Jakaś taka dziwna się teraz zrobiłam.
Po pierwsze nie potrafię już płakać. Myślę, że z jednej strony to dobrze, bo to oznacza, że przeciwnosci losu i doświadczenia życiowe zahartowały mnie porządnie, ale z drugiej jednak strony mam wyrzuty sumienia, że jestem harda i nieczuła.
Przez ostatni miesiąc spoglądałam na klepsydry przy katerze, wypatrując informacji o smierci Wandy. Liczyłam na to, że jeszcze długo jej nie zobaczę, ale z drugiej strony liczyłam na to, że wreszcie jej i całej rodziny cierpienie dobiegnie końca.
Te ambiwalentne uczucia powodowały, że martwiłam się, że jestem taka realistyczna, taka trzeźwo myśląca, ale jednak mimo wszystko czekałam na cud.
Dlaczego cuda się nie zdarzają?
Bałam się też, że przegapię informację o jej śmierci i nie będzie mi dane ją pożegnać.
Jaka jestem teraz okropna!
A ona?
Ona wszystko zaplanowała. Spełniła swe marzenia, uporządkowała swoje życie, wszystko zapięła na ostatni guzik.
Wczorajszym rankiem byłam na mszy świętej ku czci Wandzi.
A ona zaprzyjaźniła się z księdzem, który odprawiała wczorajszą mszę, zbliżyła się do Boga, a ksiądz pomógł jej zrozumieć, pogodzić się ze swoim losem.
Ksiądz w trakcie kazania powiedział, że oglądał kiedyś film o dwóch mężczyznach, którzy w obliczu śmiertelnej choroby, zaplanowali sobie marzenia, które jeszcze przed śmiercią chcieli spełnić, ale on myślał, że to tylko film, i że takie historie zdarzają się tylko w filmach, i myślał tak dopóki nie poznał naszej Wandzi.
Ona przez te dwa lata od kiedy dowiedziała się o swojej chorobie, spełniała swoje marzenia dopóki starczyło jej sił.
A sił miała dużo więcej niż niejeden zdrowy.
Zwiedziła Alaskę, skoczyła ze spadochronem, biegała z kijkami :)
Kiedy byłam u niej ostatni raz odprowadziła mnie pod stromą górkę, gdzie nieźle się zziajałam, obdarowała zdrowymi, wiejskimi jajami, narwała warzyw, pasternaku ekologicznego z własnej działki i kazała zdrowo się odżywiać :)
Była pełna życia i energii :)
Moją wspaniała Kobitkę pochowamy w poniedziałek o 14:00.
Cieszmy się z małych rzeczy Kobiety!