Ostatnio dodane zdjęcia

Sylwetka

Poprzednia Początkowa sylwetka
Obecna Obecna sylwetka
Cel Mój cel

O mnie

Jeśli nie spalę swojej kuchni podczas przygotowywania posiłków, będzie to większy sukces niz utrata tych 15 kg...

Informacje o pamiętniku:

Odwiedzin: 11691
Komentarzy: 179
Założony: 22 sierpnia 2016
Ostatni wpis: 18 czerwca 2018

Pamiętnik odchudzania użytkownika:
cantarella036

kobieta, 33 lat, Kraków

165 cm, 70.80 kg więcej o mnie

Wpisy w pamiętniku

26 maja 2018 , Komentarze (2)

Uprzejmie donoszę, że poprzestawiania wektorów ciąg dalszy.
Czy to dobrze, czy źle - "nie wiem, ale sie domyślam" - jak mawiał klasyk :D Nie no serio, jest zajebiście! :D Dzisiaj swój zuchwały plan realizowałam w Lasku Wolskim - mekce krakowskich biegaczy. I mnie mozna tam spotkać w weekendy (zawsze bardzo rano, coby uniknąć tłumów - tak sobie to tłumacze. Ale w sumie bardziej, żeby nie rzucac się w oczy swoim brakiem formy :D)

Pod wpływem chwili, wybrałam dzis zupełnie nowy szlak - niebieski, do klasztoru Kamedułów, i dalej do Kopca Piłsudskiego. To by było jakieś... hmm, zaraz zaraz, chyba nie mam Endomondo :D Właściwie po kij mi wiedziec ile kilometrów? :D Biegało się super, trasa ambitna, dłuższa niż przypuszczałam. W sumie wszytko zajęło ok. 2h (startowałam spod Kopca Kościuszki). Mega power na reszte dnia!

Mój zwiazek z vitaliową dietą najlepiej określa kolejny już dzisiaj klasyk - "to skomplikowane". Cały biegowy poranek myslałam o śniadaniu (serio, biegacze tak mają) i nie wiedzieć czemu, myśli uparcie krążyły wokół tuńczyka :D Na tyle uparcie, że zdołały przekonać do tej opcji (co zreszta nie było trudne) kubki smakowe, i niestety, vitaliowa jajecznicza poszłaaaaa... sie przejść :D Ale obiad juz zrobie wg planu, I'll promise!

A na zakończenie własnoręcznie wykonany bukiet na Dzień Matki :)

Edit: okej, sprawdziłam, dzisiejsza trasa miała jakieś 14-15km :) 

24 maja 2018 , Komentarze (3)

Zrobiłam to. 
Prawdopodobnie za sprawą wycisku, jaki zaaplikowałam sobie w środowy wieczór (cross+siatkówka), siekło mnie do łoża o 23, i  - jak się okazało - dość mocno poprzestawiało wektory. Do tego stopnia, że nie jestem pewna, czy aby po drodze nie zahaczyłam o coś ciężkiego głową :) W efekcie wstałam dzisiaj o 5 rano i poszłam biegać :D 
Yupiajajej!
Mam tę moc, mam te mooooooc!!

Tak ja wiem, już kiedyś to robiłam, ale to było dawno i nieprawda. No dobra, prawda. Ale faktem jest też, że miałam wówczas kilka wiosen mniej i mieszkałam w okolicy totalnie kultowego Parku Lotników (bazgrałam o tym tutej). I wstawałam deczko później. 

Trasa co prawda nie powala i wymaga sporej modyfikacji, ale nie spodziewałam niczego dobrego, skoro na kursie kolizyjnym znalazły się miłość do snu i uzależnienie od biegania. A tu proszę: 40 min biegu + 10 strechingu. Jaram się!

Co do diety - to tak średnio bym powiedziała, średnio :D Póki co wyszły mi śniadanie i kolacja. Dobre i to. Oczywiście still sugar free. To będzie już siódmy tydzień chyba... 

W temacie diety, dzisiaj pozostaje mi jeszcze zrobić zakupy, pójść na streching i może, może - jak czas pozwoli - zrobic sobie malutkie wybieganie późnym wieczorem. Ale czy wtedy wstane znowu rano? 

22 maja 2018 , Skomentuj

Ponieważ "Dieta smacznie dopasowana" to jakaś kpina, albo przynajmniej ciekawy eufemizm, należało wziąć sprawy w swoje ręce. Ja wszystko rozumiem, ale żeby przeżyc dzień bez mięska, ba, bez ryby nawet?! To wykracza poza mój światopogląd. 

Pierwotna wersja diety składała się z dań dla królików i im podobnych (wyłącznie!), zatem należało ją zoptymalizować.  Na coś w miare przypominającego obiad (nie zawierało w nazwie "wegetariańskie"), natknęłam się przy czwartym dniu :/ Nie było opcji, żebym to zjadła. Głownie dlatego, że do tego czasu padłabym z głodu. Vitalia - spory minus. 

Po nie tak znowu szybkiej optymalizacji (oczywiście w granicach kaloryczności posiłków), przejsciem fali wkurwu i rzucania wsztkiego w pizdu, jadłospis wygląda wcale znośnie. Co prawda przez 2 najbliższe dni będę jeszcze grzeszyć obiadami (nie, nie odmówie sobie lasani. Nie i już), ale kolacje i śniadania  - full respect. 

Co do przygód ledwoatletycznych - dzisiaj tylko streching, bo gardło coś nie domaga i wszystko jest be. Nawet crossfit. Nawet bieganie. I jeszcze ta dieta :/ Nosz nie mogem. 

Edit: Żebyśmy się dobrze zrozumieli: to nie tak że na każdy posiłek wtrzącham mięcho. Dzień bez mięsa oczywiście istnieje, ale fajnie by było, jakby składał się z nabiału, ryby, makaronu z owocami czy czemuś podobnemu, a nie z połowy warzywniaka... 

21 maja 2018 , Skomentuj

Diety jeszcze nie ma, ale powoli czas przestawić się na myślenie o obiedzie w kategoriach "ugotuje,nie przypale,daj-bożu-sie-nie-otruje" niż "przywiozą, zjem, wyrzuce styropian". Dziś pozwoliłam sobie jeszcze na gotowca, podobnie jak pozwolę sobie we środę, natomiast na jutro mam - uwaga, uwaga - własnoręcznie upichconego kuraka z kaszą gryczaną :D 
Nie no, nie spodziewajcie się cudów, kreatywnością w kwestii gotowania nie grzesze nadal, i to raczej nie ulegnie radykalnej zmianie.

Co do treningu - wczoraj był squash (przerżnęłam 3-0, żeby z bluzgiem na ustach wygrać kolejny mecz i urwać jeszcze dwa sety). Była też lampka wina po (wytrawnego naturalnie, które smakuje jak kwaśnica, ale ponieważ jako się rzekło, zakończyłam swój długoletni związek z cukrem  - innego ni ma i nie będzie :/ 

Dzisiaj póki co crossfit po pracy, ale  nogi dopominają się o wybieganie, więc prawdopodobnie wieczorem wyprowadze je jeszcze do parku. Chyba ciągle mają mi za złe, że w weekend nie wzięłam ich do Lasku Wolskiego. Troche strzelają w kolanach w przysiadzie. Lepiej nie drażnić.

Hesus, ile zmywania po tym kurczaku :/ Tak będzie codziennie? 

20 maja 2018 , Komentarze (2)

Dawno mnie tu nie było. 
Dawno nie było...

Prawie 2 lata. Ileż to zmian, lepszych, gorszych, i tych całkiem nie-do-ogarnięcia. Ale nie bądźmy sentymentalni.

Oto jestem, z nową głową, z nowymi nawykami. Nie jem słodyczy (od 2 mcy.), trenuje crossfit, prawie robie szpagat, a squasha przestałam uważać za sport dla snobów :) 
Biegam zdecydowanie mniej, ale czerpie z każdego wybiegania więcej energii. Taki paradoks. 

Po co zaterm tutaj? Bo czasami sznurki w głowie nie chcą stykać i zanim ogarne wektory, budze sie nad schabowym czy inną golonką, albo co gorsza, z głową w kiblu. 
Skoro wszytko, jak chce wierzyć, idzie ku dobremu, i udało mi się pokonać cukier, nic nie stoi na przeszkodzie, żeby okiełznać pare innych demonów. Albo przynajmniej wypróbować nowe garnki z IKEI :) 

Peace and love 

6 października 2016 , Komentarze (2)

42.195 km.

Królewski Dystans. Wielki Bieg. Wielkie wyzwanie. I spełnienie marzeń. Nie mam pojęcia, co jest w tej magicznej liczbie, ale prawda jest taka, że choć istnieją biegi trudniejsze i wymagające większego przygotowania, dopiero maratoński medal daje pełna satysfakcję.
(i tylko maratońskiego medalu Ci pogratulują)

Na starcie pierwszego w swoim życiu Królewskiego Dystansu, stanęłam mniej więcej 4 lata po pierwszym tenisówkowym epizodzie. Praktycznie nieprzygotowana. Lub może inaczej - przygotowana, ale nie do tego typu biegu, Wszak nie obijałam się na treningach i zaliczyłam te 4 połówki. Jednak mentalnie byłam zerem. Moja znikoma wiedza nt długich dystansów podpowiadała mi, żeby ten maraton po prostu przebiec - bez żadnych czasowych założeń. Tak też zrobiłam. Psychiczne załamanie przyszło mniej więcej na 27 km. Wówczas nic mnie jeszcze nie bolało. Na 33 km zaczęły boleć nogi. Dotarłam do mety w czasie krótszym niż 5h. Wynik żałosny, ale w tamtym momencie to nie miało ABSOLUTNIE żadnego znaczenia. Czułam, jak spełniają się marzenia! Uczucie nie do opisania, po prostu trzeba je przeżyć...

Nie do opisania był także ból nóg w kolejny dzień I jeszcze kolejny. Popełniłam wówczas najgorszy błąd w mojej  - powiedzmy - biegowej karierze i w tydzień po przebiegnięciu morderczych 42 km... stanęłam na starcie kolejnego biegu górskiego. Tym razem była to 9. edycja Biegu Trzech Kopców. I to z planem ataku na życiówkę, bo czymże jest te 13 km w porównaniu do 42? pff...
Finał był taki, że lewe kolano postanowiło dość boleśnie sprowadzić mnie na ziemię, i linię mety owszem, przekroczyłam, ale kuśtykając. I to by było w zasadzie tyle biegania na zeszły rok.

Początkowo łudziłam się oczywiście, że samo przejdzie, jednak kolano bolało przy każdym większym wysiłku. Lekarz rodzinny zalecił: nie biegać (czyli standard). Lekarz sportowy: odpocząć. Przeciążyłam kolano i w efekcie na bieżni pojawiłam się dopiero na przełomie lutego/marca, z 7 kg nadwagi, z którymi zmagam się do dziś. 

Tak więc dobrnęłam do teraźniejszości :)

Biegowy cel na ten rok: ukończyć Perły Małopolski i zaliczyć maraton. Cel jest blisko. Praktycznie cały sezon biegam dłuższe dystansie, zaczęłam też zabawę z interwałami. Za mną 4 połówki po górach, podczas których doskonalę technikę zbiegania i eksperymentuje z jedzeniem. Na trening wychodzę mniej więcej 3-4 razy w tygodniu. Nadal nie mogę przełamać się do żeli, bo wg mnie to sama chemia. Wyjątkiem są oczywiście maratony.

Choć uparcie i wytrwale powtarzam, że biegam wyłącznie dla przyjemności, słaby wynik w ostatnim maratonie warszawskim uświadomił mi, że coś się zaczęło zmieniać. Nadal gardzę bieganiem z endomondo, ale już całkiem poważnie myślę nad zakupem zegarka biegowego (do tej pory wyznawałam zasadę: żadnej elektroniki na treningu). Wiele osób zarzucało mi, że jak mogę nie czuć satysfakcji z przebiegniętego maratonu - a jednak, nie czuję. Mając już jakąś biegową historię chcesz osiągać więcej i więcej, dlatego brak postępów - nie jest powodem do dumy.

Zaczęłam także weekendowe treningi w okolicach Krakowa - dłuższe wybiegania, ale po urozmaiconym terenie. Oczywiście rano :)

Choć z czasem zaczęłam kolekcjonować coraz więcej dziwnych akcesoriów, a i biegowa odzież stała się nieco bardziej profesjonalna, nadal uważam, że jedyną markową i drogą rzeczą do biegania powinny być buty. Dobre, sprawdzone. Nie ma sensu rozbijać i niszczyć sobie stawów w obuwiu z lidla czy innej biedronki.  Bez sprawnych kolan się długo nie pobiega. Serio. 

Ok, dla biuściatych Pań przyda się także dobry sportowy biustonosz. A że sama do takich należę, powiem jedno - jeszcze takiego nie znalazłam. Ale próbować trzeba. 

Bieganie ma też swoją ciemną stronę. Czasami widzę, że zmieniam swoje towarzyskie plany na rzecz treningu i o ile epizodycznie jest to akceptowalne -  nie wiem, gdzie mnie to doprowadzi. Na razie staram się nie przeginać w żadną ze stron, jednak bieganie bardzo silnie uzależnia.

Bieganie pozwala oczyścić umysł. Daje mi to, co najbardziej cenię - wolność. Nie jestem biegaczem. Nie jestem nawet biegaczem amatorem. Jestem sympatykiem biegania. I obym jak najdłużej nim została. 

4 października 2016 , Komentarze (2)

Bieżnia.

Koszmar każdego biegacza. Bo nudna. Bo podłoże jednostajne. Bo warunki nie takie jak na świeżym powietrzu. Bo nudna raz jeszcze.
Tak można w nieskończoność.

Ponieważ jestem stworzeniem wybitnie ciepłolubnym, a i przyszło mi mieszkać w najpiękniejszym, ale jednocześnie najbardziej zanieczyszczonym mieście w PL, nie wyobrażam sobie biegania w zimie. Raz, nie pociągają mnie ujemne temperatury i akrobacje na śliskim i niepewnym podłożu, dwa - wizja inhalacji krakowskim smogiem również nie wydaje mi się specjalnie pociągająca. Z całą stanowczością potwierdzam zatem raz jeszcze: bieganie w zimie jest nie dla mnie.


Tak wiec ubiegłą zimę spędziłam wytrwale na bieżni, pracując nad szybkością i regulując nachylenie. Dobrze przepracowana zima pozwoliła na wzięcie udziału w pierwszym, i jak dotąd jedynym, półmaratonie ulicznym. Czas nie powalał, ale biegłam bardzo zachowawczo. Dodatkową atrakcją był oczywiście przelotny śnieg z deszczem, który urozmaicał monotonię dystansu :) Na metę dobiegłam praktycznie niezmęczona, z czasem niewiele ponad 2h. Dziś żałuję, że nie zaatakowałam 1.50, bo wiem, że spokojnie dałabym radę zejść poniżej dwóch godzin. Cóż, kolejne wyzwanie przede mną.

Czekając na odbiór depozytu po wspomnianym Półmaratonie Marzanny, i koncentrując się na tym, żeby nie zamarznąć (było naprawdę zimno), dowiedziałam się o tajemniczych zawodach pod nazwą Perły Małopolski. Jeszcze nie wiedziałam, że wpadłam po uszy.

Perły Małopolski to cykl zawodów, obejmujących 5 biegów w małopolskich Parkach Narodowych. Zdecydowałam się na biegi na najdłuższym dostępnym dystansie, czyli ~21 km (dostępne są także biegi na 10 oraz 5 km). Wtedy tak naprawdę zakochałam się w bieganiu po górach. Oprócz fantastycznych widoków - warunki na trasie zmieniają się praktycznie z dnia na dzień. Łatwa ścieżka może zmienić się po deszczu w rwący potok i tak, owszem, trzeba po niej  przebiec! Ostre podbiegi i jeszcze mocniejsze zbiegi to niesamowity sprawdzian dla mięśni. Biegi w palącym słońcu, po śliskich kamieniach, korzeniach, itp. naprawdę nieźle budują wytrzymałość. Przede wszystkie zaś dowiedziałam się, że biegi górskie wygrywa się zbiegami, i że całkiem nieźle opanowałam tą technikę. Jednak wówczas nie potrafiłam jeszcze właściwie wykorzystać tego atutu.


W ubiegłym sezonie zaliczyłam biegi w Ojcowie, Szczawnicy i Zawoi. Trenowałam dalej na płaskim terenie, więc było to dla mnie spore wyzwanie. Oczywiście zaopatrzyłam się w odpowiednie buty, niezbędne do biegania po górach. Odpuściłam biegi w Kościelisku i Rabce, gdyż dosyć niespodziewanie na mojej biegowej ścieżce pojawiła się możliwość sprawdzenia się na królewskim dystansie.

Ponieważ w moim życiu wówczas wiele się działo, niekoniecznie rzeczy które dobrze wspominam, potrzebowałam udowodnić sobie, że jednak jestem coś warta. Za namową kolegi i pomocą znajomych, na mniej więcej dwa tygodnie przed, zdecydowałam się wziąć udział w 37. Maratonie Warszawskim i tym samym spełnić biegowe marzenie życia.

cdn.
(to już będzie ostatnia część, obiecuje :)

3 października 2016 , Komentarze (5)

A o czym to ja...? aaaa, że o bieganiu rano! Ano był taki okres w moim życiu, kiedy zasmakowałam biegowych poranków. Wiązało się to po części z moją pracą, która dawała mi pewne poczucie elastyczności. Choć musiałam ustawiać wszystko z zegarkiem w ręku, żeby zdążyć na czas, i tak wspominam to jako jeden z moich najprzyjemniejszych biegowych epizodów.

Działo się to w okresie wakacyjnym, mniej więcej w drugim roku truchtania. Dzień był w miarę długi, więc wstawałam o 5.45 i o równo 6 zamykałam za sobą drzwi. Nic nie jadłam, piłam jedynie szklankę wody. Tak już mam, że nie potrafię zjeść nawet połówki banana bezpośrednio przed biegiem i nie jestem w stanie żadną siłą tego zmienić. Za to na treningu czuję się świetnie i nie brakuje mi energii. Biegałam wówczas równo 50 minut (Park Lotników w Krk, świetne miejsce!), żeby 6.50 rozpocząć szybki streching. Równo o 7 biegłam pod prysznic i zaczynałam rytuały poranka. Wszystko super, tylko... nawet 5 minutowe opóźnienie w jakimkolwiek z elementów sprawiało, że cały misterny plan w pi... znaczy się sypał :) Czasami wstałam o 10 minut za późno, czasami chciałam pobiegać dłużej... Nic z tego, każda minuta była zaplanowana i nie było możliwości manewru. Wszak tramwaj do pracy nie poczeka.

Dziś mimo wszystko bardzo chętnie wróciłabym do chwil, kiedy mogłam obserwować budzące się miasto. Cały dzień układał się wtedy zupełnie inaczej! Przygoda z bieganiem w takiej formie trwała mniej więcej jakieś 3 letnie miesiące i polecam każdemu spróbować treningu o tej porze! 

W tym czasie zaczęłam mocniej interesować się rozciąganiem (do dziś uważam to za niezbędny element treningu). W weekendy zaliczałam tez dłuższe wybiegania, tak mniej więcej 1.5h. W tempie bardzo rekreacyjnym.

Narzucenie sobie jakiejś formy biegowego reżimu zaowocowały zapisaniem się na pierwszy masowy bieg. Czułam, że chce się sprawdzić. Czułam też, że moje bieganie powinno mieć jakiś cel. Tak więc z początkiem października, przejęta i zestresowana, stanęłam na linii startu 8. Biegu Trzech Kopców. I starałam się wyglądać i zachowywać najbardziej profesjonalnie, jak potrafiłam :)

Trzy Kopce to tak naprawdę górski bieg, choć rozgrywany w Krakowie. Po raz pierwszy miałam okazję zobaczyć i wypróbować jak wygląda bieganie w terenie. Dystans 13 kilometrów teraz nie oszałamia, ale wówczas robił na mnie spore wrażenie. Do mety oczywiście dotarłam (po drodze wypluwając płuca, a w Lasku Wolskim prawie mdlejąc na widok stromego podbiegu), bogatsza nie tylko w piękny medal, ale i cenną wiedzę biegową. Co to za dziwne tubki zostawiane na trasie? Co właściwie powinnam zjeść przed startem? A banany? Po co tyle bananów w punktach odżywiania? Z kolei fatalne błędy dotyczące rozplanowania tempa po raz pierwszy skłoniły mnie do zastanowienia: czy aby moje treningi nie są za bardzo jednostajne?

W efekcie zaczęłam coraz więcej czytać na temat żeli energetycznych, czasu ich wchłaniania. Sporo dowiedziałam się o diecie. A że w niedługim czasie przyszła zima, po raz pierwszy w życiu zaczęłam korzystać z bieżni. Bieganie dalej sprawiało mi ogromny fun, i dalej powtarzałam sobie, że biegam tylko dla przyjemności, ale pojawiły się też pierwsze ograniczenia, typu: dzisiaj nie mogę spotkać się z xyz, bo od dwóch dni nie biegałam, a nie mogę przecież robić sobie za długich przerw. Zwłaszcza, że gdzieś na horyzoncie zaczął majaczyć półmaraton.

cdn.

2 października 2016 , Komentarze (6)

Dopóki jeszcze mogę sobie przypomnieć co nieco bez konieczności łykania bilobliu, moje biegowe początki wyglądały mniej więcej tak: "boże, jak ja tego nienawidzę". A że historia lubi zataczać koło, całkiem podobne zdanie towarzyszyło mi także podczas ostatniego maratonu. Jednak w tak zwanym międzyczasie sporo się zdarzyło, tak więc zacznijmy od początku...

Jako się rzekło, kiedyś nienawidziłam biegania. Tego w szkole oczywiście, głównie dlatego, że były to sprinty rozgrywane w pełnym słońcu, w halówkach, zwykle bez zapowiedzi i tylko po to żeby wpisać byle jaką ocenę do dziennika. Sprinterem nie byłam, nie jestem, i nie będę. Dlatego tez zawrotnej kariery nie zrobiłam, ale skutecznie znienawidziłam biegi.
Swoją drogą, ciekawe jaką minę miałby mój nauczyciel wuefu z technikum, gdybym pokazała mu maratońskie medale :D hmm.. kuszące XD

Tak to już jednak jest, że jeśli nie musimy się do czegoś zmuszać, to zaczyna to smakować zupełnie inaczej. Z powodów, których już nie pomne, razu pewnego ubrałam tenisówki (sic!) i potruchtałam w stronę betonowej dżungli, skwapliwie rozbijając stawy o osiedlowe chodniki. To było jakoś na początku studiów, wiec z dużym prawdopodobieństwem miało to coś wspólnego z odchudzaniem i totalnym brakiem znajomych. Kawał czasu, jakieś 5 lat temu.

Zatem truchtam sobie radośnie, kompletnie nie przejmując się tempem, interwałami czy chociażby wspomnianym, a fatalnym w skutkach obuwiem pseudosportowym. Na początku wyglądało to tak: 3-4 razy w tygodniu, spokojne przebieżki osiedlowe, zawsze wieczorem i zawsze bez konkretnego czasu. Czasami to było 40 min, czasami trochę więcej. A czasami mniej, jak byłam na tyle nierozważna (albo głodna), że nażarłam się przed bieganiem i zdychałam po paru krokach.

W tym beztroskim okresie miałam przyjemność pierwszy raz widzieć na własne oczy i gratulować medalu maratońskiego osobie z mojego otoczenia. Całkiem szczerze uważałam, że maraton nie jest nawet moim biegowym marzeniem. Maratończyków zaś postrzegałam jako nad-ludzi i w najśmielszych wizjach nie przyszło mi do głowy, że kiedyś będę się zaliczała do tego grona. Było mi dobrze z moim bardzo amatorskim truchtaniem (bo z bieganiem to jednak niewiele miało wspólnego, patrząc tak z perspektywy czasu) i nie planowałam tego specjalnie modyfikować.

Po pewnym czasie oczywiście zamieniłam trampki na porządne buty, ale przełom nastąpił, kiedy zaczęłam biegać rano.

cdn.

Ok, w założeniu to nie miała być powieść w odcinkach, ale czuje że wyjdzie to to sporo dłuższe niż jeden wpis potrafi pomieścić. A że jest niedziela, trzeba się mentalnie przygotować do poniedziałkowych katuszy w pracy :/ 

29 września 2016 , Komentarze (9)

maja

Zacznijmy z grubej rury:

38. Maraton Warszawski przeszedł do historii, a jego ukończenie stało się także moim udziałem.

I z pozytywów to by było na tyle...

Nie będę zanudzała szczegółami przygotowań przedstartowych i samego biegu - zdaje sobie sprawę, że nie-biegaczy to prawdopodobnie niewiele obchodzi. Prawdą są jednak dwie rzeczy, o których muszę napisać:

1. Emocje, towarzyszące drugiemu maratonowi, mają się nijak do pierwszego. Pierwszy, bez względu na wynik, to czysta euforia i spełnienie marzeń. Drugi - po prostu bieg, który trzeba dobrze rozegrać. Wiesz już, że będzie bolało. Wiesz, że głowa będzie świrować. Przede wszystkim wiesz zaś, że na mecie nie będzie czekał ten pierwszy, wymarzony medal. Dość demotywujące.

2. Maraton tak naprawdę zaczyna się od 30 km. Do tej granicy to po prostu dłuższe wybieganie. Nieistotne jest, jak świetnie czujesz się na 21 km. Prawdopodobnie przy 35 km i tak będziesz zdychał. A na mecie nie będzie szału...

Medal, choć imponujący, nie przyniósł mi żadnej radości. Zwyczajnie była to moja porażka. Choć z życiówki urwałam kilka minut, i tak nadal pozostaje żałosna. Przyczyn porażki było kilka, podstawowa to oczywiście waga - której daleko do wagi startowej. I która ciągle rośnie. Poza czysto treningowymi błędami, liczyłam jednak, że wynik będzie nieco lepszy. Wiele mogę zwalić na kontuzję kolana, na nie najlepszą dyspozycję dnia, co jednak nie zmienia faktu, że:

Całkowitą winę za porażkę ponoszę ja i mój brak silnej woli, czy to w kwestii diety, czy treningów.

Nie pozostaje mi nic innego, jak tylko zmienić biegową taktykę i oczywiście, zrzucić nadmiar obrastającej mnie żółtej tkanki.

Moje samopoczucie niestety leży. Nie specjalnie mam pomysł, jak je podnieść.