Ostatnio dodane zdjęcia

Sylwetka

Poprzednia Początkowa sylwetka
Obecna Obecna sylwetka
Cel Mój cel

O mnie

Talia jak balia, dupa jak szalupa. Co dzień w kiecce mini, choć nogi jak u świni.

Informacje o pamiętniku:

Odwiedzin: 3077
Komentarzy: 23
Założony: 3 lutego 2018
Ostatni wpis: 28 stycznia 2019

Pamiętnik odchudzania użytkownika:
CoSeSchudneToSeZgrubne

kobieta, 39 lat, Łódź

160 cm, 75.00 kg więcej o mnie

Wpisy w pamiętniku

28 stycznia 2019 , Komentarze (3)

Ogarniam się od dziś od nowa. Ostatni tydzień to była istna katastrofa dietetyczna, której skutkiem jest beznadziejne samopoczucie fizyczne i psychiczne. Tak, tak jest: śmieciowe jedzenie = śmieciowe myśli i samopoczucie. Czas więc wziąć tyłek w troki i zawalczyć o lepszą i szczęśliwszą wersję siebie! Dziś drugi dzień @, więc tym lepiej: woda schodzi z tkanek, cera się poprawia, humor również :) Nic, tylko działać :) Życzę dużo siły i powodzenia sobie oraz wszystkim, którzy to czytają :)    

18 stycznia 2019 , Komentarze (3)

Obiecałam sobie pisać tu częściej, jednak na obietnicach się skończyło. No trudno, mówi się. Spróbuję nadrobić :) Jest trochę do streszczenia :) Zastanawiam się tylko, czy lepiej będzie chronologicznie, czy tematycznie. Spróbuję według drugiej opcji, a jak będzie trzeba, podam czas konkretnych zdarzeń. No to zaczynam:

Odchudzanie/dieta

Ze wstydem przyznam, że się nie pomierzyłam tak jak planowałam. Coś mi się wydaje, że jednak nie zeszłam z tych "setek", aczkolwiek po ciuchach czuję spory luz :) Na obecną chwilę chyba wolę mierzyć postępy ciuchami niż miarką krawiecką lub wagą. Tak więc, zgubiłam co nie co, chociaż moja dieta była daleka od ideału, który sobie założyłam. 

Co było na plus:

  • praktycznie codziennie gotuję (i domowe, samodzielnie przyrządzone żarełko smakuje mi milion razy lepiej niż najwymyślniejsze nawet "gotowce". Ah, ta skromność!)
  • zdecydowanie ograniczyłam sklepowe "gotowce" przeznaczone do odgrzania w mikrofali/zalania wrzątkiem itp. Raz na jakiś czas miałam ochotę na jakiś tego typu "rarytas". Kupowałam, jadłam i ...ze zdziwieniem zauważałam, że to wcale nie jest takie smaczne! Słodycze też już mi nie smakują tak jak dawniej, zwłaszcza te sklepowe. Są po prostu za słodkie i zbyt sztuczne w smaku! Niestety, dość często (średnio raz na tydzień) jadałam na mieście (przeważnie pizza lub kebab), ale to też na szczęście mi spowszedniało i przestało być atrakcją. Domowe jedzenie wygrywa :)
  • wykorzystuję każdą okazję, żeby się ruszać. Nie uprawiam żadnego sportu, nie ćwiczę, ale dużo chodzę. Kilkukilometrowy spacer sprawia mi niesamowitą przyjemność (w sumie zawsze tak było, to znaczy we względnie "szczupłych" okresach mojego życia, bo jak waga rosła, to zmęczenie dawało się szybciej we znaki i chodzenie nie było już taką przyjemnością).
  • ani razu nie miałam mega napadu na jedzenie. Skończyło się również podejście w stylu "skoro zjadłam ten kawałek pizzy, to wszytko stracone. Zaczynam od nowa od jutra, a dziś jem, jakby jutra miało nie być." NIE! Koniec z tym już dawno! Przestałam lubić uczucie przejedzenia.

A co na minus:

  • zdecydowanie za dużo (i za często) napojów procentowych. Ale nie ma to jak posiedzieć przy piwku w dobrym towarzystwie :). I żeby rozwiać wątpliwości: najpierw towarzystwo, następnie alkohol. Taka jest moja hierarchia. Nigdy odwrotnie. Staram się jednak ograniczać, mam już przesyt, a nawet pewien wstręt do alko. No i wiadomo - kasy szkoda :D
  • zdecydowanie za często "gotowce" i stołowanie się na mieście, o czym pisałam już wyżej. 
  • postęp wolniejszy niż zakładałam. Jednak to wynika z powyższego. Ostatecznie jednak nie żałuję. Bo i po co? Przeszłości już nie zmienię, mogę co najwyżej wyciągnąć wnioski. Może właśnie dzięki temu nie rzuciłam się jak dzika na jedzenie?

Nowe znajomości

W pracy poznałam kilka fajnych dziewczyn. Jedna z nich zainspirowała mnie i zmotywowałam, bo w ciągu roku zrzuciła 35 kg i wygląda teraz super. Z nią, oraz z pozostałymi, przegadałyśmy sporo na temat dbania o siebie, ciuchów, makijażu. Dziewczyny mają naprawdę dużą wiedzę na te tematy. Zainspirowały mnie do malowania się na co dzień, a nie tylko od święta, i zakupu nowych, fajnych ciuchów "na teraz", czyli w odpowiednim rozmiarze. Niestety, nasze drogi się rozeszły, bo dwie z dziewczyn zmieniły pracę, więc na razie się nie widujemy, mamy jednak kontakt na FB. Szkoda, że już razem nie pracujemy, niemniej jednak wiem, że to była dla nich zmiana na korzyść, więc życzę im, aby wiodło się im jak najlepiej :)


Odkrycia

Aplikacje Google Keep i Instagram to prawdziwe hity :) Bardzo pomagają w gromadzeniu inspiracji kulinarnych (i nie tylko). Dajmy na to, ugotuję coś fajnego, robię fotkę, dodaję opis i zapisuję w którejś z tych aplikacji, żeby mieść inspirację na przyszłość, gdyby zabrakło mi pomysłu na śniadanie/obiad/przekąskę. I pomyśleć, że jeszcze kilka miesięcy temu uważałam Instagram wyłącznie za serwis do wrzucania selfiaczków dla nastolatek :D


A poza tym...

Tak ogólnie, życiowo, raz jest lepiej, raz gorzej, ale w ostatecznym rozrachunku OK :) Z dobrych chwil się cieszę, a w gorszych powtarzam sobie, że: mam dwie sprawne ręce, dwie sprawne nogi, widzę, słyszę, mówię, mam dach nad głową, mam co jeść, mam w co się ubrać, mieszkam w bezpiecznym miejscu, mam do kogo się odezwać, jestem zdrowa fizycznie i psychicznie, mam pracę, którą bardzo lubię oraz fajnych współpracowników, no i stać mnie na to piwo i pizzę na mieście :) Niby oczywiste rzeczy, ale wystarczy wyobrazić sobie ich utratę, żeby docenić, ile znaczą.

To tyle na dziś. Postaram się bywać tu częściej!      

1 października 2018 , Komentarze (2)

Co mnie pokonało? Moje podejście: wszystko albo nic! Czyli to, co zwykle. Nie chce mi się nawet rozpisywać na ten temat, bo i tak zapewne każdy wie, o co w tym chodzi. Wiosną jakoś się trzymałam, nawet z dobrymi efektami. Jednakże po Wielkiejnocy było ciężko mi się ogarnąć na nowo i wróciłam na dobre tory dopiero w maju, ale tylko na trzy tygodnie. Całe lato (jak pamiętamy, w tym roku wyjątkowo długie) to była istna jazda po bandzie: jedzenie na mieście, kanapki i fast foody z automatu lub cateringu w pracy, oprócz tego domowe jedzenie (bo swoje, gotowane jednak bardzo lubię). A do tego często wieczorami było zimne piwko na balkonie, albo w jakimś fajnym lokalu z bardzo dobrymi (i bardzo drogimi) piwami regionalnymi. Nic dziwnego, że d**a coraz grubsza, a portfel coraz chudszy :D 4 miesiące solidnego popuszczania pasa nie mogły ujść mi bezkarnie, więc tak oto tu wracam z nowym planem, którym jest jedzenie czysto w 80-90% (nie w 100) w rozrachunku tygodniowym. Od teraz pozwolę sobie na zachciankę (nie cheat meal ani tym bardziej cheat day, ale na 1 "zakazaną" na co dzień rzecz) raz w tygodniu - z założenia w niedzielę. Jeśli jednak zdarzy się zjedzenie czegoś poza planem w inny dzień niż niedziela, to w niedzielę będę jeść czysto. Cykl tygodniowy ustalam od poniedziałku do niedzieli, i w każdym takim cyklu może być tylko jeden dzień, w którym zrealizuję jedną zachciankę jedzeniową (przy czym lepiej, żeby nie były to dwa dni z rzędu, czyli niedziela i następujący po niej poniedziałek. Jednakże, jeśli tak zrobię, to odpuszczam zachciankę w następną niedzielę. W ramach wyjaśnienia, zachcianka to jakiś fast food na mieście lub z cateringu w pracy, słodycze (najlepiej domowe!) albo bardziej kaloryczny domowy obiad (jak np. talerz frytek z patelni). Będę natomiast unikać gotowców sklepowych (typu pierogi, krokiety, zupki chińskie, parówki, pizze i zapiekanki do odgrzania, słodkich gazowanych napojów). Tak, ze wstydem i niesmakiem przyznaję się do jedzenia tych wszystkich wynalazków wymienionych w nawiasie. Sama siebie nie rozumiem, przecież to nawet zbyt smaczne nie jest :/ A, no i oczywiście alko też out :-) Moim celem jest odchudzenie tyłka i utuczenie konta bankowego :D Do końca roku zamierzam zejść z wymiarów 3-cyfrowych na 2-cyfrowe. Wagi nie mam, może to i lepiej :D Mogę polegać na miarce krawieckiej i ciuchach (oby coraz luźniejszych!). Swoją drogą, jak ciężko jest się wymierzyć przy takiej kulistej sylwetce. Bo jak tu poprowadzić miarkę wokół talii, jak nawet nie wiadomo, gdzie ta talia jest. Albo ja po po prostu nie umiem tego poprawnie zrobić. Za każdym razem wychodziły mi inne wyniki, nie wiem jak to w ogóle możliwe (?). Może to przez to, że trudno mi było poprowadzić miarkę równo (na dokładnie tej samej wysokości) wokół danego obwodu, albo raz mierzyłam się na luzie, a drugi raz ciaśniej. Po kilku próbach w końcu udało mi się w końcu ustalić te diabelskie liczby. Uwaga, oto one: 105/92/108 w kolejności: cycki, talia (a właściwie miejsce na środku tułowia, bo talią trudną to nazwać), zad. Do końca roku mam plan zejść w cyckach i zadzie do liczby 2-cyfrowych, a w talii poniżej 80 cm. To chyba realne założenie.

P.S. No i oczywiście postaram się pisać tu w miarę regularnie. Chciałam nawet skasować obecne konto i założyć nowe, ale trochę szkoda mi było tekstów, które tutaj naskrobałam, a do tego weszłam w statystyki odwiedzin pamiętnika, i okazało się, że były regularnie, aż do września. Czyli ktoś tu jednak zaglądał w okresie mojego długiego milczenia :D         

11 lutego 2018 , Komentarze (4)

Postanowiłaś schudnąć. W tym celu ustaliłaś sobie dietę. Jak dotychczas, idzie Ci bardzo dobrze. Od 1. stycznia trzymasz się ściśle zasad swojego nowego, zdrowego stylu odżywiania. Czasami zdarzają się trudne momenty, na przykład gdy inni jedzą „zakazane” rzeczy w Twojej obecności. Jednak Ty dzielnie walczysz z wszelkimi zachciankami i pokusami. Motywacji dodaje Ci spostrzeżenie, że zgubiłaś już kilka centymetrów w obwodach, a ubrania jakoś ładniej na Tobie leżą. Przez kilka tygodni jest perfekcyjnie, jesteś z siebie taka dumna. Jednak w końcu nadchodzi ten straszny dzień – Tłusty Czwartek. Słowo „pączek” jest najczęściej powtarzanym słowem dnia i odmieniane jest przez wszystkie przypadki. Wchodzisz do Internetu, a tam natychmiast bombardują Cię memy z pączkami i niezliczone ilości przepisów na ten słodki wypiek. Ledwie wychodzisz z domu, a już za najbliższym rogiem atakuje Cię widok pączków pyszniących się zuchwale na witrynach spożywczaków. Dzielnie opierasz się temu ogólnospołecznemu szaleństwu. „Żadnych pączków! Jestem ponadto! Nie mogę złamać diety! A w ogóle ten cały tłusty czwartek to kolejny komercyjny wymysł, żeby wyciągnąć od nas kasę!” – przekonujesz się w myślach. Po półgodzinnym spacerze docierasz do pracy, a tam niemal od progu wita Cię szef z tacą pełną pączków.

Poczęstuj się, proszę. –  zachęca

Nie, dziękuję. Jestem na diecie! –  odmawiasz

W tłusty czwartek żadne diety nie obowiązują. Weź chociaż jednego! –  namawia

W sumie to nie przepadam za pączkami. – próbujesz się wykręcić

Te są przepyszne, pieczone na specjalne zamówienie w naszej zaprzyjaźnionej cukierni. –  przekonuje dalej.

No dobrze. Chyba jednak się skuszę! Dziękuję! – postanawiasz się poczęstować, przekonana ostatnim argumentem i kuszącym zapachem.

Zjadasz z apetytem, lecz już po chwili nachodzą Cię wyrzuty sumienia. „O nie! Złamałam dietę! A tak dobrze mi szło! Teraz na pewno przytyję! A już na sto procent opóźnię odchudzanie!” – panikujesz w myślach. Gdy emocje nieco opadają, zaczynasz kombinować: „Skoro i tak już zjadłam tego pączka, to nie ma sensu trzymać dziś diety. Od jutra zaczynam wszystko od nowa. A może nie... Przecież jeszcze kilka dni karnawału, we wtorek ostatki, wtedy faworki będą rządzić. Wrócę do diety po ostatkach, tym razem już bez żadnych odstępstw.” Ruszyła machina! Włączyło Ci się myślenie zero-jedynkowe: wszystko albo nic, czarne albo białe, dieta albo żarcie, nie ma nic pośrodku. Do końca dnia jesz wszystko, na co tylko masz ochotę. Przecież już i tak złamałaś dietę. Zresztą już niedługo te pyszności staną się dla Ciebie tabu. Nie będzie już żadnego odstępstwa, żadnej skuchy (aż no następnego razu).


Oczywiście to powyższe jest napisane z przymrużeniem oka, tak półżartem. Co jednak nie zmienia faktu, że jeszcze do niedawna myślałam i postępowałam w taki sposób. Na szczęście w tym roku postawiłam przyjąć do wiadomości, że to nie prowadzi do niczego dobrego. Zjedzenie jednego pączka nie oznacza, że już do końca dnia mam sobie folgować, bo „przecież już i tak wszystko przepadło”. Wcale nic nie przepadło! Od jednego, a nawet kilku pączków/faworków/kawałków ciasta/cukierków, nie przybędzie kilogram tłuszczu, no chyba że ich jedzenie stanie się codziennością.

W tym roku moja „tłustoczwartkowa rozpusta” wyglądała tak, że zjadłam w pracy jednego pączka oraz dwa spore kawałki pizzy. Na więcej już nawet bym nie miała siły, także na tym skończyło się moje „złamanie diety” (cudzysłów dlatego, że już wiem, jakie to bzdurne powiedzenie). Żeby jednak nie było tak idealnie, wieczorem wypiłam kilka karnawałowych piwek, oczywiście w miłym towarzystwie i bez podjadania :). Za to dziś, pisząc ten tekst, popijałam wodę mineralną – też gazowana, też orzeźwiająca, a nie dostarcza zbędnych kalorii i nie odwadnia :)

7 lutego 2018 , Komentarze (3)

Dzisiaj będzie krótko. Podzielę się z Wami moimi pomysłami na obiady, które zabieram do pracy. Nie podaję dokładnych przepisów, tylko opisy potraw, które wrzucam do lunchboxa. Zresztą prawdę mówiąc, rzadko trzymam się konkretnych przepisów. W kuchni przeważnie improwizuję, i muszę nieskromnie przyznać, że efekty są zadowalające :) Nawet, jeśli robię potrawę z przepisem w ręku, to często i tak coś zmienię, np. przyprawy, jakiś składnik, niekiedy proporcje. Moja Mama gotowała (pysznie!!!) w ten sposób, kiedyś się dziwiłam, jak można nie trzymać się przepisu, tylko modyfikować go według uznania, a dziś sama tak robię :) 

A oto moje przykładowe żarełko do lunchboxa:

  1. Wędzone mięso z kurczaka + ryż jaśminowy/basmati/inny biały + cebula pokrojona w kostkę + świeże pomidory + szczypiorek + odrobina pieprzu do smaku

  2. Rozdrobniona makrela wędzona + cebula pokrojona w kostkę (wymieszane razem) + porcja ryżu jaśminowego (nie mieszać z makrelą i cebulą)

  3. Kasza jaglana + jabłka z cynamonem (jabłka obieramy, kroimy na ćwiartki i dusimy w garnku z wodą i cynamonem. Następnie mieszamy z ugotowaną kaszą jaglaną. Można dodać orzechy, np. włoskie, laskowe).

  4. Czerwona zupa: wywar mięsno-warzywny + czerwona soczewica + czerwona papryka + czerwona cebula + pomidory (świeże lub z puszki). Żeby zaostrzyć smak zupy, często dodaję „Węgierską pastę paprykową ostrą” firmy Rolnik (dostępną w słoiczkach 190 g). 

  5. Gotowane serduszka kurczęce z kaszą gryczaną i szpinakiem/zielonym groszkiem/zieloną fasolką (warzywa mogą być z mrożonki)

4 lutego 2018 , Komentarze (4)

Przeglądając katalog wyzwań, natrafiłam na „52 książki w 2018r.”. Wstyd się przyznać, ale nie pamiętam kiedy ostatni raz przeczytałam jakąś książkę. Co najwyżej darmowe e-booki o objętości 10-20 stron. Przez ostatnie lata czytałam głownie gazety, zwłaszcza - jak ja to nazywam - „czytadła”, czyli gazety z opowiadaniami „z życia wziętymi” :) Nazywam je żartobliwie „czytelniczym fastfoodem”. Książki nie ruszyłam już od dawna, co w moim przypadku jest wielkim krokiem wstecz, bo przez całe dzieciństwo i wczesną młodość dużo czytałam. Moją wymówką było wieczne zmęczenie i brak czasu. Fakt - przez ostatnie dwa lata bardzo dużo pracowałam, często po 6, a niekiedy nawet 7 dni w tygodniu (nadgodziny...), do domu wracałam w okolicach godziny 18-19. A trzeba jeszcze było przygotować obiad na następny dzień, ogarnąć dom itd. Ani się spostrzegłam, nastawał wieczór i trzeba było iść spać. Na żadne ambitne zajęcia nie było już miejsca. Niedobór czasu, zmęczenie - mogłam tak usprawiedliwiać się w nieskończoność. Jednak od listopada zmieniłam pracę na taką, dzięki której mam teraz więcej czasu. Mogłabym w końcu robić te wszystkie ciekawe rzeczy, o których do tej pory myślałam: „gdybym tylko miała więcej czasu...”. Tymczasem... nadal spędzałam wolne chwile na przeglądaniu banałów w Internecie, imprezowanie lub... spanie po kilkanaście godzin na dobę (tak, niedobór snu przez ostatnie dwa lata również stał się jedną z moich ulubionych wymówek). Ponadto ciągle wmawiałam sobie, że muszę w końcu odpocząć, odmóżdżyć się, zrelaksować. Jednak ostatnio coraz bardziej męczy mnie ten stan. Nachodzą mnie pytania, gdzie się podziała na wszechstronna dziewczyna, która lubiła czytać, robić zdjęcia, obrabiać grafikę, pisać, uczyć się nowych rzeczy. Zdaje się, że jej miejsce zajęła pusta, nudna osoba, której „nie chce się nawet chcieć", za to ciągle szuka wymówek na swoje płytkie życie. Bo prawda jest taka, że moim problemem wcale nie jest (ani nie był) brak czasu. Przecież nie ważne, jakbym nie była zajęta, zawsze miałam go wystarczająco na przeglądanie przypadkowych treści w Internecie czy imprezy. Dlatego od teraz ustalam sobie następujący plan:

  • Czytać książki! Zacznę od pozycji „Pod czujnym okiem” Chevy Stevens (448 stron), którą chyba z 1,5 roku temu pożyczyła mi moja Mama i która wciąż czeka na przeczytanie (wstyd, wiem). Następnie będzie pora na „Śpiące królewny” Stephena Kinga i Owena Kinga (736 stron), którą dostałam na Gwiazdkę 2017. W następnej kolejności sięgnę pewnie po coś z domowych zbiorów lub z bookcrossingu z pracy.
  • Ułożyć puzzle 1000 elementów, które kupiłam sobie dobry rok temu (i nadal leżą nieotwarte), a następnie puzzle 3000 elementów, które dostałam na swoje ostatnie urodziny.
  • Dołączyć do lokalnego klubu turystów pieszych. Już 3 lata temu miałam taki plan, jednak czasu było brak (i akurat w tym wypadku ta wymówka miała rację bytu).
  • Eksperymentować z gotowaniem, wypróbowywać nowe przepisy kulinarne.
  • Pisać!!! Kiedyś to uwielbiałam, pisałam nawet krótkie opowiadania, wiersze. Później porzuciłam, tak jak chociażby czytanie. Póki co będę pisać tylko tu, na Vitalii. Eh, jak to ja mam z tym pisaniem, że zawsze tak dużo mi wychodzi :/ To miała być króciutka notatka, a wyszedł niezły tasiemiec :) Chyba pora kończyć i iść czytać „Pod czujnym okiem” :)

4 lutego 2018 , Skomentuj

Kilka lat temu miałam konto na Vitalii. Nazwy nawet nie podaję, bo mało się udzielałam i raczej nikt mnie będzie pamiętał. Wtedy miałam podobną wagę i cel jak teraz. Celu do końca nie osiągnęłam, tylko wiecznie bujałam się z wagą w okolicach 60-70 kg. Tym, co mnie gubiło, było podejście przedstawione w moim poprzednim wpisie na tym blogu. Teraz wracam z nowymi założeniami:

  1. Jem wszystko, na co mam ochotę, pod warunkiem, że jest to jedzenie przygotowane samodzielnie. Żadnych kupnych, gotowych dań do odgrzania!
  2. Eliminuję sklepowe słodycze, przekąski i wszelkie wysoko przetworzone jedzenie. Jeśli słodycze - to tylko przygotowane samodzielnie, np. ciasta, desery. Z przekąsek: orzechy, bakalie (np. mieszanka studencka, jednak taka bez kandyzowanych owoców). Orzechy laskowe, ziemne, pistacje, migdały, a nawet solone arachidy - zawsze spoko.
  3. Piję niesłodzone herbaty (wszelkiego rodzaju), czarną parzoną kawę bez dodatków, sok pomidorowy, wodę mineralną (najchętniej gazowaną, ale niegazowana też ujdzie).
  4. Nie przejadam się, ale i nie głodzę. Kalorii nie liczę. Jem 3-4 razy dziennie o w miarę stałych porach lub kiedy jestem głodna.
  5. Ruch - przy okazji codziennych czynności (spacery, ogarnianie mieszkania). Nie ćwiczę nic specjalnie. Wiosną zamierzam zacząć jeździć na rolkach.

Działam tak od Nowego Roku i pierwsze efekty (w postaci luźniejszych ciuchów) już mam. Schodzę z początków otyłości, czyli z 78-80 kg przy 160 cm wzrostu. Od 1.01.2018 ani razu nie zjadłam żadnych sklepowych słodyczy, słonych przekąsek ani gotowych dań do odgrzania (typu pierogi, krokiety). Jedyną moją słabością i zgubą jest weekendowe piwko (a przeważnie 3-4) lub winko. Czasem wpadają jakieś % w tygodniu, ale staram się eliminować ten niefajny nawyk, który zresztą - jak zauważyłam - przeszkadza w chudnięciu. Chciałabym szybkie, natychmiastowe efekty, i najlepiej z rozmiaru 44 wskoczyć od razu w 36, ale już wiem, że to nierealne. Doświadczenie pokazało, że co nagle to po diable, nie chcę już wracać do starego schematu: drastyczne ograniczenia - odrabianie strat, 5 kg w dół, 10 kg w górę. To właśnie „dzięki” takiemu podejściu znów tu jestem.

3 lutego 2018 , Komentarze (4)

Skończył się rozpustny grudzień, a tym samym stary rok, który miał być idealny, pełen inspiracji, sukcesów, ciekawych przeżyć, pozytywnych zmian, a znów wyszło jak wyszło. Na szczęście nie wszystko stracone, bo oto nastał Nowy Rok – czas wielkich postanowień, obietnica nowego początku, nowego, lepszego życia, oraz walki o zgrabną figurę. Nowy Rok, nowy miesiąc, nowy tydzień, nowe możliwości! Zaczyna się tak perfekcyjnie – od poniedziałku! To musi być znak! Tym razem MUSI się udać! Zaczynasz już od dziś. Postanawiasz: nie jem słodyczy ani innych „śmieciowych”, wysoko przetworzonych produktów, wywalasz słodkie, gazowane napoje, tylko woda i herbatki ziołowe, rano ulubiona kawa bez cukru i mleka, ostatni posiłek o 18. Zapisujesz się na siłownię lub do fitness clubu, czasem ćwiczysz w domu z You Tube. Starasz się więcej ruszać każdego dnia: windę zamieniasz na schody, transport samochodem/autobusem na energiczny spacer. Masz pełno energii, jest super! Jakie to proste! Już po tygodniu ubrania robią się luźniejsze w pasie. Jak tak dalej pójdzie, już latem będziesz miss każdej plaży! Na pewno tak będzie – w końcu już prawie dwa tygodnie jesteś na swojej nowej, zdrowej diecie. Tymczasem nadchodzi piątek, idziesz ze znajomymi na imprezę. „Żadnej rozpusty”, postanawiasz. Może 1-2 piwka, może jakiś mały drink, bez podjadania. Wypijasz 2 piwa, impreza trwa w najlepsze. Nie chce Ci się wracać do domu, postanawiasz zostać jeszcze trochę. Ale tak o „suchym pysku”? Sięgasz po trzecie piwo, sączysz powoli, aby starczyło na dłużej. Ktoś częstuje chipsami. Chcesz odmówić, ale Twoja ręka sama wysuwa się w stronę talerza. „Co mi szkodzi, w końcu tyle czasu wszystkiego sobie odmawiałam, raz się żyje, a od jutra wracam na dobre tory!” – rozgrzeszasz się w myślach. Te kilka chipsów wywołuje ochotę na więcej. Podchodzisz do stołu z przekąskami. Sięgasz kolejno po słone paluszki, orzeszki, koreczki. „Tylko odrobinkę, kawałeczek, a od jutra znów dieta” – usprawiedliwiasz się sama przed sobą. Następnego dnia rano budzisz się z wyrzutami sumienia. Było tak idealnie, a musiałaś wszystko zawalić jedną imprezą! Idziesz zjeść zdrowe, lekkie śniadanie. W drodze do lodówki uświadamiasz sobie, że jest sobota – sam środek weekendu! W takim razie, po co się ograniczać? W końcu kto o zdrowych zmysłach odchudza się od soboty? Od poniedziałku – to rozumiem! Przez całą sobotę i niedzielę jesz wszystko, na co masz ochotę, bez żadnych ograniczeń. Biegniesz do sklepu po ulubioną czekoladę. „Ten ostatni raz” - obiecujesz sobie w myślach. Nastaje poniedziałek. Tak jak sobie postanowiłaś, wracasz na „dobre tory”. Od samego rana jesz lekko i zdrowo, po południu ćwiczysz. Idzie Ci dobrze przez kilka dni. Tymczasem znów wypada jakaś impreza, po drodze czyjeś urodziny, poza tym karnawał ciągle trwa. Zaczynasz od poniedziałku. Kolejnego. I następnego. Jest już luty – nowy miesiąc, nowy początek, nowa okazja do rozpoczęcia diety. Mniejsza z tym, że czwartek, ważne, że pierwszy dzień miesiąca! Rezygnujesz z weekendowej zabawy. Znów dieta i ćwiczenia idą pełną parą. Aż nadchodzi sądny dzień – Tłusty Czwartek. Ktoś częstuje pączkiem. Jak tu odmówić w taki dzień? A poza tym ukrywasz się ze swoim odchudzaniem. Nie chcesz, aby ktokolwiek o tym wiedział, po co mają komentować, a później podśmiewać się, w razie gdyby znów Ci nie wyszło? Do końca dnia zjadasz co najmniej 5 pączków. W końcu to tylko dzisiaj, jutro powrót na dietę. Jednak w pewnym momencie przypominasz sobie, że we wtorek ostatki. W takim razie, jaki sens ma przejście na dietę na kilka dni? Zaczniesz po ostatkach, a tymczasem musisz wyszaleć się przez ostanie dni karnawału! W środę zaczyna się Wielki Post. Tradycyjnie – rybka na śniadanie, obiad i kolację. I chociaż z religią od wielu lat jesteś na bakier, uznajesz ten dzień za doskonałą okazję na rozpoczęcie diety. To tylko 46 dni (liczysz dokładnie!), w Wielkanoc wszystko sobie odbijesz :) Plan wydaje się świetny, a jednak nie wszystko układa się po Twojej myśli. Po drodze wypadają czyjeś imieniny w rodzinie. Nie wypada nie zjeść kawałka ciasta. I jak to zwykle bywa, na jednym się nie kończy. A jeśli już raz „popłynęłaś”... to odpuszczasz całkowicie. Planujesz zacząć od nowa od 1. marca. Nie dość, że to pierwszy dzień nowego miesiąca, to jeszcze Dzień Puszystych! Wprost idealnie! Zaczniesz dziś, a za rok o tej porze to już nie będzie Twoje święto! Jednak i tym razem dieta zostaje złamana. Wypada jakaś uroczystość rodzinna, jakaś impreza z dawno nie widzianymi znajomymi, ktoś w pracy/na uczelni częstuje słodyczami domowego wyrobu („Sama robiłam, to takie pyszne, no poczęstuj się, nie odmawiaj, bo się obrażę”). Zaczynasz dietę od poniedziałku. I kolejnego. I następnego. W końcu nadchodzi Wielkanoc! No, teraz to sobie pofolgujesz! Co prawda zauważasz, że od początku roku Twoja waga nic a nic się nie zmieniła (albo na plus, jeśli już), jednak uciszasz wyrzuty sumienia postanowieniem, że natychmiast po świątecznej wyżerce wracasz na dietę. Jednak po Świętach zostaje tyle pysznego jedzenia. Trzeba to dokończyć, bo inaczej się zmarnuje. Z każdym dniem coraz trudniej jest Ci „się ogarnąć”. „Jeszcze tylko trochę sobie pojem, niech tylko majówka minie, a od razu biorę się za siebie. No bo jak tu zrezygnować zimnego piwka, chipsów i kiełbasek z grilla w długi majowy weekend.” – tłumaczysz się sama przed sobą. Dni robią się coraz dłuższe i cieplejsze, a Ty podejmujesz kolejne rozpaczliwe próby zrzucenia chociaż kilku (a najlepiej kilkunastu) zbędnych kilogramów. Przecież już lada dzień lato, wyczekany urlop, a Ty tak bardzo chcesz wyjść na plażę w bikini! Przez tyle lat sobie tego odmawiałaś, bo czułaś się za gruba, ale w tym roku musi w końcu się udać! „Zostały jeszcze 3 tygodnie, czy zdążę?” – zastanawiasz się w panice. Pomimo tlących się jeszcze resztek wiary w swój spektakularny sukces, z dnia na dzień coraz wyraźniej uświadamiasz sobie, że w tym roku znów nie pokażesz się w bikini. Nie założysz również szortów (bo zeszłoroczne są za małe i brzuch wylewa się znad paska), nie założysz letniej sukienki (bo obcierają się uda), a wszystkie letnie topy podjeżdżają do góry i zawijają się w miejscu, gdzie powinna być talia. Calutkie upalne lato chodzisz w luźnych, przewiewnych materiałowych spodniach lub rozciągniętych legginsach do kolan i wielkich T-shirtach. Od czasu do czasu przychodzi Ci ochota na wyjście w sukience, jednak bez rajstop jest naprawdę trudno: nieprzyjemnie obcierające się przy każdym kroku uda, bolesne obtarcia, przed którymi nawet rajstopy nie zawsze ochronią. To już lepsze te legginsy. Jest Ci niewygodnie i źle. Z przykrością i zazdrością patrzysz na szczupłe dziewczyny, które paradują w letnich, skąpych ciuszkach. Jednocześnie, przez całe lato zajadasz się lodami, chipsami i kiełbaskami z grilla. A to wszystko zapite litrami zimnego piwa. Na wakacjach robisz zdjęcia pięknych krajobrazów, ale nie siebie na ich tle. Unikasz aparatu jak ognia, bo na zdjęciach wychodzisz tragicznie. Nieliczne, na których jesteś, leżą sobie na karcie pamięci w aparacie lub na dysku komputera. Nie chce Ci się ich oglądać. Nie możesz uwierzyć, że wyglądasz tak źle. Chciałabyś pochwalić się ładną fotką z wakacji na portalu społecznościowym, ale wstyd Ci przed znajomymi (zwłaszcza tymi dawno nie widzianymi), że wyglądasz jak gruba, stara, nieatrakcyjna baba zamiast jak młoda, piękna dziewczyna, której obraz nosisz w swojej głowie. Naprawdę w to wierzysz, wszak lustro jest bardziej łaskawe. Jednak zdjęcia bezlitośnie obnażają każdy mankament, nie pozostawiając żadnych złudzeń. U schyłku lata postanawiasz sobie: „No dobra, koniec tej festy, chyba wskoczyło mi ostatnio parę kilo, tak dłużej być nie może, od września dieta!” We wrześniu trafia się kilka imprez, tak na zakończenie lata. Gdzieś tam po drodze masz urodziny. W dodatku na Twoim osiedlu otworzyli niedawno nową restaurację. Musisz spróbować, co dobrego tam serwują. Lokalna pizzeria ogłasza atrakcyjną promocję w okazji 5. rocznicy swojej działalności. No jak tu nie skorzystać? Termin rozpoczęcia diety przekładasz na październik (oczywiście musi to być pierwszy października, bo inaczej się nie liczy!). Pomimo dobrych chęci, jesienna aura nie zachęca do aktywnego trybu życia. Coraz krótsze i zimniejsze dni sprawiają, że wolisz zaszyć się w domu z książką i czekoladą, niż wyjść na spacer. Dietetyczne jedzenie też jakoś nie smakuje, wolisz już zjeść coś treściwego, najchętniej z mąki lub ziemniaków. Słodycze też kuszą coraz bardziej, a Ty nie potrafisz oprzeć się pokusie. Gdzieś tak w drugiej połowie listopada z przerażeniem uświadamiasz sobie, że Sylwester już za pasem! Ta myśl wyrywa Cię ze słodkiego, sennego rozleniwienia, któremu uległaś wraz z pierwszymi oznakami jesieni. Podejmujesz kolejną rozpaczliwą walkę o szczupłą sylwetkę. Jednak Twój zapał kończy się wraz z najbliższym weekendem. Jest już grudzień, zbliżają się Święta. Po drodze jakieś imieniny, urodziny, rocznica, domówka. Nawet już nie warto przechodzić na dietę. Na dwa dni przed imprezą sylwestrową przeglądasz zawartość swojej szafy. Przymierzasz kolejne sukienki. Ta za obcisła, tamta się nie dopina, kolejna wydaje się tak mała, że nawet nie próbujesz jej przymierzać. Kupno nowej, w większym rozmiarze, nie wchodzi w grę, bo przecież szkoda kasy, skoro i tak zamierzasz schudnąć. Przez chwilę wahasz się, czy nie odpuścić sobie tego Sylwestra. W końcu na dnie szafy wynajdujesz jakąś nie nową już, nie modną, ale za to wystarczająco rozciągliwą i w miarę wygodną sukienkę. Co prawda nie czujesz się w niej zbyt atrakcyjnie, ale jest jedyną, w którą się mieścisz. Idziesz na imprezę, ale bawisz się średnio. Widok tych wszystkich zgrabnych, eleganckich kobiet skutecznie psuje Ci nastrój. Czujesz się wśród nich jak Kopciuszek. Zazdrość i smutek zagłuszasz jedzeniem i alkoholem. Gdy wybija północ, uroczyście postanawiasz sobie, że Nowy Rok będzie inny, że w końcu zrealizujesz wszystkie swoje postanowienia. Że schudniesz. Że za rok o tej porze to Ty będziesz gwiazdą wieczoru, tańczącą całą noc w pięknej kreacji w rozmiarze 36.


Ciekawe, czy ktoś dotarł do końca opowiadania? Czy odnajdujecie w nim siebie? Bo ja tak. Chociaż dostrzegam absurdalność zachowania bohaterki opowiadania, ten scenariusz powtarza się przez całe moje życie. Jednak w tym roku postaram się, aby było inaczej. Pomimo kilku wpadek, nie porzuciłam nowego, zdrowszego stylu życia. Więcej o swojej nowej diecie napiszę już wkrótce.


EDIT: poprawiłam wpis, dodałam fragment o zdjęciach z wakacji.