Ostatnio dodane zdjęcia

Sylwetka

Poprzednia Początkowa sylwetka
Obecna Obecna sylwetka
Cel Mój cel

O mnie

Jeśli nie spalę swojej kuchni podczas przygotowywania posiłków, będzie to większy sukces niz utrata tych 15 kg...

Informacje o pamiętniku:

Odwiedzin: 11648
Komentarzy: 179
Założony: 22 sierpnia 2016
Ostatni wpis: 18 czerwca 2018

Pamiętnik odchudzania użytkownika:
cantarella036

kobieta, 33 lat, Kraków

165 cm, 70.80 kg więcej o mnie

Wpisy w pamiętniku

20 września 2016 , Komentarze (6)

Ladies and gentlemen...

E no już bez przesady, weź się uspokój kobieto...

(to głos zdrowego rozsądku, a raczej tego, co mi z niego zostało)

Faktycznie, nie ma się czym jarać, zatem po prostu ogłaszam, co następuje:

Choć płaska szmata, zwana także wagą łazienkową, uparcie twierdzi inaczej, powoli robi się mnie mniej. 

Pierwszy artefakt tego stanu rzeczy odkryłam, próbując wcisnąć się w koszulową bluzkę. O ile w talii i biodrach zmian zauważalnych nie odnotowałam, to - uwaga uwaga - w biuście mogłam zapiać się normalnie, a nie zakuwać w zbroję w postaci topu i sportowego stanika! Biuściate zrozumieją o co chodzi :)

W temacie cycków zostając, kolejnym miłym akcentem okazał się fakt, iż ubierając niesportowy stanik, wszystko pozostaje na swoim miejscu, a nie żyje własnym życiem. Wszystko - czyli wiadomo co. Groźba wypadnięcia biustu była zwykle na tyle silna, że porzuciłam już nadzieje, że kiedykolwiek ubiorę coś z koronkami i fiszbinami na tę część ciała. I nie będzie to piżama.

Spodenki treningowe też jakby stały się nieco luźniejsze. Hitem jednak okazał się tekst mojej mamy, która przy niedzielnej kawie stwierdziła, że wyszczuplały moje.. palce.
Tak, chodzi o palce. Palce u rąk.
Cóż, przyjmijmy, że to był komplement.

Podążając za poradą przeczytaną w komentarzach, od jutra mam zamiar redukować wodę przy pomocy herbaty z pokrzyw. Mam zamiar przestać używać także soli, co biorąc pod uwagę mój ekstremalnie dziwny zmysł smaku - może okazać się dość łatwe. 

I przede wszystkim - postaram się nie zwariować do niedzieli.

19 września 2016 , Komentarze (6)

Weekend był, ujmując to krótko acz rzeczowo, szybki.
Szybko musiałam obrócić za kółkiem ponad 300 km na Śląsk, szybko musiałam wrócić do Krakowa i teleportować się w góry, i wreszcie szybko musiałam się z tymi górami rozprawić. Bo bieg miał tempo naprawdę dobre. W efekcie moje buty wyglądały tak:

21 km, tony błota, jakieś 17 st. Nic tylko biec na złamanie karku po TPN :) Ale dałam rade. Rzecz jasna, żeby nie paść po drodze, dieta została lekko zmodyfikowana. W tym tygodniu również skupiam się przede wszystkim na odbudowaniu zapasów glikogenu, więc priorytet w pierwszej części tygodnia mają białka, a w drugiej węgle. Nie mniej jednak postaram się unikać cukrów w postaci słodyczy.

Za wyjątkiem niedzieli oczywiście. Ale o tym jeszcze nie myślę. Stres też trzeba sobie dawkować.

15 września 2016 , Komentarze (11)

Indeed, przeżyłam atak zielonego monstrum...

(wyjątkowo nie mam tu na myśli stada zmutowanych brokułów czy innych brukselek)

Bestia postanowiła dokonać mordu mojej skromnej osoby, kiedy nieświadoma zagrożenia wybrałam się na zakupy. Rzecz rozegrała się wczoraj w godzinach wieczornych.

Zupełnie zwyczajnie wsiadłam do samochodu. Zupełnie zwyczajnie przekręciłam kluczyk w stacyjce. Nieśpiesznie włączyłam klimatyzację i, rozpoczynając (skądinąd niezwykle niebezpieczny dla blondynek) manewr cofania, leniwie zerknęłam w boczne lusterko.

Zamarłam.

Mój wzrok skrzyżował się ze wzrokiem potwora. Wyłupiaste ślepia świdrowały wnętrze samochodu. Nadnaturalnej długości czułki zdawały się potwierdzać: śmierć będzie długa i bolesna. Napięte odnóża, w każdej chwili gotowe do skoku, nie pozostawiały wątpliwości, że moją jedyną obroną jest szyba, oddzielająca mnie od bezlitosnej bestii.

Instynktownie wyczuwałam już nadchodzący atak paniki, jednak dwie rzecz wiedziałam na pewno:


1. Boczne lusterko zostało opanowane przez zielone monstrum.
2. Zostałam uwięziona we wnętrzu samochodu.

Monstrum zwane potocznie pasikonikiem.

Aby wydostać się z metalowej klatki, nie pozostało mi nic innego, jak usiłować zrzucić latającą poczwarę pędem jazdy.

70 km/h
80 km/h
(przez myśl przeszło mi, jak wytłumaczę panom policjantom, gdyby przypadkiem gdzieś się pojawili, dlaczego łamię większość znanych mi przepisów. I pewne sporą część tych mniej znanych. Przede wszystkim zaś - jak otworze okno?).

Zmiana pasa. Jeszcze raz. I kolejny.

Fast end the furious. Ja coraz bardziej furious, a ten skurczybyk trzyma się nadal.

90 km/h...

W końcu - zwycięstwo!! Serio. Nie mam pojęcia jakim cudem ta zielona poczwara tak długo utrzymywała się na tak gładkiej powierzchni. To zresztą kolejny dowód na to, z jak niebezpiecznym przeciwnikiem przyszło mi się zmierzyć. 

Dla bezpieczeństwa, wysiadłam jednak od strony pasażera i ostrożnie odeszłam samochód, upewniając się, że zielone monstrum nie czai się za błotnikiem.

-------


Historia z piekielnym pasikonikiem, choć może wydawać się mało prawdopodobna, wydarzyła się naprawdę. I naprawdę niewiele jest rzeczy, które wzbudzają u mnie gęsią skórkę. Nienawidzę tego zielonego ustrojstwa przynajmniej tak samo mocno jak cebuli.
Tyle że cebula nie odgryzie mi połowy ręki...

Na koniec rzecz o diecie. Już wiem, że jutro poniosę sromotną porażkę podczas ważenia. Wiem też, że vitaliowa dieta jest chwilowym elementem, który wykorzystam do końca trwania abonamentu. Nie obejdzie się bez wizyty u profesjonalnego dietetyka. Nie może być tak, że kilka dni normalnego odżywiania powodują aż tak drastyczny wzrost wagi. Nawet jeśli  istotnie to tylko woda.

13 września 2016 , Komentarze (17)

Za takie dni jak dzisiaj. I wczoraj. I przedwczoraj. W sumie 3 dni, w ciągu których zmarnowałam prawie 3 tygodnie. 
3 tygodnie gotowania, prowadzenia pamiętnika, zostawianie nóg na treningu...

Ok, nogi się nie liczą. Biegałabym nawet bez diety.

I pewnie myślicie, że nie wytrzymałam i zaczęłam się obżerać?

Wyjątkowo nie.

Owszem,przez wspomniane 3 dni nie trzymałam się diety. Ale jednocześnie nie przekroczyłam 2000-2200 kcal. Więc nie powinnam ani schudnąć, ani znacząco przytyć.

Piłam wodę, biegałam. Nie jadłam fastfoodów ani niczego ciężkiego. Z grzesznych produktów zjadłam lody. Pochwaliłam się już że zeszłam poniżej 70 kg?

Dzień dobry vitalio, stan na dziś: 73 kg.

To nie woda. To mój brak silnej woli. Nie wykupię jednak vitaliowego abonamentu na wieczność, zatem czas poważnie zastanowić się nad sensem przebywania tutaj.

11 września 2016 , Komentarze (2)

Jestem maniakiem nawyków.

Odkąd zaczęłam baczniej przyglądać się moim zwyczajom, staram się porządkować dzień jak puzzle. Czyli po kolei ustawiać poszczególne elementy na właściwym miejscu.
Oczywiście życia nie da się ustabilizować, bo jego istotą jest zmienność. Nie mniej jednak staram się wprowadzać jak najwięcej nowych, dobrych nawyków. Oto kilka z nich. Podzieliłam je na te dotyczące diety, i te dotyczące stylu życia. Dzisiaj pochwale się tymi pierwszymi:

- dzień zaczyna się od wody z cytryną
Niby każdy o tym słyszał, niby wiadomo o co chodzi (o podkręcenie metabolizmu oczywiście), ale... No właśnie, nie bardzo wierzyłam, że taka mała rzecz może tyle zdziałać. Ale faktycznie, przemiana materii zauważalnie się poprawiła. Poza tym, z czystego lenistwa, zaoszczędziłam kilka minut rano: nie muszę robić herbaty i albo czekać, aż ostygnie, albo - ryzykując poparzenie - chlipać jak kot :D Docenią szczególnie osoby, które rano liczą każda minutę.
Ciekawostka - ten nawyk najłatwiej wszedł mi w krew.

- do każdej kawy dodatkowa szklanka wody
Niby nic, a jednak sporo. Zawsze myślałam, że wystarczająco nawadniam organizm, ale dopiero vitalia uświadomiła mi, że owszem, jest dobrze, ale nie idealnie. Czyli przydałoby się 2-3 szklanki więcej. Czyli prawie tyle, ile wypijam kaw dziennie. Czyli idealnie mogę połączyć jedno z drugim :) Wiec kiedy ekspres radośnie pomrukuje  produkując ów  napój bogów, ja w tym czasie chlipie dodatkową szklaneczkę aqua :)

- rozciąganie po każdym treningu (to już bardziej obowiązek, aniżeli wybór, ale zdarzało się go pomijać)
Obowiązek z racji uprawianego sportu. Po bieganiu po prostu trzeba się rozciągnąć. Koniec, kropka. Ale także uprawiając inne sporty, warto poświecić 10 minut na stretching. Głównie z uwagi na potencjalne kontuzje - rozciągając mięśnie, znacznie obniża się podatność na urazy. Naturalnie trzeba rozciągać się z głową, ale nie będę się tutaj wywnętrzniać na ten temat - odsyłam do profesjonalnych artykułów.

- zaparzaczka do herbaty
Teoretycznie zalety sypanych herbat zna każdy. Zwykle jednak kończy się to tak, że owszem, raz czy dwa razy parzymy sypaną, a potem z braku czasu tylko ścinki w papierowych torebkach. Odwróciłam ten trend, kupując sympatyczną zaparzaczkę i trzymając ja cały czas na biurku. Teraz w momencie siadania do kompa, z automatu robię sobie pyszną zieloną lub czerwoną herbatę.
W chwili pisania tego postu też ją popijam :)

Uff... na dzisiaj może wystarczy. Jest niedziela, więc cheatuje.Oczywiście nie powinnam, ale nie jestem w stanie oprzeć się takim argumentom:

10 września 2016 , Komentarze (6)

Gdyby wzrok mógł zabijać, prawdopodobnie pisałabym ten post z zaświatów. I to wcale nie dlatego, że w końcu - zgodnie zresztą z początkowymi prognozami - udało mi się prawie spalić kuchnie. Choć rzecz istotnie rozegrała się tamże, przyczyną potencjalnego zabójstwa mojej skromnej osoby stała się... kawa. 

Kawy pije dużo. Jestem gorliwym wyznawcą kofeinowej sekty i codziennie odprawiam modły przed ekspresem. Całkiem przy okazji jestem tez studentem, więc czasami w moich żyłach stężenie kofeiny przekracza dopuszczalne normy. O ile w ogóle takowe ktoś ustalił.
Jak każdy kawoholik, mam swoje przykazania. Kawa musi być mocna. Prosto z ekspresu, świeżo mielona. Niestety, moje mieszkanie nie dorobiło się jeszcze luksusu w postaci prywatnej kawowej maszynki, więc w chwilach słabości zmuszona jestem ratować się rozpuszczalnymi popłuczynami. Tak było i dzisiejszego poranka.

Wróciwszy z rannego wybiegania, z ochotą rzuciłam się na vitaliowe śniadanko. I tak, mięśnie dostały solidną dawkę przyjemności w postaci rannego biegu, a żołądek - pochłaniając grejpfruta. Czas zatem na przyjemność przez duże P. A właściwie K.
K jak kawa.

W tak zwanym międzyczasie kuchnia wzbogaciła się o kolejne osoby (sztuk 3), zatem umilając sobie czas wzajemną konwersacją, podgrzałam ulubiony kubeczek i mleko.
I to był błąd.

Nigdy nie podejrzewałam, że powodem linczu może być mleko. Nie byle jakie zresztą, bo 3.2%. Tak, trzy i dwa. TRZY I DWA, JU NOŁ?
Zostałam praktycznie spacyfikowana przez współtowarzyszy, za to, że ośmielam się tknąć ten pływający biały tłuszcz.  "Trzy i dwa?? takie TŁUSTE? Idz do kąta i weź sie ogarnij"

Well, nie pijam białej wody, jaką niewątpliwie jest mleko 0%. Podejrzewam też, że 3.2% z kartonu niewiele ma wspólnego z prawdziwym mlekiem. Kawy nie słodzę, więc pozwalam sobie na małą zbrodnię w postaci wypicia w weekend TŁUSTEJ kawy z TŁUSTYM mlekiem*. Do tej pory nie zdawałam sobie jednak sprawy, że popełniam przestępstwo takiego kalibru.

Boje się teraz wejść do kuchni, coby nie skończyć na stosie :D

______

Po wczorajszym ważeniu, przekroczyłam granicę 70 kg. Ale się jeszcze nie cieszę, bo wiem, ze to tylko na chwilę. Spadek jest zbyt mały, żeby mógł być trwały. Odpuściłam wczoraj trening, żeby mięśnie były bardziej wygłodniałe. I były! Szamały kilometry rano jak Reksio szynkę :D Zatem poranne wybieganie zaliczam do udanych.

Poza rzeczoną kawą, upichciłam dzisiaj kuraka z mozarellą, który był całkiem niczego sobie.
A na deser rozkoszowałam się tym:

Pokrzepiona solidną dawką fruktozy, mam plany rozpoczęcia kawowej krucjaty. Nie wiem czy uda mi się zdobyć fundusze na kampanie na rzecz mleka 3.2%, ale nie poddam sie bez walki. Jakby co, zginę w słusznej sprawie!

*na co dzień piję czarną kawę, bez mleka. Oczywiście bez cukru. Na "wypasioną" wersję pozwalam sobie tylko w weekend

8 września 2016 , Komentarze (8)

Życie jest opowieścią idioty, jak pisał Szekspir.
Jest pudełkiem czekoladek, jak mawiał Forrest Gump. A właściwie jego mama.
Jest też snem, cudem, cierpieniem - w zależności od punku widzenia.

Jednak tak naprawdę życie jest nawykiem.

Właściwie ciągiem nawyków, o których istnieniu nie mamy pojęcia. Każda czynność, każdy element dnia to tak naprawdę nawyk. A książka, która objawiła mi tą prawdę to "The power of habit", Charles'a Duhigg'a.

Dzisiaj nie będzie śmiesznie ani prawie śmiesznie. Będzie poważnie. Będzie o tym, dlaczego już nigdy nie powinnam tknąć słodyczy.

Najprościej rzecz ujmując, nawyk składa się z trzech elementów, tworzących pętle nawyku:
- wskazówki
- czynności
- nagrody

Raz powstałego nawyku praktycznie nie da się wykorzenić. Można natomiast doprowadzić do sytuacji, w której nagroda i wskazówka pozostaje ta sama, natomiast zmienia się czynność. I o to tak naprawdę chodzi. Zły nawyk możesz zamienić na dobry, przy użyciu tej samej wskazówki. Jeden nawyk pociągnie kolejne i tak rok po kroku zmieni się twoje życie. A na początek należy znaleźć swój nawyk kluczowy.

Oczywiście w tym momencie znacznie upraszczam. Zwyczajnie nie jestem w stanie streścić w paru linijkach książki, która naprawdę daje do myślenia. Po dogłębnej obserwacji swoich nawyków, okazało się, iż problemem u mnie są słodycze. Pochłaniałam ich tony. A przy tym biegałam, i to biegałam sporo, więc waga - choć powyżej normy - nie była dramatem. Będę szczera - powoli zaczynało mi być wstyd, mówiąc ile przebiegłam i jednocześnie patrząc na swoje ciało - nikt mi nie wierzył i czułam, że moje osiągnięcia spotykają się z lekkim powątpiewaniem z strony rozmówców.

Normalny człowiek jest w stanie zjeść ciastko i resztę odłożyć na później. Ja nie kończyłam, póki nie opróżniłam paczki do końca, a przy okazji kolejnych trzech kupionych w trakcie pochłaniania pierwszej. W tym momencie kończyła się każda dieta, na mniej więcej kilka dni jedzenia wszystkiego, co się da. Potem chwila ogarnięcia, kilka dni zdrowego jedzenia i... Tak, wystarczył jeden cukierek, by uruchomić pętle nawyku.  Wskazówką była informacja: "skoro zjadłam kawałek, resztę dnia mogę sobie odpuścić".
Dlatego wiem, że za wszelką cenę nie mogę pozwolić sobie na chociaż kosteczkę czekolady. Przynajmniej do czasu, aż waga się unormuje lub będę w stanie zamienić  czynność w pętli nawyku. Czyli na bardzo długo.

To by było na tyle tytułem wstępu. Zapewne do wyjaśniania niuansów nawyków wrócę nieraz, bo to fascynujący temat. Książkę naturalnie polecam, bo wiem, że moje wnioski mogą być szczątkowe i niepełne.
 

7 września 2016 , Komentarze (2)

Może i moja rehabilitacja nie była tak spektakularna jak choćby ta kmicicowa, ale w końcu żaden ze mnie Sienkiewicz. Tym bardziej w kuchni. Dość, że było smacznie i... smacznie. 

Wizualnie mniej więcej trója na szynach. Fasolka uparcie traci kolor. Dlatego zdjęcia nie będzie. Dobry grafik pewnie podciągnąłby to i owo, ale umówmy się - wystarczy mi, że doprowadziłam do ekscytacji swoje kubki smakowe. Oczy dostaną na pocieszenie nowe soczewki i będzie git :)

Chociaż może lepiej niech zostaną w starych. Nie muszą dokładnie widzieć wszystkich przypalonych garnków.

Wracając do wczorajszego obiadu, kluczem do sukcesu okazało się zaufanie do typowej kuchni polskiej. Dlatego wymieniłam skośnookiego kuzyna na rzecz ojczystego przysmaku - kaszy! Dodatkowo, pod koniec duszenia kuraka, wrzuciłam ją na patelnie, razem zresztą z rzeczoną fasolką. Kuraka zresztą też wymieniłam. Z indyka na dorodnego kurczaka. Hodowanego oczywiście na antybiotykach, ale who cares.

Gdy tylko ta fasola nie wykręciła numeru kolorem.
Następnym razem podciągnę ją chyba spożywczym barwnikiem :P

Słyszałam oczywiście, że "aby warzywa nie traciły koloru należy po ugotowaniu przelać je zimną wodą" ale szczerze - nie chce mi się :D W końcu to nie foto story a ja nie mam zamiaru spędzać życia w kuchni.
Na popisywanie przyjdzie czas, jak będę robiła obiad dla teściowej.

Dzień sądu zbliża się wielkimi krokami. Dlatego dziś mam zamiar zostawić nogi na treningu. Tymczasem zmykam wyżywać się na kurczaku po węgiersku.
I marzyc o tokaju...

.

6 września 2016 , Komentarze (2)

Moje kulinarne lenistwo przekroczyło wczoraj granice przyzwoitości. 

Może od początku. Ilość składników staram się zwykle redukować do niezbędnego minimum. Prawdopodobnie kiedyś ugotuję samą wodę z solą i pieprzem. Staram się też nie robić zapasów mięsa, ale kupować je na bieżąco. Połączenie tych dwóch okoliczności, mogło dać tylko jeden efekt:

Na dzisiejszy obiad jadłam zielone ścinki z paszą.

Miało być niestandardowo. Czyli indyk zamiast kurczaka. Do tego fasolka szparagowa i brązowy ryż. Byłoby pięknie, gdyby nie drobny szczegół. Zapomniałam kupić padliny. Naturalnie nie chciało mi się również pójść do sklepu. Zatem logiką godną inżyniera przekalkulowałam, że choć mięso to główny składnik tegóż, to fasolka przecież też zawiera sporo białka. A do ryżu dodam pół kostki rosołowej i w ten sposób wmówie kubkom smakowym, że zamiast tektury jedzą aromatyczne mięsko. Właściwie aromatyczny glutaminian sodu, ale nie bądźmy drobiazgowi :) Plan musiał się udać.
Niestety, zgubiło mnie zbytnie zaufanie w swoje nowo odkryte zdolności kulinarne. A konkretnie ich brak. W efekcie ryż ugotował się na coś pomiędzy drobnym żwirem a nie do końca przesianym piaskiem, a fasolka straciła jędrność i kolor.

Nie chcielibyście widzieć dzisiejszego obiadu.

Ja też go nie chciałam widzieć.

A musiałam go dodatkowo zjeść.

Niebiosa nade mną czuwały, i przynajmniej nie musiałam popisywać się swoim marnym wyczynem przed szerszym gremium. Zrewidowałam za to  swoją przyszłość w kulinarnym show biznesie:

Uścisk dłoni Makłowicza zdecydowanie wystarczy. Gordon nie musi już dzwonić.



Trochę zaczyna zastanawiać mnie fakt, na ile restrykcyjnie powinnam trzymać się menu. Dzisiejszej przygody obiadowej oczywiście już nie powtórzę, ale zwykle i tak gotuje mniejsze porcje niż zalecane. Codziennie w pracy mam za to dostęp do świeżych owoców, i czasami naprawdę żal nie skorzystać. Dzisiaj skubnęłam śliwkę i jabłko, bo obiadowa pasza nie należała ani do smacznych, ani pożywnych. Domyślam się też, że owoce typu banan czy winogrona raczej nie przejdą w ilości większej niż proponowane, ale smaczna polska śliwka czy dorodne jabłko to chyba grzech mniejszego kalibru?

Przegrałam obiadową bitwę, ale wojna trwa! Jutro mój lunch zachwyci całe biuro i pół stołówki! I portiera!
Już nie będę się musiała chować za lodówką i podgryzać ścinki jak chomik :D

5 września 2016 , Skomentuj

Zgrzeszyłam.
Będę się smażyć w piekle.
Na samym dnie kotła.

Uległam pokusie i skosztowałam zakazanego owocu. Tak, to było jabłko. A właściwie jabłka. Nieco przetworzone. Właściwie sfermentowane. Właściwie to był cydr.
Miodowy.

Tak, kobieta upadła to ja.

Tortury w postaci łamania kołem (robocza nazwa hula-hopu) nie pomogły. Nie pomógł dodatkowy wieczorny spacer. Płaska suka wyczołgała się zza pralki, by wydać na mnie wyrok. Tak, te 600g+ nie były warte chwili przyjemności. Magiczna granica 70 kg oddala się jeszcze bardziej...

Wiedziona poczuciem winy, założyłam z rana wątek na forum. Może jest dla mnie jeszcze jakaś nadzieja? Może mój czyn plugawy i haniebny jednak da się nieco wybielić? Ale już wiem, że nie ma dla mnie ratunku. 
Cydr musi zająć miejsce obok tokaju, czekając cierpliwie na lepsze czasy.
Może kiedyś nadejdą.


Jak na pokutę, dzisiejszy dzień zaliczam do wybitnie smacznych. Na śniadania w tym tygodniu wybrałam naleśniki, które wczoraj usmażyłam na kilka najbliższych dni. Czas jest dla mnie towarem deficytowym, dlatego muszę zminimalizować codzienne szaleństwa w kuchni do poziomu absolutnej konieczności. Kolacja zaś była iście królewska:


Trzy pożywne składniki, z których co najmniej dwa mają u mnie status kultowych. Za tuńczyka (jak w sumie za każdą rybę) jestem w stanie dać się pociąć. Ogórki kiszone zaś to chlubny dowód na to, że i warzywa czasem - rzadko bo rzadko - ale jednak, bywają smaczne.
Niestety nie starczyło mi odwagi, żeby dodać jogurt naturalny i surową paprykę, ale smakowo na pewno nie straciłam. Bardzo polecam!


Link do rzeczonego forum podsyłam tutaj, coby każdy mógł potępić mój występek:
https://app.vitalia.pl/index.php/mid/25/fid/201/odchudz...

Na resztę wieczoru zakładam włosienice i wór pokutny. Zamiast zwyczajnego biegania, wybiorę się na kolanach przez osiedle.
Myślę, że jak na jednorazowy wyskok wystarczy.