uwierzyć, że kiedyś się potrafiło chlać cały weekend i nawet kaca nie mieć..

No i nie wytrzymałam. Musiałam sprawdzić wagę. 103,1

To było aż dziwne, że tak mało pokazała - przypuszczam że miało jakiś związek z alkoholem lub tym, że nie wypiłam w sobotę 2l wody tak jak zawsze. Nie przywiązałam się do tego wyniku. Zignorowałam go i czekam dalej do czwartku. To chyba nie jest możliwe, by magicznie schudnąć 0,8 w 3 dni. 

Tak więc mamy poniedziałek. Ochłonęłam po wizycie u znajomych, mieszkanie nadal posprzątane nie jest, a my wkraczamy w kolejny tydzień przybliżający mnie do wymarzonej wagi.


Cel na czwartek - w najśmielszych snach widzę 102,9! 🤪


10 kwietnia 2023 , Komentarze (2)

To znów ja, ta sama, z ciut mniejszym brzuszkiem - lecz nadal grubiutka niczym pączek w maśle - ale za to jaka szczęśliwa!

Na wstępię pragnę zaznaczyć, że okres to przebrzydłe cholerstwo. Zatrzymał mi wagę na kilka dni, ale za to wraz z jego odejściem zobaczyłam przepiękny spadek. Można by rzec, że idę jak burza. Jeszcze trochę i zobaczę jakże upragnione 99.9kg - jestem już blisko! I choć w życiu bym nie powiedziała, że zobaczenie takiej liczby mnie ucieszy, bo ostatni raz jak zobaczyłam 90 to byłam nastolatką i rodzice zaprowadzili mnie do dietetyka bo byłam taka zrozpaczona, to teraz czekam na nią i cieszę się jak dziecko. Szkoda, bo to oznacza tyle, że moja waga nadal jest 3cyfrową liczbą, ale z plusów - to już ostatnie chwile kiedy ją widzę i wierzę, że nigdy więcej nie zobaczę.

Dziś na wadze jest 104,3 - ale mój cel na ten tydzień, a konkretnie na czwartek (oficjalny dzień ważenia) jest inny. Musi być 103,9 no musi. To by oznaczało że jeszcze 4 tygodnie  i zobaczę to na co aktualnie tak bardzo czekam. Powoli wracam do wagi którą miałam zaledwie 4 dni po porodzie. Wtedy było to około 100 (na porodówce było ponad 120!), ale mam wrażenie że wyglądałam wtedy dużo lepiej, przynajmniej twarz wyglądała na szczuplejszą. 

Świąt nie obchodziliśmy. Mieliśmy i tak siedzieć sami, a poza tym mąż już dziś i tak poszedł do pracy. Zwyczajnie nie opłacało mi się gotować tego stosu różności na niedzielę tylko po to, aby porzucić dietę na kolejne pare dni, bo przecież ktoś musiałby to zjeść. Tak więc święta w tym roku spędziliśmy ściśle trzymając się diety. No i super! Wigilia nie będzie tak z pewnością wyglądać bo to mój ulubiony dzień w roku (od zawsze, nie tylko dlatego że urodziłam w wigilię najsłodszą istotkę jaka chodzi, a raczej raczkuje, po tej ziemi) no i nie jestem w stanie odpuścić sobie sosu grzybowego i uszek. No way. 

Ale żeby nie było, że mało świątecznie, to zrobiliśmy coś dla siebie. Kupiliśmy i złożyliśmy wspólnie oparcie do łóżka z Ikei. To było niczym ubieranie choinki na święta, czy też robienie pisanek - no super sprawa. Dzidziuś pobawił się śrubokrętem a my mamy oparcie. Wszyscy zadowoleni. Polecam!

30minut spaceru dziś zaliczone, choć walczyłam długo. Przez znaczną część dnia tak okrutnie mi się nie chciało.. Nic. Kompletnie. Jakaś zmęczona jestem ostatnio. Ale wygrałam! I wyruszyłam na podbój okolicznych krzaczorów z Młodą. Gdy weszłam do domu, zaczęło padać. Double win.

Urlop męża praktycznie już potwierdzony na 100%. Tak więc żyje odliczaniem do wakacji i wizją słodkiego pływania w basenie przez pół dnia i jeżdżenia na rowerze aż mnie dupa od wąskiego siedzenia rozboli. No i nie powiem, mam też parę celów jedzeniowych - chcę iść do najpopularniejszej w naszych okolicach restauracji bo nigdy nie byłam, pojechać do Krakowa na ramen i wypasionego bajgla, no i zjeść kawałek najlepszej pizzy jaka istnieje - z Dukatu. A to wszystko na zasadzie 10 pierwszych randek z mężem, których chyba nigdy nie mieliśmy. Tak moi drodzy, to TEN moment. Dojrzałam do tego by spuścić moje dziecię na chwilę z oczu. Zajęło mi to dokładnie 15 miesięcy. Dziadkowie, mam nadzieje że jesteście gotowi!  Choć zdaje mi się że to tylko chwilowa gotowość, bo jak przyjdzie co do czego, to pewnie będziemy zabierać ją ze sobą, no chyba, że będzie już spać. Taką śpiącą jestem w stanie ją zostawić z kimś innym niż ja lub jej tata.

Nie wiem czy ostatnio o tym wspominałam, ale poczułam się swobodniej z tą dietą. Na początku totalnie bałam się wymieniać posiłki i robiłam zakupy zgodnie z listą, a teraz wiem, że warto ją najpierw przeanalizować, pozmieniać to co ewentualnie nie pasuje, zmodyfikować liste zakupów i dopiero wtedy szaleć w sklepach. Zaczęłam też się wkręcać w tą całą aplikacje, mega mi się spodobała opcja odkrywania przepisów z całego świata. Oczywiście czekałam na odblokowanie Ameryki - burgerki, mac'n'cheese i te sprawy - nadchodzę! A wszystko zdrowo, z uwzględnieniem kalorii. No hit! 

Jest dobrze. Nie spodziewałam się, że to całe bycie na diecie sprawi mi tyle radości. Głównie to te spadające kilogramy.. ale wspólne gotowanie z mężem też jest super. Jakaś taka szczęśliwsza jestem ostatnio, mimo że strata której doznałam niedawno mocno mnie zaorała. Ale jestem tu, nadal patrząc z nadzieją w przyszłość. Ciesząca się każdym kolejnym ząbkiem Młodej, każdym straconym kilogramem.  

To chyba ta wiosna tak działa, mimo że pogoda to istny kocioł. 

A może po prostu to ten etap w życiu kiedy będzie po prostu stabilnie - dobrze?

Ściskam was wszystkie, odchudzające się, te które próbują przytyć czy też te które utrzymują wagę. 

To dobry dzień, nawet jeśli nie wydarzyło się nic specjalnego. A następne będą jeszcze lepsze! 



2 kwietnia 2023 , Komentarze (3)

Za nami już dwa tygodnie diety.

Waga ładnie leci, można by powiedzieć że wyniki przechodzą moje najśmielsze oczekiwania.  

Wychodzi około -1kg na tydzień bez żadnego dodatkowego ruchu. Opieka nad dzieckiem się nie liczy, choć można by rzec że pół dnia "ćwiczę" z obciążeniem jeśli by się liczyło.  (Ćwiczę życie, heh!)

Obwody też poleciały już troszkę w dół, za to motywacja poszybowała w górę. Oczami wyobraźni widzę siebie, GIGA RURĘ W ROZMIARZE 38. Nie mogę sie doczekać już tych wszystkich rzeczy których nie mogłam/wstydziłam się zakładać wcześniej! Ale jeszcze bardziej nie mogę doczekać się chyba szczupłych nóg, które całe moje życie były.. No szczupłe nie były nigdy. Ale obrażać swoich byczo-dużych ud nie będę, nie zasłużyłam. Nadal są ze mną, więc self love mode still on.   

Przede mną najtrudniejszy czas, którego mocno obawiam się od samego początku. Nadchodzi TEN dzień. Dzień, którego wcale nie wyczekuję z utęsknieniem. 

"Twoja miesiączka rozpocznie się za 3 dni." 

Powoli zaczynam czuć typowe objawy. Jestem wkurzona, chce mi się jeść, nie chce mi się nic. Nastrój też jakiś podławy momentami. Ale panuję nad sobą i swoimi myślami. Zamiast myśleć o tym burgerze którego nie mogę zjeść, staram się przekierować swoje myśli na butelkę wody. Mam wrażenie, że jak nie wypijam tych dwóch litrów dziennie to chudnę wolniej. Nie wiem ile w tym prawdy i nadal nie mam pojęcia czemu picie wody jest takie ważne, ale wyczytałam, że przyspiesza metabolizm. Niestety wciąż nie udaje się to codziennie, zazwyczaj brakuje mi tej jednej szklanki, choć staram się sumiennie zaznaczać szklaneczki w aplikacji i o tym pamiętać. 

Zamiast przedokresowego żarcia, zaliczyłam za to mocny spacer w szybkim tempie w doborowym towarzystwie męża i dzidziunia. 

Czy było warto?

Pewnie tak.

Czy dupło mi w kręgosłupie jak wchodziłam z Młodą na górę?

Stanowczo tak. 

Ale poboli i przestanie. Jak zwykle. Jednak zmotywowało mnie to do tego aby wrócić do ćwiczeń które zaleciła mi moja fizjo. Dyskopatia to dziadostwo, nie polecam nikomu. 

Nie mogę doczekać się lata. Z utęsknieniem wypatruje pięknej pogody i przyjazdu do Polski. Aplikacja przewiduje, że w dniu naszego wyjazdu na urlop będę ważyć 97kg. Jeśli jednak utrzymam aktualne tempo -1kg na tydzień powinno to być 93kg. Różnica z pewnością jeszcze nie będzie spektakularna, ale liczę na ciut lepszy wygląd w sukienkach. Wraz z mężem zastanawialiśmy się, jak damy radę utrzymać dietę będąc tam, skoro

- nie jesteśmy u siebie, więc gotować ani się nie chce, ani nikt nie chce tracić na to czasu, skoro można wylegiwać się na basenie albo jeździć na wycieczki

- z każdej strony kusi ulubione jedzenie którego nie mamy na codzień tutaj

Ale wierze, że to zrobimy. Nie wykluczam, że poszalejemy trochę - ale już wiem, że warto będzie po prostu nie przekraczać danej liczby kalorii i powinno być dobrze. Myśle o tym w ten sposób, że 5 tygodni wakacji, to przecież 5 tygodni kiedy możemy zgubić 5kg! Jeśli wszystko pójdzie dobrze, w moim wypadku oznaczałoby to powrót do wagi z liceum, kiedy nie było dobrze, ale z pewnością nie było tak źle jak teraz. Wtedy to byłoby już TYLO (albo AŻ) 33kg do zrzucenia by uzyskać wymarzoną wagę. Domyślam się jednak, że im mniejsza waga będzie, tym trudniej będzie zgubić te kilogramy. W każdym razie, szkoda by było stracić ten czas. Wystarczająco czasu już przecież zmarnowałam nie robiąc nic. 

Waga dziś ku mojemu zdziwieniu pokazała 105,5

Oznacza to tyle, że dzieli mnie 5,6kg by zejsć poniżej tej cholernej 3cyfrowej liczby.

NO TO LECIMY DALEJ! 


Ps. Macie wahania wagi przed okresem/w trakcie? Dużo więcej pokazuje? Czy po okresie magicznie wraca do wcześniejszego stanu? Strasznie się tego boję, nie chcę się zdemotywować większą liczbą..


20 marca 2023 , Skomentuj

Minęło już trochę czasu od ostatniego emocjonalnego wysrywu, więc nadszedł czas na kolejny, mniej emocjonalny - ale wciąż. 

Piątek był wielkim dniem - był to start diety.

Zaczęło się dość niewinnie. Niby zwykła jajówa, ale z dodatkiem - UWAGA - rodzynek. Podchodziłam do tego raczej mniej zadowolona niż bardziej, ale uznałam, że sernik to to nie jest, więc tragedii być nie powinno. Okazało się, że była naprawdę dobra! Choć ledwo przechodziła mi przez gardło, tak jak woda. Ewidentnie miałam jakiś udar albo inne zaćmienie mózgu, bo o tyle o ile dotychczas nie miałam problemu żeby wypić zwykłą wodę czy zjeść coś do czego nie byłam przekonana, tak wtedy miałam wrażenie że jak to wypije/zjem to puszczę pawia. 

Tak, to mój sneaky umysł robił mi żarciki. Bo dieta, bo to ważne, więc nagle z najprostszą rzeczą był problem. Na szczęście szybko się z tym uporałam, no i jak to lubi mawiać moja mama - wzięłam się w garść.  Już w południe wszystko wróciło do normy. W któryś dzień, nie pamiętam dokładnie który, pojawiło się też uczucie napiętego brzucha. Czułam się jakbym nosiła tam kamienie. Być może to efekt tego, że zaczęłam jeść. Dotychczas były to dwa razy dziennie jak dobrze szło, no i z pewnością nie było to nic zdrowego (majonez my love!). 

Dziś jest poniedziałek. 

Nie wytrzymałam, stanęłam na wagę. Wczoraj. I dzisiaj też. Chciałam się upewnić, że that shit got real. 

Dwie najważniejsze rzeczy - po pierwsze nie jestem głodna, a po drugie, wręcz nie mogę zjeść całych porcji. Myślałam że coś robię nie tak, ale mąż poszperał w internetach i ponoć osoby które jadły rzadko a tłusto tak na początku diety mają.

Jedzenie stało się po prostu jedzeniem. Podeszłam do tego bez większego przeżywania, niezależnie od tego czy jem kanapkę ze znienawidzonym niegdyś pomidorem czy też banana. Nie wszystko jest super (choć zdecydowana większość póki co jest naprawdę spoko!), ale nie czarujmy się, można albo narzekać, albo wymienić, albo po prostu zjeść to i mieć to za sobą. I tak przeciez chodzi tylko o to żeby dostarczyć organizmowi energii. Wodę pije jak nigdy w życiu, staram się pilnować tych 2l i choć to strasznie głupie, czuję satysfakcję jak mogę kliknąć w aplikacji kolejną szklaneczkę wody 🤪 Nie wiem też, czy tylko sobie wmawiam, czy po prostu zmieniłam podejście, czy też naprawdę jest inaczej - ale czuję więcej siły do robienia rzeczy i przeżywania dni. Jakoś tak lepiej się czuje. Na dzień dzisiejszy wszystkie dziwne dolegliwości minęły, nie powtórzyły się. Jedyny problem to koszty jedzenia, które poszybowały w górę okrutnie, aż boli. Nigdy aż tyle nie wydawaliśmy na zakupy, a wcale nie były jakieś szczególnie małe. Bycie fit jak widać kosztuje, nie tylko emocje, wyrzeczenia, ale też  kasę. Kupę kasy. 


Czuję spokój. Myślę o celu, ale nie tylko - teraz też widzę go. Pierwszy raz też cieszę się z upływających dni. 

Zdecydowałam się też nie chwalić wszystkim, że postanowiłam coś zmienić. Wie mąż, wie mama. No i oczywiście użytkownicy tego portalu, ale tutaj jestem dość anonimowa. Oboje jednak dają mi ogromne wsparcie, choć oboje w zupełnie inny sposób. 

Oficjalne ważenie w czwartek. Postaram się do tego czasu już nie sprawdzać, żeby sie zaskoczyć. Byle mile!  

Ps. Okazało się, że w Niemcowni amarantusy i inne komosy ryżowe jak najbardziej da się dostać, trzeba tylko poszukać :)

14 marca 2023 , Komentarze (2)

Po wielu upadkach i całkowitym braku wzlotów, nadszedł ten czas.

9 lat, 20kg, jedno dziecko i jeden mąż później - jestem tutaj znów, ciekawa czy tym razem się uda. 

Teraz jest inaczej, bo nie jestem z tym sama. Jest też i on - mąż. Ten, który pierwszy poczynił kroki w stronę wymarzonej wagi, którą w sumie posiadał, ale zaczął spotykać się ze mną, no i wiecie. Przez żołądek do serca i te sprawy. 

Zgubił już parę kilogramów, więc stał się obiektem obserwacji i prawie motywacji. I choć (wstyd) nie za bardzo wierzyłam na początku, to zrobił to całkowicie sam i robi nadal! Co więcej, bez presji czy ciśnienia, pozwala mi żyć sobie obok dalej, bez trucia żebym dołączyła do niego. Dał mi dojść do tego że chcę samej, bez przekonywania czy zmuszania. No i zachciałam. No nic. Życzę sobie, abym i ja była tak silna jak on.


Wykupiliśmy dietę Vitalii dla par. Nie wiem jak to będzie z produktami bo mieszkamy w Niemczech, boję się że nie znajdę wszystkich potrzebnych rzeczy, bo wiadomo, zakupy robimy głównie w Lidlu, a tam to raczej same podstawowe rzeczy, żadne tam komosy ryżowe czy amarantusy. Póki co, uzupełnianie preferencji wygląda fajnie, choć kolorowe słupki powtarzalności mnie przytłoczyły i uznałam że fajnie będzie zacząć od emocjonalnego wysrywu w pamiętnik. 

Tak więc siedzę sobie i czekam aż ON wróci z pracy, żeby pomógł mi z tym kolorowym dziadostwem i wybrał swoje 5 rzeczy których nie lubi. Młoda przewraca się słodko w łóżeczku, a ja się zastanawiam, jak do jasnej cholery mam stracić prawie 53kg. Fun fact, okazuje się że z jednej mnie na luzie można by zrobić dwie dorosłe osoby, albo nawet 2.5. Jezu. To już nawet śmieszne nie jest, ale mój pełny samoakceptacji mózg nadal nie uważa tego za coś złego. Kiedyś myślałam, że zaakceptowanie siebie jest mega ważne, że to da mi szczęście. No, dało. Ale jednocześnie zabrało mi motywację do odchudzania i chęci zmian, bo po co, skoro jestem spoko. 

A jednak, jestem tu, analizuje te słupki i wyobrażam sobie jak to będzie znów mieć jedną brodę i jedną fałdkę. Damn.