Ostatnio dodane zdjęcia

Sylwetka

Poprzednia Początkowa sylwetka
Obecna Obecna sylwetka
Cel Mój cel

O mnie

Jeśli nie spalę swojej kuchni podczas przygotowywania posiłków, będzie to większy sukces niz utrata tych 15 kg...

Informacje o pamiętniku:

Odwiedzin: 11656
Komentarzy: 179
Założony: 22 sierpnia 2016
Ostatni wpis: 18 czerwca 2018

Pamiętnik odchudzania użytkownika:
cantarella036

kobieta, 33 lat, Kraków

165 cm, 70.80 kg więcej o mnie

Wpisy w pamiętniku

4 września 2016 , Komentarze (4)

Ciemności od jakiegoś czasu się nie boję. Nocne potwory spod łóżka też pokonałam (konkretnie w momencie, kiedy uświadomiłam sobie, że jedynym zagrożeniem czyhającym z tamtej strony jest proklamowanie niepodległości przez kolonie bakterii, niechybnie zamieszkujących podłózkowe tereny).

Nowe ćwierćwiecze przyniosło jednak nowe demony.


Stoi w najdalszym kącie łazienki.
Ciekłokrystaliczny ekran.
Szklana płytka.
Płaska suka.


Waga.
Wróg numer jeden.
Strach powoli przechodzi w obsesję. Jakby od tych dwóch cyferek zależał pokój na świecie i ogólny ład i porządek. Serio. Dzień przed rytualnym ważeniem zastanawiam się, co zjeść (a właściwie co pominąć), żeby czasem nie okazało się, że znowu zmierzam w kierunku gabarytów wieloryba.

Jasne, to tylko woda. W sumie teraz wyglądam jak co najmniej dorodna foka, więc te 0.5 kg nie robi naprawdę różnicy. Ale wytłumacz to szarym komórkom i to najlepiej tak, żeby żeby odpowiednie styki się połączyły i zadziałało.

Tak więc w wieku 25 lat znalazłam sobie nową fobię.To się pewnie jakoś naukowo nazywa. Wszak amerykańscy naukowcy znaleźli już nazwę prawie na wszystko.
Póki co pozostaje mi obsesyjne ćwiczenie i drżenie przed dniem sądu.
Dniem ważenia.


Po wczorajszych przygodach bigosowych, odpuściłam kolacje. Zatem rano z ochotą rzuciłam się na wyborne kanapki z miodem. Smak dzieciństwa. Cukier. Mniam. 

Dzień minie mi raczej mało aktywnie (poza bieganiem oczywiście). Znowu wybieram się na wojnę zakupową. Tym razem jednak iphone dostał solidną porcję żarcia (coś na kształt wczorajszego bigosu, przynajmniej gabarytowo), więc mam nadzieję, że nie odmówi współpracy :)

A wagę schowam za pralką. Niech sobie nie myśli, że może tak mi ryć psyche  :)

3 września 2016 , Skomentuj

Leżem i się nie ruszam. 

Do kuchni prawdopodobnie będę się musiała dotoczyć, bo z chodzeniem mogę mieć aktualnie problemy. Mój brzuch przypomina kulę, więc toczenie będzie akurat...

Aktualnie kuchnia to strefa śmierci, opanowana przez gryzącą woń, a jakże, kapusty! Żaden ze mnie wybitny strateg, ale do tej pory z ustalaniem posiłków radziłam sobie "jako tako". Dzisiaj nie przewidziałam jednego:

Kiszona kapucha capi jak diabli. 

Także tego... pół mieszkania w przeciągu, drugie pół szczelnie zabarykadowane i może może do końca dnia uda się jakoś opanować strefę zero. Jedno jest pewne: babcia byłaby ze mnie dumna :)

I to wcale nie z faktu, że ugotowałam pierwszy w życiu bigos. Umówmy się, papka z kapusty i kurczaka,  podana, o zgrozo, z ziemniakami(!), z bigosem ma niewiele wspólnego. Prawdopodobnie jednak pierwszy raz w swoim życiu doszłam do etapu, kiedy potrafię zsynchronizować garnki gotujące się jednocześnie na 3 palnikach! 

Chyba wpiszę do CV jako "koordynowanie kilku projektów jednocześnie na zaawansowanym stopniu" 
:D

Generalnie chciałam dodać zdjęcie tegoż kapuścianego wyczynu, ale się nie da. Cóż, vitaliovy portal zdecydowanie nie jest user frendly, więc i tego się spodziewałam. Za to Instagram już nakarmiony :) 

Dzień bardzo aktywny, zatem spodziewałam się, że mogę być głodna, tymczasem porcja mnie pokonała. Kapusta, kapusta i jeszcze raz kapusta. Ziemniaki w sumie nie wiem po co. Całość bardzo smaczna, ale opcja gotowania przez godzinę plus pół dnia na wietrzenie kuchni raczej drugi raz się nie powtórzy.
Wody pilnuje już prawie automatycznie, a miód na śniadanie był przepyszny!


Zatem leżem dalej i nie wykonuje żadnych ambitnych czynności życiowych. Nie przypuszczałam, że na diecie tez można się przejeść :)

31 sierpnia 2016 , Skomentuj

Ciemność, widzę ciemność...

Pół biedy jakby faktycznie to była ciemność. Ale to są stosy, chmary, składowiska  złowieszczo atakujących i podszeptujących zewsząd "kup mnie"  produktów. Czających się na każdym rogu "okazji dnia" i innych "małych przyjemności", obficie przypudrowanych glutaminianem sodu i przebranych przez sprytnych marketingowców coraz przyjemniejsze fatałaszki. Cwane bestie.
A po środku tego wszystkiego ja. Biedne dziecko, które na tą bitwę straszliwą wyrusza słabe i bezbronne. Uzbrojone jedynie w zbitek podzespołów i systemów scalonych, upakowanych w niepozorną płytkę z jabłkiem na przedzie.

Dzisiaj opuścił mnie jedyny sojusznik.
Zerwał przymierze i błysnął na dowidzenia czarnym ekranem.
Piekło zamarzło.

Mój iphone odmówił współpracy.

Zostawił mnie samą pośrodku hipermarketu, odcinając dostęp do listy zakupów. Od tej chwili wiedziałam, że muszę stanąć oko w oko z przeciwnikiem, pchając przed sobą jedynie sklepowy wózek.


W dżungli niechybnie zdałabym się na swoje instynktu. Tuta wiedziałam jednak, że będzie to zgubna droga, która zaprowadzi mnie wprost na dział ze słodyczami.

Nieśmiało postawiłam więc krok w przód, i ostrożnie zagłębiłam się w sklepową odchłań...


Nie będę szczegółowo opisywała, ile razy próbowałam przypomnieć sobie czy mam kupić 200 g fileta z kurczaka, czy może 150,  a może to jednak był indyk? W każdym razie wydarzenie wspominam na tyle traumatycznie, że błagam, apeluje, zaklinam:

Karmcie swoje smartphony, zanim wybierzecie się na zakupy!

Mój iphone tym incydentem wyraźnie dał do zrozumienia, że skoro mi wystarcza na dzień 1600 kcal, to wcale nie znaczy, że jemu wystarczy 16% baterii. Foch i koniec zabawy. I trzeba biegać. Z jednego końca sklepu na drugi, bo zapomniało się tej cholernej mąki czy innej pietruszki. I tak z 15 razy. 

Mięśnie powoli wracają do siebie, waga stoi jak stała, wodę piję już całkiem regulaminowo. Śniadania i kolacje robią się dosyć monotonne, co nie działa na mnie motywująco. To by było w zasadzie na tyle. Mentalnie zbieram się do przejścia na kolejny stopień wtajemniczenia, czyli porzucenia drobiu na rzecz romansu z chilli con carne. 

Czyli robi się poważnie.

29 sierpnia 2016 , Skomentuj

Tak wyglądało moje wczoraj:

a moje dzisiaj jest wypadkową tego, że udało mi się dotrwać do mety i że nie roztopiłam się w słońcu.
Było około 30 stopni.

Także tego... Diety naturalnie się nie trzymałam (nie jestem na tyle hardcorowa żeby taki dystans pokonywać na zapasie 1600 kcal), więc za bardzo nie mam się co dzisiaj rozpisywać.
Rękami (jeszcze) mogę ruszać. Z nogami jest już gorzej. Za każdym razem zachodzę w głowę, skąd w takiej zwykłej nodze aż tyle mięśni? I czemu wszystkie muszą boleć :/

Obiad na jutro się chłodzi. Dzisiaj przede wszystkim uzupełniałam wodę. I elektrolity.
Postawiłam na regenerację, wciągnęłam po drodze jakieś banany (coby potas się zgadzał), no i oczywiście jedynym sportem na dziś było narzekanie, jaka to nie jestem połamana  i że to już na pewno, ale na pewno ostatni raz.

Oczywiście za trzy tygodnie powtórka z rozrywki.

27 sierpnia 2016 , Komentarze (2)

Oficjalnie rzucam Ci dzisiaj rękawice, Gordon! Patrz i podziwiaj:


Kurczak po węgiersku wyniósł nie tylko moje do-niedawna-niesitniejące kulinarne możliwości na inny level, ale też stał się terapią szokową dla kubków smakowych. Przekroczyłam Rubikon. 

Słowem wstępu, uchylę rąbka tajemnicy na temat moich kulinarnych upodobań. Otóż warzywa dzielę na trzy kategorie:
- niejadalne
- warunkowo jadalne
- dzieło szatana


W zasadzie na szczegółową charakterystykę zasługuję tylko ostatnia grupa, w której mieszczą się cebula i czosnek. I warzywa cebulopodobne, czyli wszelki pory, rzodkiewki, czy inne szczypiorki. Absolutnie niejadalne. Kontakt z nimi wymaga odprawienia egzorcyzmów.

W grupie drugiej znalazły się warzywa, które jem, ale bez szczególnego entuzjazmu. Jakaś fasolka szparagowa, ogórki, konserwowe, kapusta, buraczki. Dość mocno elitarne środowisko.

Drogą eliminacji w grupie pierwszej mamy całą resztę. Czyli jakieś 99% warzywniaka.


Pierwsza chwila zawahania jeszcze w sklepie. Szybka decyzja i finalny wybór.
(najmniejszego egzemplarza oczywiście)

Nóż w ręku. Drżące palce. Proste, ostre cięcia. Chwila wahania numer dwa.
I wreszcie stało się.
Już nie ma odwrotu.

Połowa czerwonej papryki wylądowała na patelni.

Pierwszy raz w życiu dodałam do jedzenia świeżą paprykę. Z własnej i nieprzymuszonej woli. Złamałam swoje zasady. Z mafii na bank by mnie wyrzucili.

Pomijając dramat w trzech aktach rozgrywający się między patelnią a deską do krojenia, oceniam, że kurczak po węgiersku wart jest pół godziny stania przy garnkach.  I drugiego pół na strzelanie fotek na Insta i zmywanie :)
Takie trochę lżejsze leczo. Zamiast pieczarek dodałam kiszonego ogórka, bo bardziej madziarsko mi się kojarzył. O tym, że z automatu pomijam wszelkie sugestie odnośnie cebuli i ząbków czosnku, to już wiecie. Cała reszta zgodnie z przepisem, na tyle oczywiście, na ile pozwoliły mi możliwości :)

Jutro półmaraton. Czyli wieczorem wciągamy makaron, coby kopyta w połowie dystansu nie odmówiły współpracy. Będzie dobrze.

Aaa ten, no... kierunkowy do Polski to +48. To tak jakbyś Gordon nie wiedział. Pewnie wiesz, ale ten, no, nie zaszkodzi przypomnieć.

 

26 sierpnia 2016 , Komentarze (7)

Ladies and gentlemen, the Oscar goes to...

Tak, tak, wczorajsze przewidywania stały się faktem. Mamy lidera klasyfikacji.

Kurczak z kuskusem i rodzynkami* zdecydowanie chapeau bas!

Mój dzisiejszy obiad otrzymał wysokie noty zarówno ode mnie, jak i osób postronnych. Uznanie zdobył głownie z uwagi na fakt, że kształtem, jak i konsystencją, przypominał coś jadalnego i przede wszystkim - obiadopodobnego. Analiza organoleptyczna potwierdziła zaś fakt, że w przeciwieństwie do wczorajszej papki posiadał również smak, rzecz dosyć pożądaną, jak na obiad oczywiście.  

Przede mną natomiast otworzyła się nowa ścieżka kariery w kuchni Master Chefa. Myślę, że jeszcze 2-3 takie kulinarne popisy, a sam Gordon zaprosi mnie do znajomych na LinkedInie :D A później, cóż, może książka, może biografia, coś w stylu: "Jak kurczak zmienił moje życie?" albo "Potrawka z kurczaka.Historia prawdziwa". Tylko w najlepszych księgarniach.
:D:D:D

W tym momencie przejdźmy może do faktów. Zanim zacznę wybierać kreacje na czerwony dywan :) Woda oczywiście wypita. Wymyśliłam metodę, żeby do każdej kawy pic z automatu szklankę wody. A że kaw piję ~3-4, mam dodatkowe +3 szklanki, wypite prawie całkiem nieświadomie. Dobry system. Będę chciała z niego zrobić nawyk.

Śniadania i kolacje - bez fajerwerków. Bazują na owocach, a to zawsze będzie mi odpowiadało.

Jutro kolejne wyzwanie. Kurczak po węgiersku. Najchętniej przemyciłabym do niego lampkę tokaju. Ewentualnie trzy :) A tak, pozostaje mi tylko w dalszym ciągu nie spalić kuchni i czekać na ten telefon od Ramsay'a :D

*rodzynki zastąpiłam pestkami dyni i siemieniem lnianym. W dalszym ciągu nie wyobrażam sobie połączenia słodkich rodzynek i mięsa.

25 sierpnia 2016 , Komentarze (5)

Pasta z avocado z nie przyjęła się z entuzjastycznym przyjęciem. Właściwie to miała problemy żeby przyjąć się jakkolwiek. Tłuste, słone "masło", w kolorze mało zachęcającej zieleni. Nigdy więcej.

Tak, to był ciężki obiad.

7 osób i ja. Ja z moimi, jak już ustaliliśmy, niezbyt reprezentacyjnymi kanapeczkami. Ale całkiem dzielnie znosiłam pytania czy wszystko ze mną ok, czy chciałabym porozmawiać, czy ktoś mnie przypadkiem nie skrzywdził, etc... Może w sumie tylko dlatego, że skupiłam się na maksymalnie enigmatycznym wyjaśnianiu, dlaczego wcinam zieloną breję zamiast normalnych rzeczy, jakoś udało mi się przełknąć całe 3 kanapki. Przy czwartej złożyłam broń i poszłam pozmywać.
W tym czasie współbiesiadnicy kończyli kolejno: lasagne, ryż z jabłkami (ze śmietaną), i wspomniane już w poprzednim wpisie schabowe. Kurtyna.

A nie nie, na kurtynę za wcześnie. Pośmiali się, to przydałoby się w końcu zapisać coś merytorycznie wartościowego. Jak już ustaliliśmy, pasta z avocado zdecydowanie REJECT. Poranne koktajle - całkiem smaczne. Tortilla - naprawdę niezła (ale że jestem jej fanką, to się nie liczy).

Pozytywne wrażenie zrobił na mnie licznik szklanek wody. Chociaż nigdy nie miałam problemów z jej piciem, to do pełnego sukcesu, jak się okazuje, brakowało mi około 2 szklanek. Teraz będę starała się je dołożyć :)

A jutro mój kurczak z kuskusem ma bojowe zadanie! Musi zatrzeć niekorzystne pierwsze wrażenie po zielonej brei. Póki co wygląda całkiem niczego sobie, więc szykują się wysokie noty :)

24 sierpnia 2016 , Komentarze (5)

Laska gadająca z telefonem. To musiał być zaiste interesujący widok. Ale nie nie, nie tak zwyczajnie halo, co tam, do słuchawki. Poruszając się na wpół po omacku, wgapiałam się w iphona i mamrotałam pod nosem coś na kształt:
"yhy yhy yhy... a nie no oliwa, oliwa to chyba cos ze świeczkami"

Zatem zakupy zrobione.

Z czysto ekonomicznego punktu widzenia nie jest to zbyt korzystne rozwiązanie. Przykład? Serek puszysty: opakowanie minimum 150 g. Na śniadanie zużywamy 60. Z prostego rachunku wynika, że albo jem 3 takie same śniadania z rzędu, albo wyrzucam jedzenie do kosza. Czego bardzo nie lubię. Zarówno pierwszej, jak i drugiej opcji.
Z tym, że drugiej nie lubię bardziej.. Nie chodzi o $$, ale o zasady. No cóż, zobaczymy jak to się będzie miało do praktyki.

Przy próbie obdarcia avokado ze skórki, prawie pozbawiłam podobnej ochrony swój palec, ale poza tym obyło się bez ofiar w ludziach. Pozostaje jeszcze kwestia jak wytłumaczę współtowarzyszom niedoli (czyt. współpracownikom), że zamiast normalnego obiadu, zadowolę się zieloną breją i  czarnym chlebem.

A jutro na obiad będzie schabowy,

22 sierpnia 2016 , Komentarze (2)

Nie jestem zwolennikiem pamiętników.
Nie obiecuje regularności.
Sukcesem będzie, jeśli nie spalę kuchni podczas gotowania. Może obejdzie się bez ofiar w ludziach.

Maratończyk z nadwagą. To źle brzmi, a jeszcze gorzej wygląda. Cel jest jasny i jasno został określony. Skoro zawodzą tradycyjne metody, nie ma większego sensu dalej walić głową w mur i za każdym razem oczekiwać innego efektu.

Jak na ostatnią wieczerzę przystało, jest wino, a dokładniej jego pochodna (cydr). Jest mięso. Jest ser żółty. I tortilla. Żegnajcie towarzysze niedoli. Wspieraliście mnie w pisaniu pracy inżynierskiej. Ale wszystko się kiedyś kończy.

Nasz związek właśnie się rozpada